"Kochamy rock'n'rolla"

Airbourne to czwórka przyjaciół, którzy na przekór wszystkim panującym modom stworzyli tradycyjną, żywą, niczym nieokiełznaną muzykę rockową. Mało tego, sprzedali tą muzykę, podbijając nią na całym świecie serca tysięcy fanów i wciąż kontynuują swoją krucjatę, której celem jest zagrać jak najwięcej koncertów.

Airbourne: "Kochamy rock'n'rolla" - fot. Travis Shinn
Airbourne: "Kochamy rock'n'rolla" - fot. Travis Shinn 

Z Joelem O'Keeffem, wokalistą i gitarzystą Airbourne, o szczerości, rock'n'rollowym życiu, grach komputerowych i braterskich rządach rozmawiał Piotr Brzychcy z magazynu "Hard Rocker".

Patrząc na wasz zespół, na radość jaką czerpiecie z grania, na kolejne sukcesy jakie osiągacie i w końcu na muzykę jaką tworzycie można dojść do jednego wniosku. Rock'n'roll jest wiecznie żywy i wciąż aktualny, nie ma różnic pokoleniowych po względem przekazu tej muzyki. Zgodzisz się ze mną?

- Tak! Cała prawda. Rock'n'roll jest transcendentalnym zjawiskiem, nie ma nic wspólnego z generacjami.

Wiele zespołów żeby zaistnieć zmienia swoją stylistykę tylko po to żeby osiągnąć sukces, sprzedać więcej płyt, zdobyć więcej fanów. Wy gracie to co kochacie. Czy były takie chwile na początku waszej kariery, kiedy ktoś z bliskiego otoczenia, bądź branży muzycznej sugerował wam, że to co gracie nie ma szans na przebicie, że musicie iść z duchem czasu?

- O tak. Zawsze tak było. Kiedy chcesz coś stworzyć, zawsze znajdzie się ktoś kto będzie tak mówił. Ale my kochamy rock'n'rolla. To o to właśnie chodzi. Kochamy rock'n'rolla. W ciężkich sytuacjach musisz się skupić na tym, co kochasz. Bywało, że nie było nas stać na hotel, czy na jedzenie, ale nie patrzysz na to, robisz swoje. Nie można się poddawać.

Wasz debiutancki album "Runnin' Wild" to sukces na całej linii. Jak sądzisz, czy najnowszy krążek "No Guts, No Glory" powtórzy ten sukces?

- Mam nadzieję, zobaczymy. Przetestujemy to w trasie, na koncertach no i zobaczymy, jaki będzie odbiór. Dopiero teraz po czasie sam dochodzę do wniosku, który postawiłeś, że debiutancki album był sukcesem na całej linii.

A gdybyś miał wskazać różnice i podobieństwa dotyczące tych dwóch waszych albumów, to na co wskazałbyś w pierwszej kolejności?

- "No Guts No Glory" ma zdecydowanie surowsze brzmienie, jest też odrobinę szybsze. Nagrania mają też więcej głębi, zarówno w warstwie tekstowej jak i muzycznie. Ta płyta jest takim mocniejszym przyłożeniem.

Dokładnie, "No Guts, No Glory" brzmi powalająco, nie znalazłem nawet jednej sekundy syntetycznego brzmienia. Zastanawiam się czasem czy nie nagrywaliście tego wszystkiego na żywo. Opowiedz mi jak wyglądała wasza sesja nagraniowa.

- Tak, dokładnie tak. Staraliśmy się oddać klimat grania z nutką improwizacji w studio. Wszystko robione było analogowo, totalnie w stylu vintage. Wychodzimy z założenia, że stara szkoła to jedyna, najlepsza szkoła rocka. Ważnym elementem był też końcowy miks, Mike Fraser naprawdę ma złotą rękę do tego. W sumie spaliśmy w studio 3 miesiące. Było to 6 tygodni nagrywania, bez zbędnego spinania się, presji, czysta radość tworzenia. To ważne, żeby się dobrze bawić, kiedy nad czymś pracujesz, wtedy niemożliwe staje się możliwym i dobre pomysły łatwiej przychodzą.

"No Guts, No Glory" to zbiór utworów równych, w sensie takim, że każdy jest dobry i ciężko jednoznacznie faworyzować konkretny tytuł. Jako artysta i twórca masz pewnie inne spojrzenie. Z którym kawałkiem, bądź kawałkami z tej płyty utożsamisz się najbardziej?

- Dziękuję. No cóż, trudno wybrać, wypociliśmy w sumie 44 kawałki. Jeśli już miałbym się pokusić o jeden, to "Born To Kill". Świetny kawałek, dobitny tekst, genialny do wykonywania na scenie, taki trochę zbuntowany song, nawiązujący do tego, o czym mówiliśmy wcześniej. Jesteś jak taki wściekły pies, na przekór tym, którzy mówią, że się nie uda. Jeśli robisz, to co kochasz, pewnego dnia osiągniesz swój cel, na przekór wszystkim i wszystkiemu.

Graliście jako support dla takich zespołów jak Mötley Crüe, Motörhead czy The Rolling Stones. Czy oni faktycznie tak imprezują, jak wyglądają? Mieliście okazję ostro imprezować z waszymi idolami, czy kontakt ograniczony był jedynie do przypadkowych spotkań za sceną?

- Tak, im trzeba umieć dotrzymać im kroku. Sytuacje, kiedy ktoś przychodzi się z tobą napić, zdarzają się co rusz. Na backstage'u dużo się dzieje, pijesz, rozmawiasz, a potem grasz kolejnego dnia i znów. Najbardziej można powiedzieć, zżyliśmy się z Rose Tattoo, graliśmy z chłopakami wiele wspólnych koncertów.

Wasze utwory wykorzystywane były w wielu grach komputerowych. "NHL", "Need For Speed", "Guitar Hero", to tylko kilka spośród wielu tytułów. Jak to się stało, że producenci gier stawiają właśnie na was? Czy udział w takich projektach pozwala wam szerzej zaistnieć, przynosi wam nowych fanów?

- Tak się składa, nasz wydawca miał kilka dobrych pomysłów, no i możliwości. Energetyczna muzyka idzie w parze z akcją. Nasza muzyka została też wykorzystana w filmach, na przykład ostatnio w "Damage". Czy pojawiają się nowi fani? Tak, zdecydowanie tak. Spotykam osoby, które przyszły na koncert, bo naszą muzykę poznały grając w "Need For Speed" na przykład. Wzbudziła zainteresowanie, to miłe.

Skoro macie już takie doświadczenie w temacie gier komputerowych, to może w przyszłości pomyślicie o własnej grze? Na podobieństwo tego co zrobili Iron Maiden z grą "Ed Hunter"?

- (Śmiech) Tak, mogłoby być zabawnie, pomyślimy o tym.

Zespół założyłeś z bratem, później dołączyli pozostali muzycy. Czy macie w kapeli tak zwane równouprawnienie, czy rządzisz niepodzielnie z bratem?

- Mamy w zespole taką starą zasadę, jeden za wszystkich wszyscy za jednego. Oczywiście dzielimy się uwagami, ale mamy podobne spojrzenie na wiele spraw, przede wszystkim na muzykę, którą gramy.

Więcej w magazynie "Hard Rocker".

Hard Rocker
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas