O piłce nożnej i muzyce

Brytyjska formacja The Futureheads kocha nie tylko muzykę, ale również piłkę nożną.

The Futureheads (Jaff drugi z prawej) fot. Jo Hale
The Futureheads (Jaff drugi z prawej) fot. Jo HaleGetty Images/Flash Press Media

Przed krakowskim koncertem kwartetu (wtorek, 18 listopada) portal INTERIA.PL rozmawiał z basistą zespołu Davidem "Jaffem" Craigem. Muzyk przed wywiadem... grał na komputerze w piłkę nożną, co było przyczyną spóźnienia artysty:

- Zniszczyłem Rossa [Millarda, gitarzystę The Futureheads]. Ja grałem Evertonem, on Anderlechtem. Wygrałem 4:0! A później pokonałem jeszcze Evertonem zespół Portsmouth 2:0 - tłumaczył się ze śmiechem Craig.

Zapytany, czy jako fan Evertonu spiera się z Rossem, który mocno kibicuje Manchesterowi United, Jaff powiedział:

- Nie. Problem jest taki, że Manchester jest zbyt dobry. To jest zespół z innego świata. Dlatego nie możemy mówić o rywalizacji. Tu nie ma rywalizacji, bo jesteśmy na innych poziomach.

Z okazji środowego (19 listopada) meczu Niemcy-Anglia zapytaliśmy Jaffa o wynik tego odwiecznego, nie tylko piłkarskiego, starcia:

- Myślę, że przegramy! - mówił bez ogródek basista The Futureheads.

- Problemem jest skład. Nie mamy zawodników, bo najlepsi są kontuzjowani. Rio Ferdinand nie zagra, Frank Lampard nie zagra, Steven Gerrard nie zagra - wyliczał muzyk.

Do tej trójki dołączyć trzeba Theo Walcotta, błyskotliwego skrzydłowego Arsenalu Londyn i nowej nadziei "Dumy Albionu". Młody reprezentant Anglii nie zagra przez 3 miesiące.

- Oczywiście to jest mecz z Niemcami, dlatego łatwo go nie odpuścimy. Poza tym musimy się przygotować do następnych spotkań w eliminacjach. Na szczęście mamy dobrego trenera [Fabio Capello], który poukładał cały ten bałagan. Widać, że piłka jest jego pasją.

- Poprzednia trener [Steve McLaren] to była katastrofa. Miał najlepszych piłkarzy na świecie, a nie awansowaliśmy nawet do Euro 2008! I nawet jak przegraliśmy, to nie było widać w nim żalu czy smutku. Jakby się tym nie przejął. Capello jest inny - porównywał basista The Futureheads.

Krakowski koncert był drugim występem sympatycznych Brytyjczyków w Polsce. Dzień wcześniej (17 listopada) grupa zagrała w Warszawie. W dawnej stolicy Polski zespół szybko złapał kontakt z publicznością. Duża w tym zasługa wokalisty i gitarzysty Barry'ego Hyde'a, którego energia - na scenie kipiał w stylu nieodżałowanego Joe Strummera z The Clash - szybko udzieliła się fanom.

Zadziałało też kilka psychologicznych chwytów: "W Warszawie było świetnie, ale zróbcie wszystko, by dziś było jeszcze lepiej!" czy "Do tego numeru tańczy cała sala!" - te słowa, rzucone ze sceny, padły na podatny grunt.


The Futureheads na płytach to zespół post-punkowy. Natomiast na żywo ich muzyka to już czysty, 100-procentowy, rasowy punk rock. Bez studyjnych złagodzeń gitary Hyde'a i Millarda brzmiały głośno, hałaśliwie i zadziornie. A zgodnie z punkową stylistyką, The Futureheads szaleli na scenie.

Szaleństwo, przynajmniej częściowe, udzieliło się też fanom. Bardzo gorąco było przy klasycznych już "Hounds of Love" (dla niżej podpisanego jeden z coverów wszech czasów) czy "Decent Days and Nights", a nie mniej gorąco przy nowych przebojach "Radio Heart" i "This Is Not the World".

The Futureheads to zespół którego każdy szanujący się fan muzyki niezależnej nie może nie lubić. Kwartet pokazał bowiem, że pomimo problemów z mainstreamową wytwórnią (Warner Bros rozwiązał umowę z grupą po tym, jak druga płyta "News and Tributes" nie przypadła do gustu decydentom wytwórni), można odnosić sukcesy. Nie zrażeni decyzją firmy The Futureheads, zgodnie z punkową zasadą DIY, założyli własny label (Nul Records) i wydali trzeci album "This Is Not the World", który spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem krytyki i sprzedał nie gorzej, niż poprzednie wydawnictwa. Z tym, że gros zysków ze sprzedaży trafił prosto do kieszeni muzyków. I ciekawe, komu teraz jest głupio?

Oczywiście, fakt bycia szefem samego siebie i brak wsparcia ze strony wytwórni, ma także ciemne strony:

- Nie mogliśmy na przykład pojechać w trasę koncertową po Ameryce, bo nas po prostu na to nie stać. A jak na koncert przyjdzie mało osób, to my na tym tracimy - mówił Jaff. Tak było na przykład w Pradze, gdzie w niedzielę (16 listopada) na koncercie zjawiło około 60 osób... W Polsce frekwencja na obu występach była kilkukrotnie wyższa, więc wstydu nie było.

Na szczęście panowie nie zrażeni przeciwnościami idą do przodu i promują muzykę The Futureheads tak, jak powinni promować się wszyscy artyści - czyli przez koncerty. Na Wyspach wyprzedają sale, w Skandynawii, Europie Środkowej i Wschodniej, do której właśnie zawitali, działają - że zacytujemy Leo Beenhakkera - "Step by step". To musi procentować z prostej przyczyny - The Futureheads to świetny band koncertowy. A w dobie piractwa internetowego właśnie występy na żywo będą - brzydko mówiąc - najcenniejszym towarem dla fanów i najlepszym źródłem finansowania wykonawców. Trzymajmy więc kciuki za The Futureheads.

Artur Wróblewski

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas