The Prodigy: Polscy voodoo ludzie

Napisać, że był to wysoce energetyczny show, to lepiej nic nie napisać. Kultowi brytyjscy electro-monterzy z The Prodigy niemal wysadzili w powietrze warszawski Torwar.

Keith Flint od lat jednych zachwyca, innych przeraża - fot. Dave Hogan
Keith Flint od lat jednych zachwyca, innych przeraża - fot. Dave HoganGetty Images/Flash Press Media

Trudno wyobrazić sobie oblicze współczesnej muzyki elektronicznej bez hitów w rodzaju "Voodoo People" czy "Firestarter". To ikoniczne nagrania lat 90., ale na szczęście The Prodigy udowodnili ubiegłoroczną płytą "Invaders Must Die", że nawet jeśli nie są już prekursorami czegokolwiek, to wciąż liczą się jako dostarczyciele doskonałej rozrywki z anarchistycznym posmakiem. Mówią o nich "punkowcy z samplerami" i tak jest w istocie. Warszawski koncert, który odbył się 22 maja, potwierdził po raz kolejny tezę, że The Prodigy na żywo to eskalacja rockowo-punkowej energii obleczonej w elektroniczny anturaż.

Tłumnie zgromadzona publiczność była świadkiem wysokooktanowego przedstawienia, w którym nie liczyły się niuanse i artystyczne drugie czy trzecie dna, ale maksymalnie energetyczny przekaz i nieskrępowana zabawa.

The Prodigy zaczęli kilka minut przed 21 od "World's On Fire" z najnowszej płyty, którego tytuł tego wieczoru mógłby zostać zmieniony na "Warsaw's On Fire". Czarnoskóry wokalista Maxim od razu znalazł wyśmienity kontakt z wniebowziętą publiką, do której zwracał się nie inaczej niż: "my polish people" (moi polscy ludzie). Niezmordowanie asystował mu demonicznie wyglądający Keith Flint, który w pierwszej części koncertu jednak skupiał się raczej na "wsparciu tanecznym" niż wokalnym. Założyciel grupy Liam Howlett obsługiwał imponujące swoimi gabarytami stanowisko klawiatur i monitorów, a koncertowego składu dopełniali gitarzysta Rob Holliday i perkusista Leo Crabtree.

W pięciu robili więcej hałasu i zamieszania niż trzy rockowe składy razem wzięte. Już drugim utworem, którym był "Breathe" Anglicy spowodowali, że w hali nie siedział nikt. Następne kawałki następowały po sobie praktycznie bez żadnych przerw. "Omen" został przywitany aplauzem godnym ich największych przebojów, bo i de facto już się do nich zalicza, "Poison" z przełomowej dla zespołu "Music For The Jilted Generation" roztoczył transową aurę, a w dalszej kolejności czekały koncertowe pewniaki z "Invaders Must Die" - "Thunder" i "Warrior's Dance". W "Firestarter" główna partia wokalna należała już oczywiście do Keitha Flinta i chyba mało kto, nie miał przed oczami jego wizerunku z pamiętnego klipu. Z kolei "Run With The Wolves" zabrzmiał najbardziej gitarowo i furiacko w całym secie. Nie dziwi to, mając w pamięci, że na płycie partie bębnów do tej piosenki nagrał sam Dave Grohl (Foo Fighters, Them Crooked Vultures). "Voodoo People" to już amok na całego i jedna z kulminacji wzajemnego przepływu energii. Właściwa część koncertu zakończyła się wraz z "Smack My Bitch Up" i gdy już wydawało się, że niewiele można dodać, by postawić przysłowiową kropkę nad "i", The Prodigy w części bisowej uderzyli jeszcze z "Take Me To The Hospital", stareńkim "Out Of Space" z chóralnie odśpiewanym przez fanów reggae'owym fragmentem i już naprawdę na koniec "Their Law". Zabrakło jedynie "Spitfire" z niedocenianej chyba nawet przez sam zespół płyty "Always Outnumbered, Never Outgunned", a który często gościł w setliście właśnie podczas bisów. Nie zmienia to faktu, że Brytyjczycy dostarczyli nam kilku kwadransów hedonistycznej uciechy, które minęły jak z bicza strzelił.

Wyszedłem z hali Torwaru zadowolony i mokry, mimo że nie należałem do "wojowników parkietu", których niniejszym pozdrawiam i gratuluję kondycji.

Łukasz Dunaj, Warszawa

Czytaj także:

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas