"Ania Dąbrowska wśród gwiazd"
Nouvelle Vague zyskali sławę nagrywając własne wersje nowofalowych i punkowych klasyków. Co ciekawe, francuski zespół prezentował piosenki Sex Pistols, Joy Division czy Depeche Mode w stylu... bossa nova! Odbierani jako dobry, ale jednorazowy żart, Marc Collin i Olivier Libaux nagrali już trzy płyty i zyskali sporą popularność. Z okazji premiery albumu "NV3", na którym gościnnie zaśpiewali m.in. Martin Gore z Depeche Mode czy Ian McCulloch z Echo & The Bunnymen, ale też "nasza" Ania Dąbrowska, z Olivierem Libaux rozmawiał Artur Wróblewski.
Jesteście po premierze trzeciego albumu Nouvelle Vague. Czy kiedykolwiek przeszło ci przez myśl, że za sprawą własnych wersji piosenek innych artystów staniecie się tak popularni?
Nie. To zaskakujące i wspaniałe jednocześnie. Kiedy założyliśmy Nouvelle Vague w 2003 roku, nie oczekiwaliśmy niczego. Wydawało nam się, że może jakieś 400 osób na całym świecie zainteresuje się naszymi wersjami nowofalowych przebojów (śmiech). Artysta czy muzyk tworząc, nie może pracować spętany myślą o sukcesie. My nagrywając zamierzaliśmy stworzyć coś, co będzie po prostu dobre. Taka postawa i odrobina szczęścia spowodowały, że Nouvelle Vague osiągnęło sukces. Wciąż nagrywamy płyty, koncertujemy. To wspaniała historia, która nam się przydarzyła.
Po wydaniu wszego debiutu "Nouvelle Vague" byliście postrzegani jako świetny dowcip muzyczny. Za sprawą drugiej płyty "Bande a Part" zaczęliście być traktowani jak poważny zespół. Jakich reakcji spodziewasz się teraz?
(śmiech) Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Nagrywając nasz pierwszy album chcieliśmy stworzyć coś przyjemnego i pięknego zarazem. Ale - tak jak powiedziałeś - niekoniecznie poważnego. Jednak wiele osób odebrało nas bardzo poważnie i chwaliło płytę. W prasie oczywiście pojawiły się opinie: "Co za zabawny zespół", "co za śmieszny projekt". My jednak nie chcieliśmy być postrzegani w ten sposób! Drugi album był reakcją na takie opinie i zarazem kontynuacją pierwszego. Po drugiej płycie wiele osób zaakceptowało Nouvelle Vague. Zaskakujące było to, że nasza muzyka trafiła do szerokiej publiczności. Sądziliśmy, że nasze płyty będą słuchane jedynie przez fanów new wave czy punk rocka. A trafiliśmy do wielu młodych ludzi. To nas bardzo zaskoczyło.
Nie mam pojęcia jakie będą reakcje na trzecią płytę. Mam nadzieje, że ludzie wciąż postrzegają nas jako interesujący projekt muzyczny. I patrzą na naszą muzykę przez palce, bo wiele naszych utworów ma charakter pastiszu i są zabawne. Tyle mogę powiedzieć, bo o reszcie wypowie się już publiczność.
Na pewno można powiedzieć, że zmieniliście styl. Na NV3" mniej jest bossa novy, a więcej amerykańskich akustycznych brzmień...
Racja. Poczuliśmy, że musimy iść do przodu. Bossa nova znudził nam się. Byliśmy zmęczeni tym stylem i - co najistotniejsze - przestał nas inspirować. Nagraliśmy już tyle utworów pod bossa novę... Zmiana brzmienia była dla nas czymś oczywistym. Zainspirowało nas to. Oczywiście, mogliśmy nagrać kolejny album w tym stylu, ale to nie byłoby zgodne z naszym poglądem na sztukę. Jednak tak jak powiedziałem już wcześniej. To publiczność zadecyduje, które Nouvelle Vague bardziej się spodoba.
Czy zmieniło się wasze podejście do wokalistek śpiewających na płytach Nouvelle Vague? W jaki sposób prezentujecie im utwory do zaśpiewania?
To dosyć proste. Wokalistki, z którymi współpracujemy, nie są profesjonalnymi piosenkarkami. I są to zazwyczaj debiutantki. Zależy nam na świeżym podejściu. Nie chcemy żadnych gwiazd (śmiech). Najważniejsze jest to, że zanim przygotujemy własną wersję jakiegoś utworu, to prezentujemy wokalistce, która ma zaśpiewać, piosenkę w surowej wersji na gitarę akustyczną. Kiedy jesteś kompozytorem i pokazujesz wykonawcy swój utwór, wtedy grasz mu prostą wersję i tłumaczysz w jaki sposób ma zaśpiewać. Dlatego rzadko słuchamy oryginalnych wersji utworów. Prezentujemy naszą wersję oryginałów. Nie zdradzamy im tytułu ani nazwy oryginalnego wykonawcy. Mówimy jedynie, że to jest wielki przebój z lat 80. (śmiech). Wszystkie piosenki na naszych płytach są nagrywane tak, jakby były premierowy, całkowicie nowymi utworami.
Poza wokalistkami na "NV3" udało wam się zaprosić wspaniałych artystów: Martina Gore'a z Depeche Mode, Barry'ego Adamsona z Magazine, Iana McCullocha z Echo & The Bunnymen czy Terry'ego Halla z Fun Boy Three i The Specials. Trudno było ich namówić?
Szczerze? Poszło jak z płatka! Co więcej, oni nie zażądali za to nawet grosza. Dlaczego akurat oni? Przygotowaliśmy sobie listę gwiazd, które chcieliśmy zaprosić. Chociaż nie wiem, czy Barry'ego Adamsona można nazywać gwiazdą. Dla mnie to jednak wspaniały artysta, który występował w Magazine - jednym z moich ulubionych zespołów. W każdym bądź razie zaczęliśmy szukać kontaktu z nimi. To w dobie internetu jest bardzo łatwe. Wystarczy poszukać w sieci namiarów na menedżerów artystów i skontaktować się z nimi. Zaskoczyło nas to, że nie tylko odpisali na nasze maile, ale okazało się, że całkiem dobrze znają Nouvelle Vague! Nie byliśmy dla nich anonimowym zespołem, a menedżerowie szybko odpowiedzieli na nasze maile. Złapanie kontaktu było całkiem łatwe. Schody zaczęły się przy dogrywaniu terminów nagrań. Każdy z tych artystów ciężko pracuje, a dodatkowo mieszkają rozsypani po całym świecie: Martin Gore mieszka w Kalifornii, Ian McCulloch w Liverpoolu, reszta przebywa zazwyczaj w Londynie. A Nouvelle Vague stacjonuje w Paryżu. Byliśmy bardzo dumni, że ci artyści w większości przyjechali specjalnie do naszego studia. Wyobraź to sobie! Przyjeżdża człowiek, który jest autorem klasycznej już kompozycji sprzed blisko trzech dekad, by nagrać nową wersję własnej piosenki z jakimiś dwoma Francuzami (śmiech). To niesamowite! Kiedy dotarło do mnie, że ci wszyscy wspaniali artyści zgodzili się nagrywać z nami... Poczułem się cudownie! Chciałbym też im podziękować i równocześnie pogratulować odwagi. Przecież nagrywanie nowych wersji swoich kompozycji jest dosyć ryzykownym i specyficznym przedsięwzięciem. Dlatego jesteśmy podwójnie szczęśliwi, że wszystko się udało.
Spotkanie z każdym z nich było wyjątkowe. Niestety, Martin Gore nie mógł dotrzeć do Paryża, ponieważ w tym czasie zaangażowany był w pracę nad ostatnią płytą Depeche Mode ["Sounds Of The Universe" - przyp. AW]. Pracowaliśmy za pośrednictwem internetu, bo nie chcieliśmy mu zbytnio przeszkadzać. A domyślam się, że nagrywaniu każdej płyty Depeche Mode towarzyszą ogrom pracy i wielka presja. Martin obiecał nam jednak, że weźmie wolne popołudnie, by nagrać wokal na naszą wersję "Master And Servant". Jak powiedział, tak zrobił. Pewnego dnia na naszą skrzynkę przyszedł mail od niego z plikiem zawierającym nagrany wokal. My musieliśmy go jedynie wmiksować w piosenkę. Z pozostałymi spotkaliśmy się już w studio w Paryżu. Wiesz dlaczego spotkania z nimi były czymś wyjątkowym? Bo oni wciąż żyją muzyką. Ci ludzie nie gwiazdorzą, w studiu nagraniowym najważniejsza jest dla nich muzyka. Angażują się w 100 - nie! - w 200 procentach. A w Nouvelle Vague mamy podobna etykę pracy. Lubimy ciężko harować. Poza tym sprzedali nam trochę anegdotek (śmiech). Jesteśmy szczęściarzami. Nagrywaliśmy z naszymi ukochanymi artystami, którzy dodatkowo opowiedzieli nam kilka interesujących historii.
A czy któryś z artystów, których zamierzaliście zaprosić, odmówił wam?
Tylko jeden. Ale tak do końca nie wiemy, czy to była jego decyzja, bo kontaktowaliśmy się jedynie z menedżerem. Mówię tu o Richardzie Butlerze z The Psychedelic Furs. To czarujący człowiek, ale jego menedżer myśli tylko o pieniądzach. Kiedy wysłaliśmy do niego maila z prośbą o nagrania, od razu odpisał nam: "Ile zapłacicie?" (śmiech). Wysłaliśmy mu drugiego maila z prośbą, by przesłał go prosto do Richarda. On znowu odpisał, że na początku musimy z nim ustalić stawkę. Po tym mailu daliśmy sobie spokój. Nie udało nam się natomiast dograć terminów z Jean-Jacquesem Burnelem z The Stranglers i Davidem Byrnem z Talking Heads. Oboje są fanami naszych dokonań i bardzo podobały im się nowe wersje ich piosenek, które im przesłaliśmy. Ale w tym czasie David pracował z Fat Boy Slim, nagrywał wspólny album z Brianem Eno i opracowywał szczegóły trasy koncertowej. Pochwalił naszą wersję "Road to Nowhere", ale niestety nie znalazł czasu, by nagrać wokal. A Jean-Jacques Burnel w tym czasie sporo koncertował z The Stranglers. To wyjątkowy człowiek, przezabawny facet. Powiedział mi, że po zakończeniu trasy z The Stranglers jedzie na Sri Lankę potrenować wschodnie sztuki walki (śmiech). Bardzo staraliśmy się znaleźć wspólny termin, ale niestety nie udało się. Jean-Jacques powiedział nam jedynie, że reszcie zespołu bardzo podoba się to, co robimy.
Nie wiedziałem, że Jean-Jacques Burnel trenuje wschodnie sztuki walki. Słyszałem natomiast, że w latach 70. i 80. zdarzało mu się pobić kilku dziennikarzy (śmiech).
(śmiech) Tak, to prawda. Ale to bardzo wesoły i przesympatyczny człowiek. Myślę, że w latach 70. było w nim za dużo agresji. Ale to fakt, że już wtedy potrafił się bić. Natomiast teraz ma bardzo wysoki stopień w karate. Nie wiem jaki ma kolor pasa, ale jest wysoko w hierarchii. Sam zresztą czasami uczy karate. Teraz bij się już chyba tylko na macie podczas ćwiczeń.
To porozmawiajmy na koniec o Ani Dąbrowskiej.
Pewnie. Skontaktowaliśmy się z naszym polskim wydawcą i otrzymaliśmy kilka piosenek Ani. I zdjęcia. Zapytali nas, czy nie chcielibyśmy nagrać czegoś z tą młodą i czarującą kobietą. Posłuchaliśmy piosenek Ani i powiedzieliśmy: "Tak". Zaprosiliśmy ją do Paryża i nagraliśmy piosenkę w jeden dzień. Wszystko to dlatego, że Ania jest bardzo utalentowana. Potrafi słuchać muzyki. Zaczęliśmy jak zwykle z gitarą akustyczną, później było programowanie, i tak dalej. Po pewnym czasie stworzyliśmy muzykę. A Ania nagrała wokal już za trzecim podejściem. Rezultatu możecie posłuchać na płycie. Ona jest bardzo utalentowana, ma wspaniały głos i jest przemiłą osobą. A nasza wersja "Johnny & Mary" Roberta Palmera jest świetna. Kiedy skończyliśmy miksować ten utwór - Ania była wtedy już w Polsce - stwierdziliśmy, że to jedna z najlepszych kompozycji w dyskografii Nouvelle Vague!
Dziękuję za rozmowę.