"Każdy gatunek muzyczny powinien ewoluować"
- Cóż, dokonaliśmy wielu rzeczy. W końcu mamy te 30 lat, i mógłbym o takich wydarzeniach opowiadać przez kilka godzin - Pete Trewavas z grupy Marillion jest zaprzeczeniem tezy o milczących czy mało rozmownych basistach w zespołach rockowych.
Okazją do spotkania z Trewavasem była premiera 15. już płyty w dorobku Marillion - "Hapiness Is The Road". Muzycy brytyjskiej formacji, obchodzącej w tym roku 30-lecie działalności, przyjechali z wizytą promującą do Warszawy, by wziąć udział w przedpremierowych przesłuchaniu nowego, podwójnego albumu, a także odpowiedzieć na pytania dziennikarzy.
Pete Trewavas opowiedział Kasi Kasińskiej nie tylko o ostatnich wydarzeniach, ale także sięgnął pamięcią do początków zespołu.
Czy jesteś w stanie policzyć, która to już wasza wizyta w naszym kraju?
Już próbowaliśmy to zrobić dzisiaj... Musiałem być tutaj już jakieś 10-12 razy.
Taka liczba robi wrażenie!
Tak, tak...
Ale mimo to twój polski nie jest szczególnie dobry.
Mój polski jest okropny.
I nie chcesz spróbować? Może chociaż jedno słowo?
Nie znam żadnych polskich słów...
Nie znasz ani jednego?
Kasia.
Kasia - ok.
Właśnie się go nauczyłem.
Ale to bardzo ładne słowo (uśmiech).
To piękne imię.
W takim razie bardzo się cieszę, że to akurat to jedno słowo, które znasz. Przechodząc do tematu - czy wiecie już, kto będzie was supportował podczas trasy w Polsce? Co to będą za zespoły?
Nie, jeszcze nie... Nie jestem nawet pewien, czy będziemy mieć jakikolwiek support. Nie sądzę, że tak będzie, bo - pomijając już wszystko inne - mamy 15 albumów z naszym własnym materiałem, spośród których możemy wybierać repertuar. To daje nam mnóstwo utworów, które możemy zagrać, gdybyśmy chcieli.
Poza tym nowy album - "Happiness is the Road" - składa się z dwóch płyt. Chcemy zaprezentować sporą część tego materiału, jak również spory wybór naszych starszych utworów. Ale cieszę się na myśl przyjazdu na trasę do Polski i grania tutaj na żywo.
Miło to słyszeć. Przejdźmy może teraz do tej najważniejszej kwestii, jaką jest nowy album. "Happiness is the Road" to podwójna płyta, tak, jak powiedziałeś. Zespół zapowiadał, że znajdzie się na nim materiał, który nie został wykorzystany podczas sesji "Somewhere Else".
To prawda.
Rzeczywiście tak jest?
Tak, to cztery czy pięć piosenek, które nagraliśmy w tym samym czasie, co album "Somewhere Else". Ale z tych czy innych powodów nie znalazły się one na tamtej płycie. Kiedy robiliśmy kompilację materiału na "Somewhere Else", wybraliśmy utwory, które lepiej pasowały do siebie - które tworzyły najlepszą całość, jeśli chodzi o tamten konkretny album.
Mówiłem już w wywiadach, że dwa moje ulubione utwory z tamtej sesji nie znalazły się na "Somewhere Else". Teraz na szczęście są na płycie - jedna z nich to "Trap the spark".
Ten utwór bardzo mi się spodobał, to jeden z moich ulubionych w części "Essence".
A druga to "Throw me out", która jest na drugim CD.
Na "The Hard Shoulder".
Tak, dokładnie.
Może porozmawiajmy teraz właśnie o tych dwóch płytach. Pierwsza, "Essence", to concept-album. Jaki motyw przewodni łączy znajdujące się na niej utwory?
"Hapiness is the Road" tak naprawdę jest o podróży. Jeśli potraktujemy ten temat jako podróż, którą jest nasze życie, to można powiedzieć, że nie spodziewamy się znaleźć w niej szczęścia. Jest raczej tak, że jest nam dane odczuwać je momentami. Powinniśmy szukać tych szczęśliwych momentów. "Trap the spark" opowiada o zatrzymywaniu takiej wyjątkowej chwili, o chwytaniu takiej chwili. Ale to jest niemożliwe.
Rozumiem. A jaki był klucz doboru utworów na "The Hard Shoulder", o ile jakiś zastosowaliście?
W przypadku "The Hard Shoulder" powodem, dla którego te utwory pojawiły się na drugiej płycie, był po prostu fakt, że tworzą kolekcję unikalnych utworów. Utworów, które dobrze się ze sobą komponują. Ale nie ma żadnego motywu leżącego u podstaw takiego wyboru.
Czyli znalazły się na niej bez konkretnej przyczyny... A co do utworu tytułowego - "Happiness is the Road" - słyszałam, że inspiracją do jego napisania była wizyta Steve'a Hogartha u lekarza...
Tak, to prawda.
Ta wizyta była związana ze stresem i wyczerpaniem na trasie. Czy możesz rozwinąć ten temat, jak to się ładnie mówi?
Tak, Steve doświadczał w tamtym okresie sporo stresów - napięcia i koszmarów związanych z trasą i promowaniem płyty. Miało to oczywiście miejsce podczas ostatniej trasy. Doprowadziło to do tego, że wybrał się do lekarza. I ten lekarz nie przepisał mu żadnych leków - przepisał mu książkę. Książkę zatytułowaną "Potęga teraźniejszości". Nie mogę sobie teraz przypomnieć, kto jest jej autorem...
(zza kadru: Tolle).
Tolle. Ernst Tolle...? Coś takiego, w każdym razie imię zaczyna się na E... Tolle w każdym bądź razie, jakiś Tolle. Właściwie to dość dobrze znana książka. To książka o duchowej stronie życia, o odnajdywaniu siebie. Pomaga zrozumieć, jak powinieneś mieć odczucia w stosunku do siebie samego...
Pomaga odkrywać siebie.
Dokładnie. Wydaje mi się, że to taki rodzaj oświecenia. Steve przeczytał książkę - i w pewien sposób zmieniła ona jego poglądy na jego własne odczucia i sposób, w jaki powinien radzić sobie ze stresem i napięciem podczas trasy. Zrobiła na nim ogromne wrażenie.
Tak się składa, że moja siostra jest terapeutką. Doradza ludziom, jak rozwiązywać różne problemy, zazwyczaj w przypadkach depresji. Ona też słyszała o tej książce. Wygląda na to, że większość osób, które ją przeczytają, doznają swego rodzaju oświecenia. Z pewnością zmieniła ona sposób widzenia Steve'a. Zrobiła na nim wrażenie do tego stopnia, że chciał zawrzeć wiele z tych odczuć i wrażeń na tej płycie.
I w ten sposób ta książka znalazła się na tej płycie.
Dokładnie, stąd też tytuł "Happiness is the Road".
Rozmawialiśmy już o tematyce, a czy są na tej płycie jakieś muzyczne odwołania do twórczości artystów, którzy są w jakiś sposób dla was ważni?
Na pewno nie są to odwołania zamierzone. Nie było naszym celem świadome odwoływanie się do innych. Ale jest kilka śladów takich inspiracji, na przykład utwór "Thunder Fly". Zaczyna się w stylu The Doors. Może nie tyle brzmi jak The Doors - jestem pewien, że gdyby ktoś włączył najpierw płytę Doorsów, a potem "Thunder Fly", brzmiałyby zupełnie odmiennie. Ale ma dokładnie ten feeling, tą energię, które przenoszą słuchacza w tamten, konkretny okres czasu.
Co ciekawe, druga połowa "Thunder Fly" - bo ten utwór niejako składa się z dwóch części - brzmi tak, że przypomina mi wczesnego Davida Bowie. Ale za każdym razem, kiedy nagrywamy coś z gitarami akustycznymi i metronomami, zawsze reaguję: "O tak, to wczesny David Bowie" (śmiech) Ale mimo to nie sądzę, że to całkowicie wytwór mojego umysłu.
Skoro już mówimy o innych artystach, to niedawno usłyszeliśmy smutną wiadomość - umarł Richard Wright z Pink Floyd. Znałeś go może osobiście?
Nie, nie znałem go osobiście... Ale znam całą tę dramatyczną historię. To okropne, prawda? Ale znam Nicka Masona [perkusista Pink Floyd]. Zresztą, występowałem z nim przy okazji koncertu charytatywnego jakieś dwa - trzy lata temu. To naprawdę sympatyczny facet. I wydaje mi się, że spotkałem Ricka, na pewno wymieniliśmy jakiś uścisk dłoni, ale nie sądzę, żeby on o tym później pamiętał.
Ale tak, to zawsze jest smutna wiadomość, kiedy ktoś odchodzi. No i oczywiście Richard Wright miał swój udział w powstaniu tak niesamowitej kolekcji płyt... "The Dark Side of the Moon" ukształtowała tak wielu ludzi, tak wielu artystów, muzyków... Wydaje mi się, że oprócz Beatlesów właśnie Pink Floyd w największy sposób wpłynęli na kierunek zmian na brytyjskiej scenie muzycznej, poczynając od lat 60. i 70. Tak, to smutne. To smutne pożegnanie.
Tak, zawsze trudno jest zadawać pytania, które by nie były trywialne, kiedy porusza się taki temat. Pomyślałam po prostu, że zapytam cię o Wrighta. Dobrze, wracajmy do płyty. Do celów promocyjnych wybraliście "Whatever is Wrong with You". I znów pytanie - dlaczego ten utwór? Jakaś konkretna przyczyna?
"Whatever is Wrong With You" to dość osobliwy tytuł. A zarazem takie fajne, małe przesłanie - cokolwiek jest z tobą nie tak, ja to akceptuję. To wspaniałe stwierdzenie. Jednocześnie to prosty utwór - łatwo się go słucha. Więc pomyśleliśmy, że będzie nadawał się co celów promocyjnych.
Jest dynamiczny, chwytliwy.
Tak, dokładnie, jest dość chwytliwy. Bardzo prosty w tym sensie, że przesłuchasz go raz, i już wiesz, z czym się to je. Łatwo jest wejść w ten utwór i łatwo go zrozumieć. Właśnie dlatego pomyśleliśmy, że będzie to dobre wprowadzenie do albumu, jeśli można tak to nazwać. Możliwe, że będzie to singel - ale w tej chwili nie jesteśmy jeszcze tego pewni.
Ale zrobiliśmy za to inną rzecz - po to, jak sądzę, żeby było o nim trochę bardziej głośno. Mianowicie ogłosiliśmy konkurs w internecie, na serwisie YouTube. Poprosiliśmy ludzi o to, by ściągnęli ten kawałek z sieci i nakręcili do niego własny teledysk. Taki, w którym może się znaleźć wszystko, co chcą. Klip o największej oglądalności i z najwyższymi ocenami internautów otrzyma nagrodę - o ile pamiętam, w wysokości 5 000 euro! Chyba tyle...
Aż tyle! 5 tysięcy euro to całkiem sporo.
Tak, to całkiem sporo pieniędzy, prawda? W odpowiedzi nadeszło sporo całkiem niezłych teledysków...
Pieniądze okazały się dobrym motywatorem.
Tak, a poza tym to zabawna rzecz. Wydaje mi się, że spokojnie mogę tak powiedzieć.
Tak, oprócz pieniędzy liczy się zabawa. No dobrze. W tym roku przypada 30-lecie Marillion.
O nie...
Tak, to już tyle lat... Szykujecie dla fanów jakieś niespodzianki i specjalne atrakcje na tą okazję?
Cóż, już tyle razy mnie o to dzisiaj pytano, że chyba powinniśmy zacząć o tym myśleć (śmiech). To zabawne.
Jeśli jeszcze nie zaczęliście...
Tak, tak naprawdę jeszcze o tym nie myśleliśmy. Wiesz, to jest tak, że kiedy patrzysz na to wszystko od wewnątrz, robisz tę muzykę - zawsze myślisz o następnym kroku. Teraz na przykład - mówię o "Happiness is the Road" - dopiero co skończyliśmy nagrywać płytę. I wszyscy jesteśmy z niego naprawdę zadowoleni. Uważamy, że jest naprawdę wyjątkowy.
Ludzie, którzy go już słyszeli, też uważają, że jest świetny. Wielu fanów ściągnęło go już wcześniej z sieci dzięki mechanizmowi, który wymyśliliśmy. Wydaje się, że bardzo przypadł im do gustu. Jestem więc tak bardzo pochłonięty tym, co dzieje się teraz, że nawet to do mnie nie dotarło, że w tym roku przypada 30. rocznica powstania zespołu. Jak również 20. rocznica dołączenia Steve'a do Marillion. Już nie jest tym "nowym chłopcem" w grupie, prawda?
To prawda.
Tak więc chyba będziemy musieli coś wymyślić a propos tej rocznicy. Pomyślimy o czymś specjalnym.
Skoro to jest rok jubileuszy, chyba powinniście - w ten czy inny sposób.
Właśnie.
W takim razie może mógłbyś wskazać jakieś szczególnie ważne momenty w historii zespołu - i w Twoim życiu jako członka zespołu? Jakie byłyby to wydarzenia, według ciebie?
Przypuszczam, że samo przyłączenie się było dość ważne. Dołączyłem to grupy w 1982 roku, i od tego czasu przebyliśmy długą drogę... Jechałem do Coventry - to takie piękne, posępne miasto w Anglii, żeby wystąpić w kameralnym koncercie w pubie, który nazywał się "The General Wolf". To było moje pierwsze spotkanie z chłopakami z Marillion. To było dość osobliwe.
W czasach, kiedy punk i new wave były obowiązującymi kierunkami w muzyce, której zresztą ja sam słuchałem, i która cieszyła się dużą popularnością w Anglii - pojawiła się ta grupa, która realizowała swoją własną wizję. Grupa, która brzmiała progresywnie; w sposób, jaki wyznawało też wiele innych formacji, ale które nie grały już w ten sposób właśnie z uwagi na obowiązujące trendy. A zatem dobrze było robić coś, co było po prostu inne.
Podpisaliśmy współpracę z wytwórnią EMI, i to była dla nas duża rzecz. To było chyba we wrześniu 1982 roku. W tym samym roku wydaliśmy singel "Market Square Heroes". To też było dla nas wielkie wydarzenie - wydanie pierwszego singla.
Według mnie następne ważne wydarzenie to nasza pierwsza płyta, która zdaje się dotarła do ósmego miejsca w notowaniach. Wtedy też wydaliśmy trzeci singel zatytułowany "Garden Party", który pochodził właśnie z tej płyty. To było wtedy, kiedy kończyliśmy miksowanie materiału na "Script for A Jester's Tear"; "Garden Party" wydaliśmy po prostu nieco wcześniej, bo tak poradzili nam ludzie z wytwórni.
Pamiętam, jak pędziłem do studia Radio One, kiedy okazało się, że trafił na listę. Kolejny ważny moment to zajęcie 2. miejsca na listach w Wielkiej Brytanii i Francji przez singel "Kayleigh". Potem graliśmy z grupą Queen. Zagraliśmy pięć koncertów na żywo z Queen. To była magiczna trasa koncertowa.
O tym nie wiedziałam.
To było po prostu wspaniałe. Występowaliśmy pomiędzy Queen a Level 42. Najpierw grali Level 42, potem na scenę wychodziliśmy my, a potem Queen.
To musiała być bardzo mocna kombinacja, wy i Queen.
O tak... A ja tylko się przyglądałem, zapisywałem, grałem... Myślałem: jak mam dotrzymać mu kroku? Bo wiesz, John Deacon jest świetnym basistą.
Następna ważna rzecz to moment, kiedy dołączył do nas Steve Hogarth i jedna z naszych największych tras koncertowych. Pojechaliśmy do Rio de Janeiro. Graliśmy chyba dla 150 tysięcy ludzi... w ramach festiwalu "Hollywood Rocks". To było niesamowite; to było naprawdę niesamowite... Prawdopodobnie było to jedno z naszych największych dokonań jako zespołu, jako Marillion.
Cóż, dokonaliśmy wielu rzeczy. W końcu mamy te 30 lat, i mógłbym o takich wydarzeniach opowiadać przez kilka godzin, prawda? Jesteśmy w tej branży od trzech dekad. Wszystko to dobre wspomnienia - a przynajmniej większość. To niesamowite, że mogę wciąż o nich w ten sposób opowiadać.
A rzeczy, których żałujecie? Są takie?
Tak, na pewno znalazłyby się rzeczy, których żałujemy. Wydaje mi się, że we wczesnym okresie naszej działalności graliśmy za dużo koncertów i nie mieliśmy w związku z tym zbyt dużo wolnego czasu. Nigdy nie pojechaliśmy do Australii...
W okresie naszej naprawdę wielkiej popularności w Europie zaproponowano nam trasę po Australii. Ale nasz menedżer i nasza wytwórnia uznali, że byłaby to strata czasu, bo zarabialiśmy pieniądze w Europie. Pytali: "Dlaczego chcecie jechać do Australii i grać w tamtejszych klubach?".
I odrzuciliście taką ofertę...
Tak, odrzuciliśmy tą ofertę i nigdy już nie dostaliśmy szansy, żeby tam pojechać.
Ale wciąż jeszcze możecie to nadrobić - może...
Chyba nie... Chyba spóźniliśmy się na ten statek... Spóźniliśmy się na ten statek. Jeśli chodzi o mniej odległe czasy, to jest jedna rzecz, której ja osobiście żałuję: nigdy nie daliśmy sobie dostatecznie dużej szansy w Ameryce. Nigdy.
