"Jak śmierć kogoś bliskiego"

- Niedawno skończyłem trzydzieści lat. Nie boli mnie to zupełnie. Bardziej mnie to intryguje, frapuje i interesuje - opowiada nam Michał Wiraszko z zespołu Muchy, który wyprowadził grupę z kryzysu po odejściu kluczowego muzyka Piotra Maciejewskiego.

Muchy (Michał Wiraszko drugi z lewej): "Przewidywalność to domena korporacji" fot. Artur Jędrzejak
Muchy (Michał Wiraszko drugi z lewej): "Przewidywalność to domena korporacji" fot. Artur Jędrzejakoficjalna strona wykonawcy

Formacja przetrwała też problemy finansowe i nagrała bardzo udany album "chcecicospowiedziec". Wokalista Much opowiedział nam również o rzekomym zdemolowaniu pokoju hotelowego, kondycji mediów i osobowości rapera Pei, z którym zespół wspólnie wystąpił.

Z Michałem Wiraszką rozmawiał Artur Wróblewski.

Co czułeś, gdy wchodząc do sali prób zobaczyłeś, że zniknął sprzęt Piotra?

Michał Wiraszko: - Poczułem, jakby mi ktoś bliski umarł, powiem szczerze. Wyczyszczona sala prób, niewiele ku temu wcześniej przesłanek... W pierwszym odruchu pomyślałem, że nagrywa z kimś płytę i dlatego wziął sprzęt. Ale później zacząłem się zastanawiać, dlaczego zabrał wszystko? Przecież cały sprzęt nie byłby mu do tego potrzebny. Napisałem do niego i zapytałem, co to ma oznaczać. Czy to jest jakaś deklaracja? Czy odejście? Odpisał mi, że mam wyjaśnienia na mailu. I rzeczywiście, na mailu miałem wyjaśnienia.

Jak Piotr, obok ciebie filar zespołu, wytłumaczył swoje odejście z zespołu?

- Owszem, on był filarem zespołu ale od roku 2004 do roku 2008. Potem się od tego zespołu coraz bardziej mentalnie i muzycznie oddalał. Coraz trudniej nam się współpracowało. Nie szło w takim tempie i atmosferze, jak powinno iść. Ale równie ważne - jak myślę - i mniej prywatne będzie stwierdzenie, że Piotr nienawidził jeździć po Polsce, spać w hotelach i grać koncertów. To jest człowiek, który do muzyki podchodzi bardziej stacjonarnie. On lubi bawić się dźwiękiem, spędzać czas w domu przed komputerem i tak tworzyć muzykę. A niekoniecznie szlajać się po zadymionych klubach i tanich hotelach.

Był moment, że pomyślałeś o zakończeniu działalności Much?

- Tak. Taki moment był właśnie w styczniu 2011 roku. (chwila ciszy) Pomyślałem wtedy: "Kurcze, ten zespół już chyba nie ma legitymacji, by dalej funkcjonować". 20 września 2012 roku mogę powiedzieć, że dwa dni temu [dzień premiery albumu "chcecicospowiedziec" - przy. AW] tę legitymację zyskał.

Kumplujecie się dalej z Piotrem? Czy może po rozstaniu wasze drogi się rozeszły.

- Był taki moment buforowy, jak to najczęściej bywa. Ale czas leczy rany. Wiadomo, że trzeba było parę rzeczy przemyśleć, przegadać, przeczekać. W tej chwili mamy bardzo otwarte i bardzo pozytywne kontakty. Z natury rzeczy rzadsze, niż kiedyś. Piotr pracuje nad swoimi rzeczami, a my nad swoimi. Natomiast prywatnie utrzymujemy kontakty i są one dobre lub co najmniej poprawne.

To powiedz mi, jaki jest nowy gitarzysta Damian Pielką? Szybko wpasował się w strukturę Much?

- Przede wszystkim szybko zadeklarował chęć wpasowania się w strukturę Much i to było coś, co mnie bardzo ujęło. Odejście Piotra to było lekkie trzęsienie ziemi. Damian już dzień później powiedział, że z całą odpowiedzialnością i wysoko uniesionym czołem bierze na siebie zadanie zastąpienia Piotra w zespole i chce z nami grać. Z tego powodu już nam było łatwiej ze sobą rozmawiać i narodziło się zaufanie. Pomyślałem sobie: "No, chłop jest zdeterminowany! Coś z tego będzie".

Piotr wnosił potężny wkład kompozytorski do zespołu. Jak teraz te akcenty są rozłożone w Muchach, które występują obecnie już jako kwintet?

- Tak, kwintet, bo od dwóch miesięcy gra z nami Krzysiu Zalewski, szerzej znany jako Zaleff z "Idola". Daj Boże, żeby dłużej nie był z tego znany, bo on sobie tego życzy i ja mu tego życzę. Słyszałem jego solowy album i jest on naprawdę bardzo ciekawy. Jeszcze jesienią ma się ukazać singel.

W Muchach wcześniej było tak, że Piotr czasami przynosił swoje utwory, które my razem aranżowaliśmy. Najczęściej było tak, że to ja przynosiłem jakieś zarysy utworów, które Piotr doaranżowywał na próbach. W tej chwili mam wrażenie, że to wszystko jest bardziej wspólne, by nie powiedzieć komunalne. Gramy i gdy w którymś momencie spod którejś ręki wyjdzie coś frapującego, momentalnie reszta się do tego dołącza. Tak to wygląda w tej chwili. Damian jest może mniej kompozytorem w taki znaczeniu, w jakim był Piotr, który przynosił gotowe utwory. Utwory Damiana powstają na próbach. Ale wydaje mi się, że Damian jest też dużo bardziej świadomy tradycji rock'n'rolla i tradycji muzykowania na gitarze, niż był Piotr.

Pomimo "rock'n'rollowej tradycji muzykowania na gitarze" poszerzyliście instrumentarium, a "chcecicospowiedziec" jest dużo bardziej eksperymentalnym albumem, niż "Terroromans" i "Notorycznie debiutanci", a na pewno mniej piosenkowym. Ktoś mógłby powiedzieć, że strzelacie sobie w stopę, bo przestaliście nagrywać chwytliwe utwory, co było niewątpliwym atutem Much.

- Mam wrażenie, że po pierwsze chcieliśmy spróbować czegoś nowego. A po drugie, uniknąć przewidywalności. Przewidywalność to jest domena korporacji. Smak coca-coli jest przewidywalny. Smak hamburgera jest przewidywalny. Fryzura Tomasza Lisa jest przewidywalna. Wypowiedź Adama Hofmana jest przewidywalna. Domeną muzyków jest chyba bardziej intrygować i nurtować, niż cały czas jechać na łysej kobyle. To sobie postawiliśmy za główny cel. Myślę, że talentu do pisania chwytliwych utworów nie straciliśmy i ujawnimy go jeszcze nie raz. Tym razem chcieliśmy się pokazać z innej strony.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że to może być ostatnia płyta Much. Wciąż taka myśl-pociąg, jak to śpiewasz w utworze "Wróżby", cię goni?

- Te myśli pojawiały się jeszcze, gdy ta płyta nie zaczęła jeszcze powstawać. Albo jak dopiero zaczęła powstawać. Dlaczego wtedy? Nie mieliśmy wtedy wydawcy, a koncertowa jesień 2011 roku należała do najgorszych w całej polskiej branży muzycznej. Wiele osób to przyznaje, że to był fatalny okres. Kluby odwoływały koncerty albo nie przywoziliśmy z nich nic. Mówiąc delikatnie, byliśmy na minusie. Straciliśmy wydawcę, mieliśmy nieudaną trasę koncertową. Zapały troszeczkę ostygły. Mieliśmy wynajęte studio, do którego weszliśmy nagrywać trzecią płytę za własne pieniądze. Nie mieliśmy wydawcy i stwierdziliśmy, że się zepniemy, wyłożymy tyle ile możemy i nagramy pożegnalną EP-kę. Nagraliśmy sześć utworów, które miały być częścią tej pożegnalnej EP-ki i rozesłaliśmy je do wytwórni. Nagle okazało się, że trzy duże i ze trzy małe wytwórnie chętnie nas wydadzą.

- To dla mnie kolejny dowód na to, że nasz nowy album nie jest strzałem w stopę, tylko ciekawszym potraktowanie tematu. Myśmy nagrali demówkę bardzo zbliżoną do tego, co było na "Notorycznych debiutantach". Dopiero w studiu nagraniowym nastąpiła przemiana materiału w o to, co możemy usłyszeć na płycie.

A propos przemian. W tekstach widać twoje zmagania z wchodzeniem w dorosłość. Boli cię to?

- Niedawno skończyłem trzydzieści lat. Nie boli mnie to zupełnie. Bardziej mnie to intryguje, frapuje i interesuje. Coraz bardziej mam ochotę zgłębiać cud życia, mówiąc w nawiedzony sposób. Coraz bardziej mnie to rajcuje. Nie lękam się tego.

Zapytałem o to, ponieważ Muchy kojarzone są z młodzieńczym romantyzmem i werwą. Nowa płyta dosyć mocno nadszarpnie ten wasz image.

- Bardzo dobrze, że się tak stanie. Ja bym chciał, by nasze płyty były jak najbardziej klarowną, czystą i nieobciążoną żadnym ładunkiem marketingowo-pochodzeniowym wypowiedzią artystyczną. A wypowiedź artystyczna 24-latka jest zupełnie inna, niż wypowiedź artystyczna 30-latka czy 40-latka. Wszystko ma na celu dobrnięcie do opus magnum, czyli do ostatniej płyty, jaką nagramy.


Jeżeli jesteśmy już przy marketingu marketingu... Porozmawiajmy o udawanej demolce hotelu w Poznaniu. Spodziewałeś się takiej reakcji mediów?

- Nie (śmiech). Szczerze powiem, że gdybym wiedział w jaki sposób zostanie to odebrane, to bym się zastanowił, czy to zrobić. Mnie na taniej sensacji nie zależało, nie zależy i zależeć nie będzie. To nie była istota tego wydarzenia. Chcieliśmy stworzyć mocumentary, czyli zapleść rzeczywistość w fabułę i niejako zrobić dokument o tym, co się nie wydarzyło. A dokument o tym, co się nie wydarzyło, można zrobić tylko na faktach i to spreparowanych. Ja już w którymś wywiadzie z kolei pozwolę sobie przeprosić media, które poczuły się oszukane, bo nie o to nam chodziło. Chcę jednocześnie zapewnić odbiorców, że wcale się nie gniewamy na traktowanie nas z przymrużeniem oka, a nawet z pobłażliwością czy pogardą. Pewnie tak samo byśmy zareagowali na informację, że na przykład zespół Lao Che zdemolował hotel.

- Tutaj chodziło stricte o formułę mocumentary. Myśmy chcieli nawet sprzedać informację, że któryś z nas miał ciężki wypadek czy coś w tym typie. To już jest jednak mocne oszustwo. Grzesiek Lipiec i Piotrek Materna [autorzy filmu dołączonego do nowej płyty Much z grupy filmowej Sky Piastowskie - przyp. AW], będąc w Poznaniu na zdjęciach do filmu, którego scenariusz i idea powstawała na bieżąco, zamieszkali w hotelu, który w owym czasie był w remoncie. Gdy zobaczyliśmy faceta remontującego jeden z pokoi, polecieliśmy do dyrekcji i zapytaliśmy, czy możemy w takim remontowanym pokoju nakręcić sobie sceny rozróby. Powiedział nam: "Nie, możecie sobie zniszczyć ten pokój, w którym mieszkacie". Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy to tak pociągnąć (śmiech).

Promocyjnie to był strzał w dziesiątkę, jak na przykład zdjęcie księdza Janowskiego ze spluwą na okładce albumu Apteki "Tylko dla...". Z drugiej strony fakt, że o Muchach jest głośno, bo zdemolowały pokój hotelowy, a nie wydają nową płytę, mówi coś o kondycji mediów i odbiorców.

- Pozwolę sobie zadać tutaj kluczowe z mojego punktu widzenia pytanie. Kto jest odpowiedzialny za to, że poczytne są najbardziej plugawe informacje? Ci, którzy je produkują? Czy może ci, którzy je czytają? Kondycją mediów jest ich poziom literalny, ich poziom poczytności i oglądalności, a co za tym idzie, sfera finansów i ekonomii. Media podają ludziom informację i z poczytności tej informacji żyją. Trudno więc dziwić się mediom, że wiedząc, co jest poczytne, właśnie poczytne rzeczy ujawniają odbiorcom. To wciąż jednak nie rozwiązuje problemu, kto za to odpowiada. Czy media? Czy może ludzie? Nie chcę obnażać niczyich słabości. Raczej próbuję zadawać pytania, niż udzielać odpowiedzi. Gdzie tu jest zawieszony środek ciężkości? Czy to my jesteśmy tutaj błaznami, czy to jest mięso armatnie, które zostało z lubością pożarte przez naród? Czy media powinny być bardziej powściągliwe w publikowaniu tego typu informacji. Nad tym warto pomyśleć i zastanowić się. A nie wiem w tej chwili, jaka jest odpowiedź.

- Naszą rolą jako muzyków, jest zadawać pytania i nurtować. Dlatego pozwoliliśmy sobie odejść od utartej ścieżki. Szczerej ścieżki muzycznej, która była dla nas dobra w 2004 roku, ale w 2012 już nie do końca. Ja bym się bardzo źle czuł śpiewając z przyklejonym uśmiechem te same piosenki, co osiem lat temu o osiem lat młodszym ludziom. To nie o to chodzi. Przede wszystkim chodzi o to, bym ja szczerze mógł powiedzieć ludziom to, co mam na myśli, a oni coś poczuli. Ja nie jestem katarynką. Płyty "Terroromans" mogą sobie posłuchać w odtwarzaczu. Na koncert przychodzą po coś innego i po nowa płytę sięgają, by poczuć coś innego.

Pasuje ci to, że Muchy balansując na granicy alternatywy i mainstreamu, mają wiernych fanów, grupę radiowych wielbicieli znających wasze przeboje, ale też są obiektem ataków i złośliwości - nazwijmy ich stosując hiphopową terminologię - "prawilnych" środowisk niezależnych.

- Rajcuje mnie to i intryguje. To kolejny element, który należy dołożyć do naszego koszyka nie dawania oczywistych odpowiedzi i bycia gdzieś pomiędzy. Podoba mi się to. Przytoczę zdanie, które powiedział nam Jarek Szlagowski [dyrektor Universal Music Polska - przyp. AW] po premierze albumu "chcecicospowiedziec" i filmu. Podszedł do nas, uścisnął nasze dłonie i mówi: "Wiecie co? Jesteście teraz w takim momencie, że wszystkie decyzje należą do was. Zrobiliście już wszystko, co mogliście zrobić jako tzw. młody zespół. A teraz sami zadecydujecie, czy będziecie zespołem wielkim, alternatywnym czy gdzieś po środku. Zastanówcie się i czwartą płytę przygotujcie taką, żeby wszystko było jasne".

Spore wyzwanie zatem przed wami, ale pewnie ciebie też to rajcuje.

- Oczywiście. Ja mam ADHD wielkości oceanu. Muszę cały czas działać. Już piszę, myślę o teledysku, chcę jeszcze wydać solową płytę...

Może coś więcej na temat solowej płyty?

- Dobrze, ale bardzo hasłowo. To będzie rzecz parkietowo-klubowo-tanecznie-minimalna.

Zabrzmiało jak berlińskie techno.

- Tak, ale takie IDM techno. Trochę Detroit. A wszystko urozmaicone polskimi tekstami. Ja się bardzo chce z tym zmierzyć, jestem ciekawy, czy do muzyki tanecznej można napisać nośne teksty. Może trzeba będzie im nadać inną formułę? Formułę hasłową, jak Siekiera na "Nowej Aleksandrii". Może trzeba będzie rzucić parę fraz i je zapętlić? Będę o tym myślał, gdy nadejdzie odpowiedni czas na dokończenie tej płyty. Temat jest w tej chwili w powijakach. Mam sześć utworów zamkniętych, a może bardziej otwartych muzycznie, i jeden napisany tekst. Jak widać, lirycznie płyta jest jeszcze nienapoczęta.

Rozmawialiśmy o muzyce alternatywnej, elektronicznej... Przejdźmy do hip hopu. Po co Muchom był duet z Peją?

- Po to, żeby znów nie dać się zaszufladkować. Po to, żeby dać wyraz swoim fascynacjom tym człowiekiem. Po to, żeby zestawić dwa odmienne światy. Odkąd Peja zaczął być osobą publiczną, czyli gdzieś tak od 1995 roku, uważałem go za osobę intrygującą i wprawnie posługującą się polskim językiem. To, co piszą o nim różnorakie media, wpisuje się tylko w to, jaki on naprawdę jest. Jest szczery, wulgarny i uliczny. Życie nie szczędziło mu wulgaryzmów i ulicznictwa. Tak jak zresztą nie szczędziło wielu artystom na przestrzeni dziejów. Często pozwalam sobie przytoczyć porównanie Ryszarda Andrzejewskiego, bo tak naprawdę nazywa się Peja, do Franciszka Villona. Autora pierwszej, ulicznej, miejskiej poezji. Człowieka, który jest nieoswojony z niczym, co jest poprawne politycznie. To mnie w tym człowieku kręci. Ja wiem, że on potrafi być... Kurde, boję się użyć słowa "prymitywny", żeby on mi nie zarzucił, że go obrażam. Ale to właśnie jest w nim piękne. On jest po to, by pewne prawdy podawać w sposób grubo ciosany. Do tego ma niebywałą błyskotliwość leksykalną i literacką. Tym czymś rajcuje mnie do krwi.

- Z Peją spotkaliśmy się kilkukrotnie na próbach i zagraliśmy razem koncert prze Faith No More. Na początku podszedł do nas z nieukrywaną nieufnością. Musieliśmy odczekać kilka tygodni, zanim on się otworzył i przybił nam "piątkę". Na początku wyglądało to mniej więcej tak: "No co chcecie?". Przyszło trzech gogusiów i mu k**wa d**ę zawracają. Na tej zasadzie troszeczkę. Krok po kroku staraliśmy się wyperswadować to zagrożenie, które on gdzieś tam dostrzegał w kontaktach z nami. Na końcu nasz menedżer powiedział mu: "Wiesz co, Rychu? Gdyby się głębiej zastanowić, to im nie powinno zależeć na współpracy z tobą. Ich odbiorcy i twoi odbiorcy to są dwa krańce. Nie musisz się obawiać, że to jest nieszczere". To go kupiło i to go przekonało.

- Odebrałem Peję jako bardzo skrupulatnego, bardzo pilnującego tego, co ma do powiedzenia człowieka. Rzeczywiście to jest facet, który zarządza swoim wizerunkiem i artystycznym biznesem, robiąc to nad wyraz sprawnie. To, co go spotkało w życiu, ma przełożenie na to, jaki on jest. Natomiast dzisiaj - on niedawno wziął przecież ślub - jest dojrzałym facetem, mężem, artystą hiphopowym. Naprawdę robi duże wrażenie i duże brawa, bo ten facet miał dużo trudniej, niż większość artystów w Polsce.

Dziękuję za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas