Iggy Pop: Upadki i wzloty

Na naszych stronach możecie przeczytać obszerny fragment drugiego rozdziału książki "Iggy Pop: Upadki, wzloty i odloty legendarnego punkowca" Paula Trynki. Przypomnijmy, że wokalista był gwiazdą tegorocznego OFF Festivalu w Katowicach.

Iggy Pop na okładce książki
Iggy Pop na okładce książki 

Noc Iguany

Guru chicagowskiej sceny bluesowej i jazzowej nie spodziewał się, że ten mroźny, zimowy wieczór będzie go kosztował tyle nerwów. Bob Koester, piewca czarnej muzyki, patron szybko wschodzących młodych gwiazd, takich jak Magic Sam czy Junior Wells, oraz właściciel najmodniejszego sklepu muzycznego w Chicago, generalnie spodziewał się ze strony najbardziej nawet kapryśnych muzyków jeśli nie miłości, to przynajmniej szacunku. Ale dziś jeden z najbardziej interesujących i bystrych artystów, jakich poznał, postanowił poddać go torturom. Bob wkrótce miał poznać granice swojej wytrzymałości.

Gdy Koester poznał młodego perkusistę Iggy'ego Osterberga, zachwycił się jego inteligencją i entuzjazmem. Postanowił zatrudnić początkującego muzyka u boku Big Waltera Hortona, który miał zagrać kilka kawałków podczas prezentacji muzyki bluesowej, wygłaszanej przez Koestera przed fanami z klasy średniej, odbywającej się w wystrzałowym, zaprojektowanym przez Franka Lloyda Wrighta budynku świątyni unitariańskiej. Od strony muzycznej Iggy'emu nie dało się nic zarzucić, a to, jak zdołał wkupić się w łaski kilku z najbardziej hardych bluesmanów Chicago, dowiodło jego taktu oraz inteligencji. Ale tego zimowego wieczoru w 1966 roku w mieszkaniu Koestera na parterze budynku przy 530 North Wabash cały czar prysnął. W jego miejscu pojawiła się wredna złośliwość.

Szklanka z moczem

Wszystko zaczęło się od tego, że Iggy zapytał Koestera (u którego spał od tygodnia), czy mógłby zaprosić paru znajomych. Znajomych tych Koester określał mianem "psychodelicznych gości", którzy nie emanowali raczej miłością i pokojem. Z całej piątki Vivian Shevitz była jeszcze OK, ale tego dnia zajęta była przyjacielem, Samem Layem, który znalazł się w szpitalu po tym, jak postrzelił się w krocze. Bracia Asheton, Ron i Scott, byli nieprzyjemną parą. Ulubioną rozrywką Rona było udawanie gestapowca; świecił Koesterowi w twarz, warcząc "mhy juszsz mamy sphosoby,

żhebyś zaczął mhówić". Scott miał onieśmielającą aparycję: był przystojnym, mrukliwym młodzieńcem w stylu młodego Elvisa Presleya. Zabawiał się, grając we frisbee drogocennymi bluesowymi płytami Koestera. Czwarty psychodeliczny gość, również imieniem Scott, przypominał Micka Jaggera. Przyznał, że lubi Howlin' Wolfa, ale status Koestera jako bluesowego guru miał w wysokim poważaniu, jak pozostali. On też nie szczędził drwin i żartów pod adresem gospodarza. Biegali, krzyczeli i śmiali się z popisów Iggy'ego - czy też "Ego", jak zaczął nazywać go Koester. Iggy tańczył nago z wackiem schowanym między uda, krzycząc: "Jestem dziewczyną! Jestem dziewczyną!".

Ból głowy Koestera narastał przez cały wieczór; teraz gospodarz miał już wrażenie, że jego czaszkę ściska imadło. Młodzi goście dokręcali śrubę. Trzymając twarz w dłoniach, poprosił Iggy'ego o szklankę wody. Perkusista choć raz zareagował uprzejmie i skierował się do łazienki, by wrócić stamtąd z pełną szklanką, którą podał Koesterowi. Ten zdążył już unieść ją do ust, zanim nie zaalarmowały go ciepłota i okropny fetor jej zawartości. Gówniarz próbował go napoić sikami! Koester wpadł w furię i cisnął szklanką w Osterberga, który zasłonił się dłonią. Szkło pękło, rozcinając Iggy'emu palec i rozpryskując mocz po całym mieszkaniu. Czerwony ze złości Koester kazał swym gościom wyp****alać, wypychając ich przez drzwi w mroźną, chicagowską noc.

Krążyli po centrum miasta, szukając całodobowego kina, Iggy nie wydawał się jednak szczególnie poruszony. Szczękając zębami, zwierzył się Ronowi Ashetonowi, że porzucił plany, by zostać bluesowym perkusistą. Chciał założyć zespół. I chciał, by Ron oraz Scott do niego dołączyli. Uważał, że mogą stworzyć coś nowego.

To dźwięki perkusji odwiodły Jamesa Osterberga od polityki. Uczył się grać przy szkolnej orkiestrze paradnej, a z czasem został jej członkiem. Gdy pierwsze powiewy rock and rolla zaczęły docierać do stanu Michigan, wyjechał na letni obóz, zabierając ze sobą swój paradny bęben. Pewnego poranka, kiedy siódmo- i ósmoklasiści zostali wezwani na plac apelowy, Jim z własnej inicjatywy postanowił poprowadzić ich przez leśne ścieżki, niczym flecista z bajek braci Grimm, który przekwalifikował się na bęben.

"Jim grał naprawdę dobrze, a dzieciaki po prostu ustawiły się w szereg i zaczęły maszerować - mówi Denny Olmsted. - Nie miał na sobie koszulki i wyglądał naprawdę zdrowo i atletycznie, był ostrzyżony po wojskowemu, podobnie jak my wszyscy. To brzmiało super, wszyscy po prostu sformowali szyki i poszli za nim ścieżką".

I tak powstał rytuał, który powtarzał się w następnych dniach. Mimo że ambicje Jima kusiły go, by jak John F. Kennedy zdobyć sobie posłuch darem przemawiania, to jednak prosty, pierwotny rytm bębna po raz pierwszy dał mu przywództwo.

"To nie są żarty"

W kolejnych miesiącach Jim wyposażył się w zestaw do nauki gry na perkusji - prostą deskę ze sklejki z wyrysowanymi kołami - co nie uszło uwagi gościa w przyczepie Osterbergów, Brada

Jonesa. Dopiero w 1961 roku piętnastoletni Osterberg po raz pierwszy zetknął się z rock and rollem, po tym, jak w szkolnej orkiestrze poznał chłopaka, który był "nieszczególnie popularny i charakterny, ale fajny" - Jima McLaughlina. Ojciec McLaughlina był radioamatorem, można powiedzieć, lokalnym Leo Fenderem, którego dom w Hermitage, w pobliżu Tappan, był od podłogi po sufit zaśmiecony mikrofonami i aparaturą wzmacniającą, i to właśnie tam Osterberg po raz pierwszy usłyszał Duane'a Eddy'ego, Raya Charlesa i Chucka Berry''ego. "I pomyślałem sobie: święty Jezu, to nie są, k**wa, żarty".

McLaughlin został najbliższym przyjacielem Osterberga. Spędzali razem długie godziny po szkole w przyczepie w Ypsilanti, wymyślając gitarowe riffy w stylu boogie, do których Osterberg akompaniował na swojej malutkiej, trójelementowej perkusji. Jim McLaughlin, inteligentny, ale niewyróżniający się z tłumu mężczyzna, który obecnie pracuje przy organizacji targów, po dziś dzień jest pod wrażeniem pewności siebie swego przyjaciela z dzieciństwa oraz jego "absolutnej odwagi". Pamięta też, że szokowała go aura nieustającej rywalizacji pomiędzy Osterbergiem Seniorem a Osterbergiem Juniorem. "To był najdziwniejszy układ współzawodnictwa na świecie, co sekundę skakali sobie do gardeł - kto kogo przebije, kto kogo zgasi, kto kogo przegada. Jeździli na wycieczki golfowe do Karoliny Północnej, grali tam codziennie, a wojna trwała. To był wielki paradoks, bo gość odziedziczył po ojcu zainteresowania literackie, a także, jak widać, pasję do golfa i sportu w ogóle".

McLaughlin czuł tremę przed publicznym prezentowaniem ich rockandrollowego duetu, ale Jim namówił go do zadebiutowania na konkursie talentów w Tappan w marcu 1962 roku. Zagrali dwa kawałki, "Let There Be Drums" Sandy Nelsona oraz dwunastotaktowy utwór własnej produkcji, oparty na kilku luźnych riffach Duane'a Eddy'ego i Chucka Berry'ego. Wkroczyli na scenę zapowiedzeni przez kolegę Osterberga, Brada Jonesa, jako Megaton Duo, a ich wersja bębniarskiego popisu Nelsona wzbudziła spory aplauz. Kiedy grali drugi kawałek, "ludzie oszaleli, tańczyli w przejściach, nauczyciele biegali między nimi, usiłując ich usadzić - wspomina McLaughlin. - Po przedstawieniu jeden z licealnych sportowców podszedł do perkusisty i złożył mu oschłe gratulacje: 'Hej, Osterberg, niezła nuta, masz całkiem fajną kapelę'. Wywarliśmy wrażenie na dziewczynach. I tak to się zaczęło".

Oględny komentarz tamtego sportowca jako pierwsza pochwała na forum publicznym oraz ciepła reakcja dziewcząt rozpoczęły wielką karierę - podczas której reakcje przyszłej publiczności miały oscylować między ubóstwieniem a przemocą. W ciągu kolejnych dwóch lat muzyczne ambicje Osterberga stały się dlań ważniejsze niż status klasowego polityka, ale ta zmiana nie nastąpiła bez powodu. Jako polityk Osterberg polegał na zdolnościach werbalnych, wyczuciu publiczności, oraz czystej bezczelności. Każda z tych cech była kluczowa dla jego kariery muzycznej, która wymagała również ciężkiej, nieprzerwanej pracy. Praca ta stała się dlań hobby, które kochał samo w sobie, ale nie dlatego, że pozwalało wywierać wrażenie na innych.

Najfajniejsze zwierzę

Od tamtego koncertu codziennie po szkole ćwiczył z McLaughlinem. Kiedy duet przeniósł się do liceum, pracowali jeszcze więcej, gdyż skład zespołu został wzmocniony o saksofonistę Sama Swishera, syna agenta handlu nieruchomościami z Ann Arbor, który mieszkał naprzeciwko McLaughlinów. Później, w 1964 roku, dołączyli do nich basista Don Swickerath oraz gitarzysta Nick Kolokithas, który poznał McLaughlina przez lokalnego nauczyciela gry na gitarze, Boba Richtera. Osterberg nazwał kapelę The Iguanas, od nazwy "najfajniejszego", jego zdaniem, zwierzęcia. W ciągu następnych dwóch lat, kiedy grali w okolicznych szkołach i na studenckich imprezach Uniwersytetu Michigan, ich repertuar zmieniał się razem z panującą w Michigan modą. Studenckie piosenki w stylu "Wild Weekend" czy "Walk, Don't Run" zastąpione zostały kawałkami Beatlesów, Stonesów czy The Kinks, a pasiaste, surferskie koszule ustąpiły miejsca garniturom.

McLaughlin i Swickerath byli regularnymi gośćmi w przyczepie Osterbergów, w przeciwieństwie do dziewczyn Jima, Jannie Densmore i, później, Lynn Klavitter, które nigdy nie miały zobaczyć jego domu ani poznać rodziców. Z punktu widzenia Swickeratha Osterberg wiódł "samotne życie. Przed szkołą mama i tata szarpali go tylko za nogę, mówili: 'Jim, wstawaj'. Jim musiał sam zrobić sobie śniadanie i wyruszyć do szkoły, bo jego rodzice jechali już do pracy". Co było nietypowe wtedy, jest oczywiście całkowicie normalne dzisiaj. Ale wychowanie Osterberga, a także brak rodzeństwa bez wątpienia nauczyły go nie tylko samodzielności, ale i samotnictwa. Stworzyło osobowość, która nawet w tamtych niewinnych czasach została znacząco poruszona pojawieniem się narkotyków i rock and rolla. Pod koniec nauki w Ann Arbor High jego dziewczyna Lynn Klavitter zauważyła, że "zaczął brać nadmierne dawki leków na astmę. Pamiętam, że pojechaliśmy razem z The Iguanas do jakiegoś ośrodka wypoczynkowego. Utlenił tam sobie włosy, wiedziałam, że coś w nim się zmienia. Robił różne ekstrawaganckie rzeczy, na które normalnie sobie nie pozwalał".

Gdy Jim ukończył szkołę średnią, jego zainteresowania zmieniły się i zamiast na polu golfowym, spędzał czas w sklepie muzycznym Discount Records. Menadżerem sklepu był Jeep Holland, szara eminencja lokalnej sceny muzycznej. Człowiek ten wypromował The Rationals, białych mistrzów soulu, którzy zdobyli szczyty listy przebojów. Prowadził dochodową agencję koncertową, korzystając z budki telefonicznej; wszystkich ludzi, którzy chcieli skorzystać z aparatu, odstraszał maniakalnym spojrzeniem. Holland polubił młodego Osterberga, pomimo faktu, że The Iguanas stanowili konkurencję dla jego podopiecznych. W końcu zatrudnił go do pracy na popołudnia; Jim spędzał czas, sprzedając i skupując czterdziestki piątki Staxa i Volta [Stax i Volt Records - amerykańskie firmy nagraniowe, zajmujące się muzyką soul. Stax wydawał również gospel, jazz i blues - przyp. tłum.].

"Zawsze się spóźniał, nigdy nie przychodził na czas - mówi Holland. - Później zauważyłem, że kręciło się koło niego tyle dziewczyn, że nigdy nic nie było zrobione. Więc w końcu posłałem go do pracy w piwnicy, przy sortowaniu zbiorów". Jako ekspert od soulu oraz rhythm & bluesa, w których to edukował swoich podopiecznych, Holland lubił szydzić z naśladującej Beatlesów kapeli Jima - i w ciągu roku, który spędzili razem, nabrał zwyczaju wołania "Alarm! Iguana!" za każdym razem, gdy Jim wynurzał się z piwnicy.

Kompleks Napoleona

To właśnie w trakcie tych popołudniowych godzin w Discount Records Osteberg po raz pierwszy zauważył dwóch chłopaków z Ann Arbor High włóczących się po Liberty Street, przy której stał sklep. Ron Asheton był rockmanem-amatorem z grzywką a la Brian Jones. Po raz pierwszy spotkał Jima w chórze liceum Ann Arbor. Scott Asheton, młodszy i wyższy brat Rona, był charyzmatycznym, młodym chuliganem o ciemnych, potarganych włosach. Obaj przeprowadzili się do Ann Arbor razem z siostrą Kathy i matką Ann niedługo po śmierci ojca, który zmarł 31 grudnia 1963 roku. Dzisiaj Iggy wspomina, że Scott wyglądał "magnetycznie, jak skrzyżowanie młodego Sonny'ego Listona i Elvisa Presleya". Wiele lat po tamtym pierwszym spotkaniu z "Dum Dum Boys" [Dum Dum Boys - ang. "świry". Tytuł utworu Iggy'ego Popa z płyty "The Idiot" opowiadającego o The Stooges - przyp. tłum.] Iggy wspomina je z nostalgią. "Chodzili z oczami wlepionymi w ziemię" - mówi. Ale jeszcze przez wiele miesięcy ich konwersacje miały ograniczać się do zdawkowego "cześć" w korytarzach Ann Arbor High.

Zobacz teledysk "Little Know It All" Iggy'ego Popa z 2003 roku:

Lider The Iguanas z typową dla siebie butą określał się na ulotkach swej nieudanej kampanii na przewodniczącego z 1965 roku mianem "profesjonalnego perkusisty". Jego samochwalstwo wspięło się, nomen omen, na wyżyny, kiedy wiosną na konkursie talentów wyniósł się ponad The Iguanas, ustawiając perkusję na szczycie absurdalnej, dwumetrowej platformy (koleżanka studentka i fanka zespołu, Dale Withers, widzi w tym klasyczny kompleks Napoleona). W lipcu 1965 roku, gdy Osterberg, Swisher i McLaughin skończyli liceum, ów "profesjonalizm" stał się wreszcie faktem; zespół załatwił sobie miejsce w Harbor Spring's Club Ponytail. Okres ten większość z nich wspomina jako najbardziej idylliczne lato swego życia.

-----

Książka "Iggy Pop: Upadki, wzloty i odloty legendarnego punkowca" Paula Trynki ukazała się na polskim rynku nakładem wydawnictwa Sine Qua Non

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas