Depeche Mode w Łodzi: Najsłodsza perfekcja (relacja, zdjęcia)

Z każdą wizytą w naszym kraju Depeche Mode wzbudzają niemalże zryw narodowy. Bilety wyprzedają się w rekordowym tempie, a wierna od lat publiczność przypomina członków kultu, wiwatujących na cześć swojej świętej trójcy: Gahana, Gore'a i Fletchera. Nie inaczej było w łódzkiej Atlas Arenie.

Dave Gahan (Depeche Mode) w łódzkiej Atlas Arenie
Dave Gahan (Depeche Mode) w łódzkiej Atlas Areniefot. Bartosz Nowicki

Jeśli nie powstała jeszcze praca naukowa zatytułowana "Depeche Mode a sprawa polska" będę w ciężkim szoku. Po raz pierwszy na koncercie było mi dane zobaczyć tak absurdalnie szeroki wachlarz publiczności, że nie mogłam wyjść z podziwu. Armia bezdyskusyjnie wiernych "depeszowców" jeszcze z lat 80. XX wieku niosła "na barana" swoje pociechy, odchowane dzieci przyprowadziły swoich podstarzałych rodziców, a pod sceną koczowała nastoletnia gwardia, która przyszła na świat, kiedy zespół święcił już międzynarodowe tryumfy. Ja sama zawsze darzyłam wielką sympatią ekipę z Basildon, ale nigdy nie było mi dane zobaczyć jej na żywo. Teraz poproszę o cyrograf do ich sekty - chętnie podpiszę go nawet krwią.

Depeche Mode w Łodzi - 24 lutego 2014 r.

Zobacz zdjęcia z koncertu Depeche Mode w Atlas Arenie w Łodzi. Przeczytaj naszą relację!

fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki

Koncert był absolutnie dopracowany pod każdym szczegółem. W repertuarze oczywiście sporo było utworów z najnowszego albumu "Delta Machine", ale nie zabrakło też klasyków znanych i lubianych. Występ otworzyło "Welcome to My World" i brawurowe wejście na scenę frontmana: Dave Gahan, ubrany w cekinową marynarkę, niczym rasowa baletnica odstawiał piruety z werwą dwudziestolatka, co z jego pięćdziesiątką na karku robi imponujące wrażenie. A to był dopiero początek.

Przy kolejnym utworze, "Angel", zrozumiałam dlaczego Dave bez problemu mógłby kandydować na alternatywnego króla Polski: wokalista wił się niczym wąż, osiągając wyżyny scenicznej charyzmy i seksapilu. To męska diva (w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu), której naturalnie przychodzi skupianie na sobie całej uwagi. Wymyślając w trakcie show potencjalny tytuł tego artykułu moim pierwszym pomysłem było "Hips Don't Lie", bo takich ruchów pozazdrościć mu mogą popowe gwiazdki, a rockowi frontmani młodego pokolenia mogliby na przykładzie nagrań z koncertów Depeche Mode zmontować sobie filmik instruktażowy: "Jak porwać tłum i stać się bożyszczem".

Dave'owi wystarczyło kilka minut, żeby rozkochać w sobie całą publiczność i stać się największym obiektem pożądania w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. "Walking in My Shoes" i głos fanów stał się jego echem. Przy "Black Celebration" rozpętała się prawdziwa euforia: setki czarnych balonów powędrowało w powietrze, a trybuny wstały w miejsc.

Moim personalnym faworytem wieczoru było przejmujące "In Your Room" pochodzące z albumu "Songs of Faith and Devotion". Scena i podest oświetlone zostały jednostajnym czerwonym światłem, co spowodowało, że scenografia przypominała charakterystyczny minimalizm mistrzów elektroniki z Kraftwerku. Wokal i ekspresja Gahana w trakcie tego utworu poruszyły czułą strunę w niejednym widzu, żeby później eksplodować we wspólnym odśpiewaniu "Policy of Truth".

Wtedy dla uspokojenia nastroju, mikrofon przejął Martin Gore. Usłyszeliśmy akustyczne aranżacje "Slow" i "Blue Dress". W trakcie całego show Gore, podobnie jak skupiony na syntezatorach Andy Fletcher, byli bardziej wycofani i nie angażowali się zbytnio w interakcje z publicznością. Klimat swojego występu budowali poprzez dopiętą na ostatni guzik oprawę muzyczną. Pierwszą część koncertu zamknęły klasyki "Enjoy the Silence" i "Personal Jesus", podczas których publika zdzierała sobie struny głosowe. I to morze ludzkich rąk...

Bis rozpoczęło akustyczne "But Not Tonight" zaśpiewane przez Gore'a, po którym widzowie bardzo długo nucili charakterystyczną melodię, a rozpromieniony Gahan biegał z mikrofonem z jednej strony sceny na drugą i podjudzał stojącą przed nim trzódkę, że da radę głośniej. I jeszcze głośniej! Zespół pożegnał się rozbudowanymi aranżacjami "Just Can't Get Enough", "I Feel You" oraz "Never Let Me Down Again".

Naprawdę bardzo chciałabym się przyczepić do jakiegokolwiek aspektu występu Depeche Mode, ale po prostu nie mogę. Konstrukcja sceny, światła, wizualizacje i zrzuty z kamer były na najwyższym poziomie i z klasą. Nie potrzebowali efekciarstwa, ani fajerwerków - ich muzyka i charyzma broniła się sama. Dramaturgia koncertu była niesamowicie opracowana. Od błyszczącej dyskoteki, po wzruszające ballady.

Wiadomo, mogliby grać do białego rana, repertuaru spokojnie by im wystarczyło. Czułam się jednak tak usatysfakcjonowana tym, co działo się na scenie, że w momencie, w którym wiedziałam, że to już koniec nie czułam do zespołu żalu, że za moment schowa się na backstage'u. Nie miałam potrzeby wywoływać ich na kolejne bisy. Jak na profesjonalistów przystało, dali z siebie wszystko i bez trudu dało się to wyczuć. A kilka godzin później i kilkaset kilometrów dalej, czekając na tramwaj do domu nie potrzebowałam żadnych dźwięków. Wystarczyło rozkoszować się ciszą.

Aleksandra Dąbrowska, Łódź

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas