"Jedność"
Płytę "Unity Band" słynny gitarzysta jazzowy Pat Metheny po wielu latach nagrał w kwartecie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu na pierwszym planie jest jednak saksofon.
Przed premierą "Unity Band" (11 czerwca) amerykański muzyk pojawił się w Warszawie z wizytą promocyjną. Z Patem Methenym rozmawiała Katarzyna Kasińska.
Spotykamy się w związku z premierą twojej najnowszej płyty, "Unity Band". Jak doszło do jej powstania? Czy pierwsza pojawiła się myśl, żeby powrócić do koncepcji grania w klasycznym kwartecie jazzowym - czy też może najpierw spotkałeś właściwych ludzi, i to oni zainspirowali cię do tego swoistego powrotu do korzeni?
- W ciągu swojej kariery nagrałem ponad czterdzieści płyt, z których tak naprawdę tylko jedna została zarejestrowana z udziałem klasycznego kwartetu. Dla mnie samego jest to zagadką. Na przestrzeni lat często grałem przecież w takiej, a nie innej konfiguracji, modyfikowanej na różne sposoby - a już z całą pewnością właśnie to środowisko ukształtowało mnie muzycznie. Jak sądzę, dużą część życia spędziłem na poszukiwaniu takich rozwiązań artystycznych, które byłyby alternatywne w stosunku do klasyki - chociażby grając w tercetach typu bęben, bas, gitara, co stanowi nieco nietypową konfigurację; czy też działając w założonym przeze mnie zespole.
Tak czy inaczej, w zaistniałych okolicznościach właściwie nie czułem potrzeby, by myśleć o stworzeniu czegoś w takim klasycznym składzie. Tak więc aż do dziś jedyną moją płytą nagraną w kwartecie był album "80/81", który odniósł spory sukces i, jak sądzę, wywarł silny wpływ na twórczość wielu formacji: słyszałem wiele płyt, których brzmienie nosiło silne znamiona inspiracji materiałem z "80/81". Wychodziłem więc z założenia, że jeśli kiedykolwiek nagram jeszcze podobną płytę, to musi ona przynajmniej zbliżyć się do tego samego poziomu.
Jak wiadomo, tamten album został nagrany z udziałem dwóch gigantów: Michaela Breckera i Deweya Redmana. Niestety, nie ma ich już wśród nas - zarazem jednak cały czas pojawiają się nowi artyści. Jednym z takich artystów - który zresztą znalazł się w gronie moich ulubieńców, kiedy tylko pojawił się na scenie - jest Chris Potter. Nie sposób opisać jego talentu w sposób wyczerpujący - ewolucja, jaką przeszedł jako artysta od czasu swojego debiutu w wieku 18 lat, poprzez okres współpracy z Redem Rodneyem i grania bebopu, aż do osiągnięcia obecnego poziomu, jest wręcz zdumiewająca. Nie ustępuje on w niczym Mike'owi i Deweyowi. Bardzo się cieszę, że zgodził się na tę współpracę - on sam również wielokrotnie otwarcie mówił mi, że chciałby nagrać coś ze mną. Było to więc jak najbardziej zasadne.
Jak zatem przebiegała współpraca pomiędzy tobą, Chrisem i pozostałymi muzykami, z którymi nagrałeś "Unity Band"?
- Uwielbiam wspólne sesje z wirtuozami, podczas których wszyscy dążymy do tego, by osiągnąć konkretne brzmienie - zarazem jednak wyznaję zasadę, że zdecydowany głos przywódcy jest w muzyce rzeczą pożądaną. Owszem, zawsze można zebrać dobrych muzyków i efekt ich współpracy będzie znakomity; każdy będzie grał "swoje" i będzie dobrze - ale jeśli chcemy wznieść się na wyższy poziom, który cechuje autentyczność brzmienia i konkretna koncepcja, potrzebny jest ktoś, kto powie: "Dobrze, zrobimy to tak i tak". W przeciwnym razie skończy się na tym, że będziemy grali po raz pięciotysięczny standard "Stella by Starlight". Nie ma w tym oczywiście nic złego, ale ja osobiście w każdej sytuacji szukam czegoś wyjątkowego, nacechowanego niepowtarzalnością; czegoś, co wywoła oddźwięk we mnie i będzie miało znaczenie z punktu widzenia mojej twórczości.
A ponieważ także komponuję muzykę, wiem, że jest to proces, który wymaga - po pierwsze - zebrania właściwych muzyków, następnie napisania dla nich muzyki, a później w pewien sposób dania im wolnej ręki. Oczywiście, zakładamy, że efekt ich pracy zostanie przefiltrowany przez swoisty zbiór wyznawanych przeze mnie wartości estetycznych i moich muzycznych preferencji. Zarazem jednak nie można dopuścić do tego, aby twoi współpracownicy oddalili się od istoty swojej twórczości. Chodzi o to, by wznieśli się na wyżyny swoich możliwości, by stworzyć dla nich takie środowisko, w którym będzie im się dobrze pracowało - i to właśnie jest dla mnie najważniejsze.
Czy w tego rodzaju współpracę wpisana jest również gotowość do rezygnacji z własnej wizji artystycznej? Nad płytą pracuje przecież zespół, w którym każdy ma zapewne swoje zdanie.
- Ważnym aspektem przywództwa w zespole jest też owocne prowadzenie negocjacji pomiędzy jego członkami. Tak naprawdę, czasami sprowadza się to tylko do uważnej obserwacji tego, co się dzieje. Przykładowo - wydaje mi się, że ten basista i ten perkusista jako tandem sprawdzają się w tej konkretnej rzeczy, ale już niekoniecznie w innej; skoncentrujmy się więc na tym, co robią dobrze, bo z tego coś będzie. Nie mamy pianisty, więc musimy zmienić nieco zapis nutowy - zagrajmy to tak i tak... Chodzi tu o dokonywanie pewnych wyborów. Rzeczywiście, czasami może zdarzyć się tak, że twoja opinia na temat może różnić się od opinii pozostałych muzyków. To subtelne różnice, które rozstrzyga ta osoba, do której należy decydujący głos.
Mnie samemu zdarzało się być również po tej drugiej stronie barykady, kiedy byłem członkiem czyjegoś zespołu - i muszę przyznać, że właściwie to lubię, kiedy jest ktoś, kto podejmuje tego rodzaju decyzje. Tak jest łatwiej. "OK, zrobimy to i to. Mogę się więc na tym skoncentrować". To o wiele lepsze, niż pytanie: "Co chcecie robić?" Zdarza się, że ludzie próbują być mili i zostawiać ci różne opcje, ale tak naprawdę to komplikuje sprawy. Lubię, kiedy ktoś mówi mi wprost: "Podoba mi się, kiedy w tej kompozycji grasz tak, a nie inaczej". Wiem wtedy, że mam trzymać tak dalej; więcej - mogę zagłębić się w daną stylistykę. Często więc, grając w zespole pod czyimś kierownictwem, staram się postępować tak, jak chciałbym, żeby postępowali moi współpracownicy.
W swojej karierze miałeś okazję współpracować z największymi. Twoich wspólnych przedsięwzięć z wybitnymi muzykami nie sposób policzyć - ale z pewnością były wśród nich takie, które zapadły ci w pamięć szczególnie mocno...
- Rzeczywiście, w swoim życiu spotkałem tak wielu muzyków zaliczających się do najświetniejszych artystów naszych czasów, że trudno byłoby mi wskazać jedno czy dwa najbardziej pamiętne doświadczenia tego rodzaju. Powiedziałbym jednak, że najmocniej zapadła mi w pamięć współpraca z Garym Burtonem, do której zaproszono mnie, gdy miałem osiemnaście lat. Dla mnie to było jak dołączenie do The Beatles - kwartet Gary'ego był moim ulubionym zespołem. Pilnie śledziłem ich twórczość; miałem wszystkie ich płyty. Również sam Gary był dla mnie bardzo ważnym muzykiem, a cały zespół reprezentował sobą to wszystko, co kochałem w muzyce. Zaproszenie, by dołączyć do tego składu, w dodatku w tak młodym wieku, było przeżyciem nie dającym się porównać z niczym innym. Nie tylko ze względu na osobę Gary'ego - w tamtym okresie w jego kwartecie na basie grał Steve Swallow, perkusistą był Bob Moses, a drugim gitarzystą Mick Goodrick. Wszyscy ci muzycy wywarli ogromny wpływ na moją twórczość. Taka szansa była dla mnie, osiemnastolatka, czymś niesamowitym - zresztą, odbierałbym to w ten sposób w każdym wieku, ale z uwagi na swój młody wiek przeżywałem to szczególnie mocno.
Czy z perspektywy czasu możesz powiedzieć, że sposób, w jaki pracujesz i komponujesz, jest dzisiaj inny niż kiedyś?
- Kiedy zacząłem nagrywać płyty i grać w kwartecie Gary'ego, miałem za sobą tylko jakieś pięć-sześć lat doświadczeń muzycznych. Dziś moje doświadczenie obejmuje ponad 40 lat, i jest to doświadczenie nieporównanie większe, podobnie zresztą, jak moja wiedza o muzyce i o prawach, jakimi się ona rządzi. Mam za sobą nieporównanie więcej koncertów i prób; moja wiedza na temat szczegółów decydujących o muzycznej harmonii jest zdecydowanie większa. Mam też na koncie o wiele więcej nieprawdopodobnych sukcesów, ale i porażek improwizacyjnych. Ten kapitał sprawia, że dziś czuję się o wiele pewniej, niż na początku kariery. Czerpię też o większą satysfakcję z tworzenia muzyki - praktycznie nie ma takiego wieczoru, kiedy nie wpadłbym na nowy pomysł. Pamiętam, że na tym wczesnym etapie kariery zdarzały się takie noce, kiedy nie działo się dosłownie nic - nie miałem po prostu wystarczającej ilości budulca - ale były też i takie wieczory, które pod względem twórczym były wręcz niewiarygodne. Obecnie wygląda to o wiele bardziej spójnie. Także tworzenie muzyki daje mi dziś większą radość; poza tym bardziej doceniam to, co robię. Zawsze dobrze się bawiłem, grając. Dla mnie muzyka to po prostu niesamowity sposób spędzania czasu. Im bardziej człowiek się w to zagłębia, tym bardziej rozumie, jaka to wspaniała rzecz.
Czy zaryzykowałbyś stwierdzenie, że płyta "Unity Band" jest powrotem do twoich muzycznych korzeni?
- Rzeczywiście, pod wieloma względami tak w istocie jest, ponieważ album ten powstał w środowisku, w którym zaczynałem swoją przygodę z muzyką. Gramy na niej w klasycznym składzie, zarazem jednak ta klasyka zostaje w pewien sposób przełamana - jest tu coś więcej, niż zwykła gitara jazzowa; ja sam gram na gitarze akustycznej, na gitarze 42-strunowej, używam też syntezatora gitarowego. W jednej z kompozycji wykorzystuję orkiestron, sterowane komputerowo urządzenie, nad którym pracowałem kilka lat. Nie wiem, czy wpisuje się to w jakąkolwiek tradycję, w pewnym sensie jest to nowy sposób tworzenia muzyki. Nawet więc jeśli ta płyta jest powrotem do korzeni, to zarazem zapuszczam się nią na nowe terytorium.
Tytuł albumu odwołuje się do twoich wspomnień z czasów dzieciństwa...
- Samo słowo "unity" - "jedność" - to słowo, które dobrze mi się kojarzy, ze względu na moje artystyczne zainteresowania. W mojej twórczości były etapy silnie elektryczne i silnie akustyczne; oddawałem się to improwizacji, to znów przemyślanemu komponowaniu; moje brzmienie bywało to agresywne, to znów delikatne; grałem skomplikowaną muzykę, a później wracałem do prostoty - przy czym od samego początku kierowałem się chęcią połączenia wszystkich tych estetyk. Ale istotnie, w tytule "Unity Band" kryje się także odwołanie do czegoś bardzo konkretnego. W miasteczku Lee's Summit w stanie Missouri, skąd pochodzę, znajduje się dzielnica Unity Village. Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy do Lee's Summit sprowadził się mój dziadek, zadomowił się tam dosyć radykalny odłam chrześcijaństwa. Było to blisko sto lat temu, na początku XX wieku. Mam na myśli Kościół Jedności, założony przez rodzinę Fillmore'ów. Mój dziadek zakładał tam instalację elektryczną! Ja sam nie należę do tego kościoła - nie jestem członkiem żadnej wspólnoty religijnej. Moja rodzina też nie uczęszcza do Kościoła Jedności, ale przyjaźni się z rodziną Fillmore'ów od stu lat, właściwie już od kilku pokoleń. Każdego lata, w niedzielne wieczory, grał tam zespół Unity Band. Występował w nim mój ojciec, mój brat, a także ja sam, kiedy byłem dzieckiem - grałem na waltorni. Kiedy więc koncertuję w niedzielne wieczory, wracam myślami do Unity Band. A ponieważ wydawało mi się, że to słowo i związane z nim skojarzenia wpisują się w ogólny zamysł tej płyty, otrzymała ona taki właśnie tytuł.
Na koniec pytanie, na które czekają twoi fani w Polsce - kiedy można spodziewać się twoich koncertów nad Wisłą?
- W czerwcu gram jeden koncert w Polsce - tym razem tylko jeden, niestety. Kilka miesięcy temu zagrałem w waszym kraju czterokrotnie. Bardzo lubię tu występować; zacząłem przyjeżdżać do Polski we wczesnych latach 80. i od tego czasu goszczę tu regularnie, w związku z czym mogę powiedzieć, że przemiana tego kraju z czarno-białego w kolorowy dokonała się niejako na moich oczach. Obserwowanie zachodzących tu na przestrzeni lat zmian było czymś nieprawdopodobnym. Przez cały ten czas tutejsza publiczność pozostaje jedną z moich ulubionych - bardzo się cieszę, że wciąż spotykam tu entuzjastycznych fanów mojej twórczości. Tak było od samego początku, i tak jest aż do dzisiaj. Zawsze z niecierpliwością czekam na koncerty w Polsce.
Rozmawiała: Katarzyna Kasińska