Wiesz, pod pewnymi względami tak naprawdę tego nie potrzebowaliśmy. Ale patrząc na to z innej perspektywy... Myślę, że większość zespołów ocenia swoją działalność również pod kątem tego, jak sobie poradziły w Ameryce. Jeśli nie podbijesz Ameryki, tak naprawdę twój zespół nie jest dobry.
To takie swoiste kryterium...
Tak, w pewien sposób tak... To byłaby ta rzecz, której należy żałować.
A co powiesz o współczesnym roku progresywnym? Interesujesz się nim w ogóle?
No cóż... moja definicja progresywności prawdopodobnie nie pokrywa się z opinią ludzi, którzy słuchają współczesnego rocka progresywnego. Myślę, że Radiohead są bardziej progresywni niż większość tamtych formacji.
"OK Computer" to prawdopodobnie najbardziej progresywny album, jaki słyszałem w ostatnich latach. Myślę też, że płyta Coldplay zatytułowana "The Parachutes" była bardzo progresywna. A jestem pewny, że wiele osób powiedziałoby: "Przecież nie ma na niej żadnych efektów komputerowych ani syntezatorów"! Ale to, co zrobili na niej ze swoją muzyką pod względem konstrukcyjnym, jest dla mnie progresją.
Dla mnie artyści, którzy myślą "do przodu" i którzy idą do przodu, są progresywni. Ludzie lubią przywoływać przykład wczesnego Genesis - to oczywiście ten punkt, od którego i my zaczynaliśmy - ale dzięki Bogu poszliśmy od tego czasu do przodu. Tak naprawdę każdy gatunek muzyczny powinien ewoluować.
Myślę, że to dobra definicja, bo oddaje sam sens słowa "progresywny". Jeśli chodzi o ten termin, to jest wokół niego sporo zamieszania - niektórzy ludzie mylą progresję z art rockiem.
Tak - myślę też, że na przykład grupa Muse jest progresywna - w dobrym sensie tego słowa. Są dobrzy pod względem intelektualnym i muzycznym, i wykorzystują te cechy we właściwy sposób. Kolejna bardzo progresywna moim zdaniem grupa - Elbow - w tej chwili już nie taki mało znaczący zespół. Świetna grupa - o ile pamiętam, z Manchesteru. Oni są prawdziwie progresywni; polega to głównie na tym właściwym sposobie, w jaki konstruują swoje utwory. To byłoby chyba na tyle w kwestii moich poglądów na temat rocka progresywnego.
Mamy w Polsce kilka formacji progresywnych, które są również doceniane poza granicami kraju. Słyszałeś może o Riverside, albo Satellite, ewentualnie Quidam?
Właściwie to nie... Przykro mi, ale nie słyszałem o nich...
Nie musi ci być przykro - pytam z czystej ciekawości.
Nie, nie... To wygląda tak, że moją główną wadą jest wielkie lenistwo, jeśli chodzi o muzykę tworzoną przez innych ludzi. Spędzam tak wiele czasu zanurzony w mojej własnej muzyce... Że kiedy mam wolny czas, słucham po prostu tego, czego lubię słuchać. Ciężko jest nadążać za nowościami.
Od czasu do czasu trafiam na coś, o czym mogę powiedzieć: O, to coś nowego, to mi się podoba. Ale najczęściej zdarza mi się wracać do muzyki, którą już znam i której dawno nie słuchałem.
Dla mnie jesteście usprawiedliwieni, pod warunkiem, że nie przestaniecie robić swojej muzyki. A wracając do słowa "progresywny", pamiętam, że dopiero co wydaliście nowy album - ale czy mogę spytać o plany na przyszłość?
Plany na przyszłość to w tej chwili trasa koncertowa. Trasa koncertowa w ramach promocji tej płyty. Myślimy też o tym, żeby może nagrać płytę akustyczną...
To byłoby coś nowego.
Tak, bo jak do tej pory nie nagraliśmy takiego albumu. Wydaje mi się, że byłby to dla nas ciekawy eksperyment. Nowość. Wiesz, po nagraniu takiej ilości płyt, jak w naszym przypadku, trzeba próbować szukać sposobów na to, by tworzenie muzyki nadal było dla zespołu interesujące. Tak, jak to tylko możliwe - nie ograniczając się do powielania tych samych pomysłów... więcej niż raz, hehehe... maksymalnie - dwa razy (śmiech).
W takim razie tego chyba trzeba wam życzyć - zawsze nowych pomysłów i podążania za tym, co jest nowością - we wszystkim, co robicie. Dziękuję Ci za rozmowę, to była czysta przyjemność.
Dziękuję.