20 lat Pearl Jam: To dopiero początek

Od fana (reżysera Camerona Crowe'a) dla fanów. Film "Pearl Jam Twenty" to niesamowita, pełna emocji kopalnia wiedzy dla sympatyków jednej z legend nurtu grunge. Ależ to się ogląda!

Eddie Vedder na premierze filmu "Pearl Jam Twenty" - fot. Alberto E. Rodriguez
Eddie Vedder na premierze filmu "Pearl Jam Twenty" - fot. Alberto E. RodriguezGetty Images/Flash Press Media

Cameron Crowe wraz z ekipą wykonał benedyktyńską pracę, przekopując się przez przebogate archiwa zespołu, klejąc niezwykle barwną mozaikę będącą opowieścią o karierze jednego z najważniejszych zespołów rockowych ostatnich dwóch dekad. Przy okazji to swoisty hołd dla Andy'ego Wooda, tragicznie zmarłego wokalisty Mother Love Bone, poprzednika Pearl Jam.

W filmie Crowe'a, reżysera od dawna zaprzyjaźnionego ze środowiskiem muzycznym z Seattle (na początku lat 90. nakręcił tam "Singles" będący swego rodzaju ilustracją nurtu grunge, ze ścieżką dźwiękową zawierającą utwory m.in. Pearl Jam, Alice In Chains, Mother Love Bone, Soundgarden czy Mudhoney), śmierć Wooda jest pierwszym punktem zwrotnym. Chris Cornell, wokalista Soundgarden i obok muzyków Pearl Jam jedna z głównych postaci filmu, podkreśla, że to właśnie chwilę, kiedy Wood z powodu przedawkowania narkotyków trafił do szpitala, można określić mianem "śmierć niewinności", a nie - jak się powszechnie uważa - samobójczą śmierć Kurta Cobaina z Nirvany.

"Pearl Jam Twenty" jest próbą odpowiedzi, jak to się stało, że w dalekim Seattle tysiące młodych ludzi o twarzach aniołków (przypomnijcie sobie, jak 20 lat temu wyglądał młody Eddie Vedder) zachciało grać mocnego rocka. "To może trafić w każdej chwili do MTV" - śmiali się muzycy w filmie kręconym amatorską kamerą pod koniec lat 80. Ich słowa spełniły się raptem kilka lat później, kiedy to świat poznał termin grunge.

Crowe prowadzi widzów od początku, kiedy to rozgłos zdobywał Mother Love Bone, przez późniejsze spotkanie z Eddim Vedderem (nie mogło oczywiście zabraknąć historii o surfującym wokaliście), początki Pearl Jam (jeszcze pod nazwą Mookie Blaylock od nazwiska koszykarza), pierwsze wielkie sukcesy z płytą "Ten" i występem MTV Unplugged, album nagrany z Neilem Youngiem czy wojną z Ticketmasterem - wszystko niezwykle bogato ilustrowane materiałami archiwalnymi i fragmentami koncertów. Wrażenie robi gęsta narracja, jakby realizatorzy chcieli w dwóch godzinach zmieścić jak najwięcej ciekawostek i rarytasów. Fani Pearl Jam spokojnie znieśliby dwukrotnie większą dawkę filmu, bo atrakcji jest co niemiara. Niektóre rzeczy nawet mogą umknąć w natłoku obrazów przy pierwszym obejrzeniu, więc można założyć, że sympatycy zespołu będą chcieli zobaczyć "Pearl Jam Twenty" kolejny raz. I kolejny...

Zobacz zwiastun "Pearl Jam Twenty":


Film Crowe'a zręcznie wypośrodkował proporcje między momentami dramatycznymi (śmierć Wooda i Cobaina, uzależnienie narkotykowe, tragiczny wypadek na festiwalu w Roskilde, gdzie w tłumie pod sceną zginęło 9 osób) i komicznymi (gitarzysta Stone Gossard szukający pamiątek w swoim domu znajduje statuetkę Grammy w... garażu, anegdota pod hasłem "dzieje pewnego perkusisty", epizod z tańcem Veddera i Cobaina).

"10 płyt, 20 lat na scenie, ale nie pamiętam żadnego koncertu zagranego na pół gwiazdka, zawsze był prawdziwy ogień" - wspomina basista Jeff Ament. To właśnie zaangażowanie, połączone z niezwykłą więzią z publicznością przebija z każdej sekundy "Pearl Jam Twenty". Końcówka filmu pokazuje to bardzo dobitnie: dłuższy fragment zaśpiewanego przez fanów "Better Man" z koncertu z 2009 roku i wypowiedzi dwóch fanów. Pierwszy z nich wziął dwa tygodnie urlopu, by zobaczyć Pearl Jam na dziewięciu koncertach. Drugi zaś stwierdza krótko: "Myślę, że to dopiero początek".

Michał Boroń

Czytaj także:

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas