Zawracanie gitary

Jarek Szubrycht

Moby udaje Judas Priest, Fisz i Emade pod szyldem Kim Nowak łoją tak, że uszy puchną (z rozkoszy), nawet Lil Wayne, czyli megagwiazda amerykańskiego rapu, wpiął gitarę do pieca i postanowił zostać rockmanem. Czyżby wracało stare?

Lil Wayne, zanim rozpoczął roczną odsiadkę, zdążył zostać rockmanem - fot. Kevin Winter
Lil Wayne, zanim rozpoczął roczną odsiadkę, zdążył zostać rockmanem - fot. Kevin WinterGetty Images/Flash Press Media

Nie tylko nas zaskakują nagłe nawrócenia raperów i bohaterów sceny klubowej na ostrą muzykę rockową. Poniżej publikujemy dramatyczny list. Przyszedł do naszej redakcji kilka dni temu od zbłąkanej duszy, która przestała rozumieć o co w tym wszystkim chodzi, ku czemu to wszystko zmierza i dlaczego riffy znowu są lepsze niż bity. Może Państwo pomogą Grzegorzowi to zrozumieć?

"Droga Redakcjo Muzyczna portalu Interia.pl,

Ja już nie wiem, co mam robić, do kogo się zwrócić, gdzie szukać pomocy? Poratujcie, dobrzy ludzie!

Moja historia zaczęła się pod koniec lat 80., kiedy chodziłem do siódmej klasy szkoły podstawowej i za sprawą starszego brata odkryłem istnienie muzyki. Nie jakiejś tam zwykłej muzyki dla śmiertelników, nie popowych piosenek, jazzowych dziwadeł czy symfonicznych usypiaczy. Odkryłem rocka! Ciężkie brzmienie gitar, trwające pół piosenki solówki, od których zapalały się gryfy oraz krzyk wokalisty, który wybijał szyby w halach koncertowych (pewnie dlatego moje ulubione zespoły grywały na stadionach).

Od AC/DC nauczyłem się skakać na jednej nodze, dzięki Guns N'Roses nie straszny był mi deszcz nawet w listopadzie, a za sprawą Metalliki podskakiwałem z radości, ilekroć usłyszałem, że komuś bije dzwon. Zapuściłem włosy, wskoczyłem skórzane spodnie, kupiłem motorower - i hulaj dusza, piekła nie ma! To znaczy jest, ale po naszej stronie...

Universal Music Polska

Pierwsze oznaki nadciągających kłopotów pojawiły się już w 1991 roku, gdy Nirvana wydała "Nevermind", ale wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak poważne idą zmiany. Dałem się omamić tym punkom z Seattle, bo udawali swojaków. Co prawda solówkami gardzili, ubierali się w ponaciągane szarobure swetry (za swoje skórzane spodnie dostałem takich swetrów 37 i jeszcze cztery flanelowe koszule w kratę w ramach promocji), ale grali głośno, na przesterowanych gitarach. Włosy Kurt też przecież miał długie, chociaż - to już było podejrzane - nie używał nie tylko lakieru, ale i szamponu.

Kiedy dym ze strzelby Kurta Cobaina opadł, okazało się, że po muzyce rockowej zostało tylko pobojowisko - puste butelki i puszki po piwie, trochę potrzaskanych pałeczek i parę płyt, po które nie wypadało się schylić. A moi dawni bohaterowie, albo rozpierzchli się po świecie, albo przyczaili na tyłach wroga. Ktoś wyemigrował do Chin, by zaprowadzić tam demokrację, inni zamiast grzmocić metal zaczęli specjalizować się w radiowych balladach, twierdząc, że nic innego się nie liczy...

Pojawiły się nowe gwiazdy, którym gitary czy żywa sekcja rytmiczna nie były do niczego potrzebne. Wszystkie dźwięki świata mieli w swoich samplerach, sekwencerach i komputerach, a jeśli wspominali muzykę rockową, to wyłącznie jako błąd młodości. Gitara elektryczna z przedmiotu kultu została degradowana do roli gadżetu równie starożytnego i śmiesznego, co pralka Frania i trabant kombi.

Sprzedałem więc swoje wiosło, ściąłem włosy, swetry oddałem ubogim i rzuciłem się w wir nowej muzyki. Zabawa była przednia, przyszłość była już teraz, a przeszłość odkreśliłem grubą kreską.

Owszem, parę lat temu pojawiło się na horyzoncie całe stado gitarowych zespołów, ale myślałem, że to nic poważnego, nic trwałego. Ot, smarkacze, lubią sobie pohałasować, młodość musi się wyszumieć, ale przecież minie im to, jak trądzik... Bo przecież po co mieliby grać muzykę, której już nie ma? Która jest obciachowa, niemodna, passe?

Ale to, co się wyprawia w ostatnich miesiącach, tygodniach i dniach, woła o pomstę do nieba!

Getty Images/Flash Press Media

Najpierw kupiłem sobie płytę Lil Wayne'a. Poprzednia, "Carter III" to było coś. Zresztą za byle co się Grammy w kategorii Najlepszy Album Rap nie dostaje, prawda? Mały doszedł jednak do wniosku, że hip hop jest dla niego za ciasny i postanowił zostać rockmanem. Nie wyszło mu to co prawda na zdrowie, ale pierwsze koty za płoty. Debiutanckie nagrania mojego licealnego zespołu były jeszcze gorsze.

Na raperach zawiodłem się na całej linii, więc żeby odreagować wybrałem się na koncert Pendulum. Myślałem, że nóżką potupię, biodrem zakręcę, może kogoś poznam. Ale jak tu szeptać dziewczynie do ucha historię swojego życia, kiedy gitary łoją, jak na Metallice?! Ba, oni nawet zagrali numer Metalliki! O co chodzi?

A propos łojenia. Cztery lata temu Fisz napisał felieton pod tytułem "Pa, pa heavy metal", w którym stwierdził, że Slayerowi i Anthraxowi już dziękujemy, że to wsiowe... No, pomyślałem sobie, że facet wie, co mówi, jest ponad to wszystko (około 30 centymetrów ponad, podobno). Zaskoczył mnie co prawda, kiedy wraz z bratem wydał płytę "Heavi metal", ale posłuchałem i kamień spadł mi z serca. Wszystko było w normie, współcześnie i na temat.

Ale ten nowy projekt Fisza i Emade, ten Kim Nowak... Przecież to ciężkie, gitarowe granie! Niby nie metal, ale przecież riffy jak u Black Sabbath! Pomachałbym głową, ale nie wiem czy wypada, no bo przecież jeszcze wczoraj nie wypadało.

Wszystkich jednak przebił Moby i jego nowy zespół, czyli Diamondsnake. Coś jak King Diamond i Whitesnake, kumacie to? Tylko z nazwy, bo muzycznie, brzmi to raczej jak zaginione taśmy demo pijanych w sztok Judas Priest.

Droga Redakcjo, nie wiem, co robić. Czy to wszystko oznacza, że ciężki rock wrócił na dobre? I zostanie z nami? Znowu jest modny? A może ktoś robi sobie ze mnie jaja? Mam się cieszyć czy martwić? Słuchać czy gardzić? Ratunku!!!

Grzegorz Ibson"

List wyciągnął ze skrzynki Jarek Szubrycht

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas