"Zerwać łańcuchy"

- Muzyka musi dawać przyjemność, musi sprawiać radość i tworzyć magię - tłumaczy Piotr Brzychcy, gitarzysta rockowej grupy Kruk, która w połowie listopada 2012 r. wypuściła płytę "Be3".

Kruk (Piotr Brzychcy drugi z prawej)
Kruk (Piotr Brzychcy drugi z prawej)Metal Mind Productions

Między autorskim debiutem a płytą "It Will Not Come Back" minęło prawie dwa i pół roku. Teraz wystarczyło wam niespełna półtora roku. Pomysły pewnie aż kipiały?

- Gdyby spojrzeć wstecz i policzyć ile czasu poszło na marne od powstania zespołu do wydania debiutu, to można by stwierdzić, że teraz nadrabiamy tamten stracony czas. Nic jednak bardziej mylnego. Tego typu muzyka ma największą moc jeśli powstaje w sposób całkowicie spontaniczny, tak jak to słusznie nazwałeś, kiedy pomysły aż kipią w głowie (śmiech). Wtedy tak nie było, dojrzewaliśmy szukając własnej ścieżki. Kiedyś tych dobrych pomysłów było mniej, a przecież im jest ich więcej, to tym lepiej dla muzyki i tak jest teraz, a zaczęło się od płyty "It Will Not Come Back". Nie musimy odwoływać się do starych rzeczy z szuflady, nie musimy także intensywnie główkować nad czymś, co do końca nie jest dobre. Pomysłów mamy mnóstwo i zrobimy wszystko aby to we właściwy sposób wykorzystać.

"Be3" zapowiadaliście jako prezentację nowego oblicza Kruka i odświeżenie brzmienia. Rzutu z zamiarem podbicia list przebojów jednak nie zauważyłem (może poza "Gdyby upadł świat"). Czyli jednak to nie rewolucja, prawda?

- Nigdy nie nastawialiśmy się na podbój list przebojów. Nie traktujemy muzyki przez ten pryzmat. Wystarczy rzucić okiem na te listy przebojów, wyszukać 10 najwyżej notowanych "hitów" i później posłuchać całych płyt, z których dany "hit" pochodzi żeby dojść do wniosku, że po pierwsze wykonawca nie ma nic wspólnego z autorstwem danego kawałka, po drugie w zdecydowanej większość tych wykonawców całe płyty są nie do przyjęcia. Listy przebojów to przemysł, to produkcja taka sama jak w fabryce, jak w hucie, tylko że z linii produkcyjnej schodzą tak zwane hity. Nami kierują zupełnie inne pobudki. Naszą największą ambicją jest dać w ręce słuchacza płytę, na której nie ma żadnego słabego kawałka, na której jest radość grania, w którą wkładamy całe serce, a nie bankowa kalkulacja.

- Zresztą zrobiliśmy eksperyment, prosząc Marcina Kindlę, znakomitego producenta i twórcę wielu hitów o to aby i dla nas coś napisał. Utwór wskoczył na płytę i pomimo, że jest bardzo dobry, wcale nie zdeklasował naszych kompozycji. "Gdyby upadł świat" to nasz świadomy wybór, utwór, który powstał na gitarę akustyczną i wokal, opowiadający o normalnym ludzkim uczuciu. Ballada jak te poprzednie, tylko ubrana w nową formę.

- Jeśli chodzi o rewolucję, to ja dostrzegam ją tylko w kategoriach jakości brzmienia i miejsca, w którym teraz jesteśmy z zespołem, wzmacniając pozycję sceny rockowej w tym kraju, sceny, która jest dyskredytowana i pomijana. Walczymy, a w walkę wpisane są formuły rewolucji, jesteśmy więc w zgodzie z pewnymi zasadami (śmiech).

Zobacz teledysk "Gdyby upadł świat":

Gdybym miał mówić o tym odświeżeniu brzmienia, to powiedziałbym, że przeskoczyliście o dekadę, z lat 70. do 80. Mówiąc obrazowo, mniej Deep Purple, a więcej Whitesnake, mniej Hammondów, więcej gitary.

- Nie czuję w naszych kompozycjach ewidentnych naleciałości z Whitesnake, tak samo jak nie czułem nigdy Deep Purple, jednak tego typu porównania to dla mnie największy komplement. Wymieniasz nazwy zespołów, które stanowią o sile światowego rocka, jeśli się uczyć, jeśli być później porównywanym to tylko do najlepszych. To ogromny zaszczyt, a dlaczego tak jest? Sam nie wiem, widocznie drzemie w nas jakiś proces ewolucji, który poza naszą świadomością i kontrolą pcha nas gdzieś zupełnie naturalnie. To oczywiście daje mnóstwo radości, bo odkrywasz także sam siebie.

- Dla przykładu, zawsze byłem przeciwnikiem brzmień elektronicznych, brzmień syntetyzatorów, a moim oczkiem w głowie były potężnie brzmiące hammondy. Mój punkt widzenia zmienił się w studiu, kiedy wraz z chłopakami docieraliśmy do takich brzmień, które stawiały naszą muzykę w całkiem innym wymiarze. Ogromną rolę spełnia na tej płycie elektronika i te różnego rodzaju smaczki, które pojawiają się na dalszych planach, stanowią o tym, że jesteśmy także otwarci na współczesność. Oczywiście nie sztuką jest zapaćkać płytę różnej maści samplami, sztuką jest wpasować tak te sample, aby muzyka, która jest bazą, podstawą, zyskiwała na charakterze. Gdyby wyłączyć wszystkie te dodatki nagle muzyka stałaby się monotonna i przewidywalna. To zresztą pokazali mi panowie Marcin Kindla i Michał Kuczera, którzy produkowali tą płytę.

Nawiązując do klawiszy, w zespole pojawił się nowy muzyk - Michał Kuryś. Czy jego obecność miała jakiś wpływ na kształt "Be3"? Jesteście autorami całej muzyki (poza "Miss Sometimes") razem z Tomkiem Wiśniewskim.

- Obecność Michała miała ogromny wpływ na finalny obraz płyty. Jest to człowiek niezwykłej pokory, ale i przy tej pokorze ma niesamowicie pozytywny, wyrazisty charakter. Czasem myślę, że chciałbym być takim poukładanym i mądrym gościem jak Michał (śmiech). To jaki jest w życiu, przekłada się na to jaki jest w naszej muzyce. Pokora wpisana w jego naturę wpisana jest w partie, które zarejestrował na "Be3". Nie musi być na pierwszym planie, żeby odwalić kawał solidnej roboty. Jeśli chodzi o kwestię autorstwa, to my z Wiśnią reprezentujemy całe źródło pomysłów, co nie oznacza, że pozostali muzycy nie mają wpływu na kompozycje. Już sam fakt przetwarzania poszczególnych partii przez nich jest świadectwem tego, że płyta naznaczona jest charakterem każdego z nas.

Jak już wspomniałeś, za produkcję płyty odpowiadali Michał Kuczera i Marcin Kindla. Szczególnie obecność tego drugiego - znanego z współpracy z m.in. Ewą Farną i Stachurskym - dla wielu może być zaskakująca. Co wam dała ta kooperacja?

- Mamy w sobie tyle rockowej energii, tyle rockowej pasji i jednocześnie tyle ograniczeń wiążących się z tym, że chcieliśmy po prostu zerwać łańcuchy, inaczej spojrzeć na naszą muzykę, nasze pomysły, nasze schematyczne czasem myślenie. Dodatkowym argumentem przemawiającym za tą współpracą był fakt, że Marcin i Michał pomimo iż produkują dla czołówki popowej tego kraju, mają pojęcie o muzyce rockowej, gdyż na niej się wychowali. Już po pierwszej rozmowie z Marcinem wiedziałem, że to absolutnie właściwy krok. A świadectwem tego wszystkiego jest muzyczna zawartość "Be3". Jakość brzmienia tej płyty, te wszystkie warstwy, w które można się wsłuchać w spokoju, albo na słuchawkach, sprawia że nie mam wątpliwości, że skoczyliśmy w tym względzie kilka pięter do góry.

Trochę byłem zaskoczony, że Kindla jest autorem "Miss Sometimes", a nie "At The Desert" (w polskiej wersji znany jako "Gdyby upadł świat"). To właśnie ten drugi utwór wzbudził chyba najwięcej krytycznych uwag. "Samobójczy strzał, zdradziliście waszych fanów", "zapodaje na kilometr Feelem", "to brzmi jak Pectus" - to tylko kilka z komentarzy. Jak odnosicie się do takich uwag i czy w ogóle głosy słuchaczy jakoś na was wpływają?

- Jesteśmy dość specyficznym zespołem, zanim staliśmy się pełnoprawnym reprezentantem krajowej sceny rockowej byliśmy zespołem, który grał dla wybrańców. Zresztą tylko oni wtedy dawali nam szanse i co najważniejsze oni z nami są do dziś. Mamy zatem mega zaufanych przyjaciół wśród fanów, których często pytamy o zdanie, puszczamy kawałek zanim jest gotowy, albo wspólnie oceniamy jakieś pomysły. Nie mogę zatem nazwać słuchaczem naszej muzyki, kogoś kto być może nawet nie ma pojęcia o istnieniu zespołu Kruk, a pisze jakiś tam komentarz. Skoro zalatujemy Feelem, to znaczy, że zna twórczość tego zespołu, skoro tak brzmi nowy Pectus, to znaczy, że jest zaznajomiony z ich muzyczną twórczością, a to niestety wiąże się także z tym, że nie ma pojęcia o muzyce rockowej, a już tym bardziej o Kruku. Pozostałem zatem przy opiniach naszych wiernych fanów, którzy dali szansę temu utworowi i finał jest taki, że przyniósł więcej dobrego niż można by się spodziewać.

- Żeby było śmieszniej jest dokładnie tak jak napisałeś, to nasz utwór w 100% i powstał tak samo naturalnie jak każdy inny kawałek. Dzięki temu utworowi, który był ogrywany przez stacje radiowe, o nazwie Kruk usłyszało dużo więcej osób, co w konsekwencji przyniosło nam nowych fanów. Wiele osób dziwi się, że nie słyszało wcześniej o zespole Kruk, a są też osoby, które dzięki temu utworowi dotarły do naszej twórczości i zaczęły słuchać rocka, mając wbite w świadomość, że rock nie jest dla nich. Mamy zatem radość z tego, że nawróciliśmy kilka zbłądzonych dusz, a jaki jest nasz rynek, jakie są jego potrzeby i jakie ofiary ze sobą niesie, wszyscy wiemy.

Poza producentami mocno dopuściliście kolejną osobę z zewnątrz - za teksty 7 z 9 waszych utworów odpowiada śląski dziennikarz, wydawca, wokalista - Marcin Babko. Jak doszło do tej współpracy?

- Znamy się z Marcinem od wielu lat. Ma ogromną wiedzę na temat muzyki i obok dziennikarstwa jest także twórcą zarówno muzyki jak i tekstów. Po tym jak ogłosiliśmy wspólnie z wytwórnią wiadomość o nowej płycie Kruka, Marcin przeprowadził ze mną wywiad dla "Gazety Wyborczej". Ta rozmowa przerodziła się w przyjacielską pogawędkę dwóch kolesi, którzy po prostu kochają muzykę. Rozmawialiśmy o Marcina projektach, o jego wytwórni i o Kruku, a w zasadzie o tym wszystkim co można nazwać kuchnią zespołu. Wspomniałem wtedy Marcinowi, że jednym z najważniejszych punktów naszego muzycznego bytu są teksty, że walczymy o to aby były jak najlepsze i najciekawsze. Marcin wtedy zaproponował mi współpracę. Jeszcze tego samego dnia miałem na mailu kilka naprawdę świetnych tekstów. Później doszło do konfrontacji z utworami i z Wiśnią, a na samym końcu Marcin pojawił się także w studiu. To było niesamowite, że ktoś spoza obozu tak mocno angażuje się w naszą pracę. Przyjacielska energia może przenosić góry i łamać wszelkie stereotypy, w tym wypadku dosłownie, bo przecież Marcin nie jest fanem klasycznego hard rocka, a przynajmniej w takim stopniu jak my.

Mówiłeś, że płyta opowiada o człowieku, miłości i nienawiści, śmierci i życiu. Temat uniwersalny, a odpowiedzi? W kończącym "On The Station" chyba nie ma co liczyć na happy end?

- Właśnie nie jest tak do końca... To tylko teksty, opowieści, czas przeszły, coś co jest za nami. Teraz jesteśmy tutaj i dalej żyjemy, szukamy, kochamy, nienawidzimy, przeżywamy tragedie i poszukujemy. Biorąc pod uwagę pewne opowiastki, które nie skończyły się happy endem, zawsze możemy zaczerpnąć z nich ukrytą wiedzę, którą umożliwi nam uniknięcia błędów na przyszłość. Największą jednak radość mam wtedy, gdy kilka osób w sposób absolutnie różny interpretuje dany tekst. To dlatego staramy się zachować pewną otwartość tych właśnie form. Grafika, słowo, muzyka... niech każdy poczuję swój klimat, odnajdzie cząstkę siebie, polubi i z nami zostanie na dłużej.

Najbardziej purplowski na płycie jest chyba "Burnin' Inside" (ta krocząca partia gitary). Ten "burn" w tytule to chyba nie przypadkowo?

- Nie, nie tak do końca (śmiech). Oczywiście można doszukać się takiego porównania, bo przecież muzyką Purpli przesiąknęliśmy na wylot, ale nie było żadnej celowości ani w tytule, ani w samych dźwiękach. To wszystko rosło na naszych oczach. W pierwszym podejściu ten utwór brzmiał wręcz metalowo, była podwójna stopa idąca w rytm kostkowania gitary. Postanowiliśmy to zmodyfikować, później ozdobniki gitarowe i elektronika, i efekt finalny wyszedł tak, a nie Inaczej.

To w sumie paradoks, bo poza własnymi utworami dołożyliście ponownie "Child In Time" Purpli, w wersji przypominającej raczej solowe dokonania Iana Gillana. Zastanawiam się cały czas dlaczego znów zdecydowaliście się sięgnąć po ten utwór (bo przecież był on na DVD dołączonym do "It Will Not Come Back" i na płycie "Memoires" nagranej z Grzegorzem Kupczykiem)?

- Muzyka rockowa daje nam absolutną wolność, pozwala na takie decyzje, a nikt bardziej nas za nie nie doceni niż nasi fani, którzy zresztą w pewnym sensie do tej właśnie decyzji się przyczynili. Podczas ubiegłorocznych koncertów u boku Debbie Davies, koncertów półakustycznych, wdrożyliśmy właśnie taką wersję. Kluby zamierały podczas wykonań tej wersji "Dziecka", pojawiały się niesamowite emocje, czasem nawet łzy, a po koncertach mnóstwo pozytywnych opinii na ten temat. Skoro pokazaliśmy "Child" niemalże w wersji oryginalnej na "Memories", skoro pokazaliśmy, że można odlecieć z tym utworem w wersji koncertowej na dwadzieścia minut, to teraz postanowiliśmy się z nim pożegnać w takie lekkiej, melancholijnej wersji, w której także utopiona jest nuta żalu po odejściu nieodżałowanego Jona Lorda.

- Muzyka musi dawać przyjemność, musi sprawiać radość i tworzyć magię. Biorąc się za ten utwór zawsze, ale to zawsze, przeżywamy ekscytacje, której nie sposób odrzucić ot tak. Wykonując ten utwór, każdorazowo wznosimy się ponad wszystkie podziały, stajemy wraz z naszymi odbiorcami i oddajemy pokłon przed pomnikiem rock'n'rolla. Nie ma w tym nic złego. Ba, modlę się o to żeby nigdy nie umarła pamięć o tego typu monumentach, świat byłby przecież wtedy zdecydowanie uboższym miejscem. Niech więc będzie jak najwięcej zespołów, które potrafią propagować energię tych wielkich rzeczy. My to potrafimy, bo mówią nam o tym fani, oni tego oczekują, my tego oczekujemy. Nikt nikogo nie oszukuje, robimy swoje.

Posłuchaj "Child In Time" w wersji Kruka z płyty "Be3":

W "Master Blaster" (i polskojęzycznej wersji pod tytułem "Jestem Bogiem") mamy kolejnego gościa - zaryczał Auman znany z Frontside. Skąd on się tu wziął, bo jednak z metalcore'em niespecjalnie macie wiele wspólnego?

- Mógłbym zacząć odpowiedź na to pytanie tak jak poprzednio (śmiech). To wolność, brak ustalonych granic, które są zupełnie niepotrzebnie stworzone. Słuchamy przeróżnej muzyki, a ekstremalny metal jest dla nas naturalnym gruntem. Pomysł na growl w "Master Blaster" był więc bardzo spontaniczny i równie szybo i spontanicznie zorganizowany. W miejscu gdzie pojawia się partia Aumana, w utworze obniża się tonacja, która nie współgrała z wysokim głosem Tomka, powstał więc koncept zapchania dziury jakąś solówką, zanim jednak został uskuteczniony, zaproponowałem growl w wykonaniu Aumana. Przyjechał z Dzwonkiem, liderem Frontside, kilka piwek, dwie godzinki i wszyscy mieliśmy masę radochy z efektu końcowego. Ekscytujące są szalone wędrówki w nieznane i tak traktuje ten pomysł połączenia Kruka z mocnym, metalcore'owym wokalem. Nasze największe jury, czyli wszyscy ci, którzy kupili płytę wyrażają się o tym pomyśle pozytywnie. Pozostaje więc mieć satysfakcję z tego, że szalony pomysł się spodobał i otwartą głowę na przyszłość. Oczywiście trudno poznać opinie wszystkich nabywców "Be3", ale głosy jakie się pojawiły były tylko i wyłącznie pozytywne.

Posłuchaj "Master Blaster" Kruka:

Ciekawym pomysłem jest dodanie w formie bonusów instrumentalnych miksów "Rising Anger" i "Burnin' Inside". A ten pomysł to skąd i dlaczego akurat te dwa utwory?

- Te dwa utwory powstawały na początku i długo osłuchiwaliśmy się tylko i wyłącznie z wersjami instrumentalnymi, zanim Wiśnia dograł swoje partie. Chcieliśmy aby nasi słuchacze poznali także jakieś wersje instrumentalne, żeby usłyszeli wszystkie smaczki, od których siłą rzeczy uwagę odwraca wokal. Wybór padł na te kawałki z przyczyn sentymentalnych. Tak podpowiedziało nam serce i tylko tymi względami się kierowaliśmy. Przy okazji dostali także coś fani karaoke (śmiech).

Zestaw bonusów uzupełniają zaśpiewane po polsku "At The Desert" ("Gdyby upadł świat"), "Master Blaster" ("Jestem Bogiem") i "It's Gone" ("Jak głaz"). To u was nie jest zaskoczenie, ale zastanawiam się, jak do tego doszło, że wybraliście właśnie te utwory - ich potencjał radiowy, głosowanie w zespole, a może jeszcze inny powód?

- To były trzy utwory, które Wiśnia od początku do końca śpiewał w języku polskim, miał to zrobione i był gotów nagrać je równolegle z wersjami angielskimi. Początkowo byliśmy nastawieni na nagranie i wydanie podwójnej płyty. Jeden krążek anglojęzyczny i drugi polskojęzyczny. Realia jednak okazały się brutalne dla tego pomysłu, dlatego choć w minimum chcieliśmy podarować coś słuchaczowi, który preferuje naszą muzykę połączoną z językiem ojczystym. Gdyby nie mnogość tego typu sugestii, czy nawet próśb, to pewnie nie bralibyśmy tego pod uwagę, ale jeśli nie mamy potrzeby brania udziału w reality show, albo podporządkowania się obowiązującej modzie, to czujemy się w obowiązku wsłuchania się w potrzeby naszego fana, który zwyczajnie jest naszym przyjacielem.

Mam wrażenie, że to dowód na pewnego rodzaju rozkrok, jakbyście do końca nie potrafili się zdecydować...

- Nie, nie ma tu rozkroku, albo braku konsekwencji. Jeśli w muzyce pozwalamy sobie na maksymalny spontan, to w logistyce wszystko mamy dokładnie poukładane. Poprzednia płyta zebrała wiele zagranicznych recenzji stawiającej nazwę Kruk obok takich wykonawców jak Behemoth, Veder, Riverside, co bezwzględnie ustawiło nam drogowskaz w kierunku anglojęzycznym. "Be3" już zbiera pochlebną zagraniczną prasę, więc dokładnie wiemy co robimy. Podobnie jest z twórczością i kondycją zespołu. Nigdy nie czuliśmy się bardziej pewni, nigdy nie czuliśmy większej satysfakcji z tego co robimy. Na to wszystko składa się oczywiście wiele, wiele czynników, których nie sposób nawet teraz omówić.

- Wiem jednak to, że prosząc kilka lat temu o kredyt zaufania słowami "macie zespół rockowy do dyspozycji, jeśli zechcecie z niego skorzystać, to jesteśmy do waszych usług" ten kredyt dostałem i powoli go spłacam i jest to najpiękniejsza spłata kredytu, jaka mogła się przytrafić w tej galaktyce (śmiech). To najwspanialsze uczucie kiedy możesz robić coś, co kochasz i do tego uszczęśliwiać tym innych.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas