Gurrumul - zaklinacz emocji
"Urodziłem się niewidomy i nie wiem dlaczego" - wyznaje rdzenny mieszkaniec Australii i ceniony muzyk Geoffrey Gurrumul Yunupingu. Właśnie po to, by czuć muzykę na wyjątkowy sposób i grać dobre koncerty. Takiego byliśmy świadkiem we wtorek (4 października) w klubie Palladium w Warszawie.
Gurrumul w Warszawie - 4 października 2011 r.
4 października 2011 r. w warszawskim klubie Palladium odbył się koncert Gurrumula, niewidomego aborygeńskiego barda, do którego fanów zaliczają się m.in. Sting i Elton John. Jego występ otworzył Tasmańczyk Dewayne Everettsmith.
Szczerze mówiąc spodziewałem się garstki osób. W Warszawie skończyło się właśnie tygodniowe Skrzyżowanie Kultur, gdzieś obok tej imprezy odbył się koncert Yasmin Levy, a dwa dni po Gurrumulu gra dobrze wypromowana i co tu dużo mówić - niezawodna - para z Mali, czyli Amadou i Mariam. Nawet najbardziej gorliwy fan muzyki świata mógł poczuć lekki przesyt. Poza tym Australijczyk, w rodzinnych stronach gwiazda, na świecie facet, który jest obsypywany nagrodami, grywa z Bobem Dylanem czy Eltonem Johnem, w Polsce budził do tej pory sporo mniejsze zainteresowanie. Pomimo lokalnej dystrybucji jego płyt.
Na szczęście przeciągu na widowni nie było. Miejmy nadzieję, że nie tylko dlatego, iż Palladium działa teraz w formule teatralnej i rzędy czerwonych krzesełek nietrudno było zapełnić. Ci, którzy zdecydowali się przyjść - w przewadze nobliwe, starsze małżeństwa, mężowie tupiący w takt utworów, żony kładące głowy na ich barkach - na pewno nie wyszli rozczarowani.
Śpiewa, by wzruszyć
W odpowiednią atmosferę wprowadził audytorium artysta poprzedzający, Tasmańczyk Dewayne Everettsmith. Zwykle nie piszę o supportach, niemniej w artyście było coś szczególnego. Śpiewał o tym, że to kobieta musiała całować go pierwsza, ale i o bezwarunkowej miłości do matki alkoholiczki. Serwował ból zaprawiony słodyczą w wokalu i melodii, akompaniując sobie na gitarze akustycznej. Może jeszcze nie jest to Sufjan Stevens, ale w żadnym wypadku Richard Marx. Everettsmith dobrze przygotował ludzi do wzruszeń przy popisach gwiazdy wieczoru.
Porównywałem kiedyś wokal Gurrumula do Salifa Keity czy nawet Youssou N'Doura, bo choć barwna nie do końca ta, to klasa już jak najbardziej. Niewidomy artysta śpiewa w starym, jednym z najstarszych na świecie języków swojego ludu z północy Australii. Nie rozumiemy go (no, chyba, że mamy płytę i przeczytaliśmy angielskie tłumaczenia), ale coś ściska w gardle.
Dusza krokodyla
W Palladium ściskało od początku. Warto było przeczekać przydługi, przegadany wstęp ilustrowany odgłosami falującego morza. Otwierające "Wiyathul" i "Djarimirri" to piękne kompozycje, wspaniale niesione wysokim, wielobarwnym głosem Australijczyka. Ubrany w skórzaną kurtkę artysta, nie tylko śpiewał, ale i grał lewą ręką na dużej gitarze. Kto siedział blisko, nie mógł się nadziwić z jaką delikatnością muskał jej struny. Akompaniował mu dodatkowy gitarzysta i kontrabasista, którzy przyjął również rolę konferansjera.
Możliwie najmniej frapujący okazał się środek koncertu, kiedy dołączyło pianino i perkusja, a siła wyrazu Gurrumula osłabła. Nie wszystkie rozwiązania były fortunne - nutka rock'n'rolla w stylu lat 60. nie jest chyba tym, co takiemu repertuarowi służy. Ale country czy reggae (świetne "Ya Yawairriny") już jak najbardziej.
W drugiej części koncertu znakomicie wypadł "Baru", żywiołowo zgłębiający zagadnienie duszy krokodyla. Niespodzianką mogło być również balladowe "Wulminda", kiedy zacny gość zasiadł za pianinem, a kontrabasista zaczął grać smyczkiem. Trwający ponad godzinę występ klamrą spięło zaczerpnięte z pierwszej płyty, zdolne rozczulić kamień "Gurrumul Story". Publiczność wyszła usatysfakcjonowana.
Marcin Flint, Warszawa
Zobacz Gurrumula w utworze "Gopuru":