Sokół: Robię rzeczy najlepiej, jak potrafię
- Wmawiam sobie, że nikt na moją płytę nie czeka. To uruchamia niezbędną skromność i pozwala startować z pozycji wiecznego debiutanta. Pomyśl sobie, jak bardzo śmiesznie brzmią po latach ci przechwalający się, narcystyczni i bezmyślni idole, kiedy opadnie kurz i odsłoni ich płytkość. Dziś czasy sprzyjają kultowi ciała, pieniądza i konsumpcji oraz absolutnemu brakowi refleksji, ale zaraz będzie kontra, tak skonstruowany jest świat - mówi w wywiadzie z Interią Sokół. Wyczekiwany album nie był jedynym tematem, który poruszyliśmy w naszej rozmowie.
Wojtek Sokół to jeden z najważniejszych i najbardziej cenionych polskich raperów. Po udziale w wielu projektach artysta pracuje nad debiutancką, solową płytą. Ta promowana jest przez dwa single "Rób to, w co wierzysz" oraz "Świadomy sen", w którym gościnnie zaśpiewał Dawid Podsiadło.
Daniel Kiełbasa, Interia: 11 marca świętowałeś 40. urodziny. To dobry wiek na podsumowania, czy jednak przereklamowana granica?
Sokół: - Nie zmieniło się nic, to tylko cyfry, ale mózg człowieka jest zwodniczy, więc faktycznie towarzyszy mi poczucie, że to jakiś nowy etap, bardziej poważna część życia. To z kolei przekłada się automatycznie na pewne wewnętrzne podsumowania, które na szczęście trwają bardzo krótko i mijają, nie pogrążam się więc zbytnio w rozmyślaniach wstecznych.
Myślałeś kiedyś o tym, na czym skupiłbyś swoją uwagę po przejściu na rap-emeryturę? Kierowanie PROSTO, pisanie książek, spełnianie się jako grafik?
- Myślę, że to stanie się naturalnie, nie będę nic planował. Kiedy już nie będę czuł dobrych pomysłów na kawałki, to po prostu nic nie nagram. Mam ten komfort, że nie muszę już nic udowadniać. Nie jest to też moim jedynym źródłem utrzymania, więc nie muszę nagrywać na siłę, ani z głodu, ani z nudy.
Wśród różnych dziedzin życia, z którymi miałeś do czynienia, pojawił się też film. Kręcisz klipy, piszesz scenariusze, myślałeś kiedyś o poważnym aktorstwie?
- Myślałem raczej o roli epizodysty pojawiającego się w przeróżnych filmach zawsze w tej samej roli, np. człowieka z papierosem, albo nalewającego benzynę lub opartego o skrzynkę na listy z gazetą w ręce. Kompletnie nieistotnego dla fabuły, funkcjonującego jako pewien kącik konesera dla wprawnego obserwatora. Myślałem o byciu takim nieszkodliwym pasożytem na cudzych projektach, korzystającym z ich przestrzeni filmowej, ich taśmy, ich czasu, a do tego jedzącym ich catering na planie.
W "Rób to, w co wierzysz" na chwilę "stałeś się" Bogusławem Lindą. Pamiętasz swój pierwszy film, który z nim widziałeś?
- Pierwszy, w którym go zapamiętałem, to "Zabij mnie glino".
Jaki wizerunek Lindy zbudowałeś sobie w tamtym czasie? I jak te wyobrażenia z przeszłości mają się do teraźniejszości?
- Na pewno był to wizerunek konkretnego gościa i to się potwierdziło. Do tego polubiłem jego poczucie humoru.
We wspólnym teledysku mogłeś zobaczyć, jak Bogusław Linda pracuje na planie. Jak zapamiętałeś ten moment, kiedy mogłeś zagrać w nim duecie?
- To było w pierwszym momencie nieco stresujące, czułem się jak na basenie, płynąc obok Michaela Phelpsa, jednak szybko zadałem sobie sprawę, że starając się nad wyraz, mogę się tylko ośmieszyć, więc chyba płynnie przeszedłem do względnej naturalności.
"Rób to, w co wierzysz" wyprodukował Duit, jeden z twoich podopiecznych w labelu MOST. Myślisz, że praca właśnie z takimi producentami jak on, może sprawić, że Sokół zostanie odkryty przez słuchaczy na nowo?
- Nie mam takich ambicji, zmieniam się naturalnie, nie kombinuję, co zrobić, aby zyskać poklask. Jestem z pierwszego pokolenia polskich raperów, to specyficzny miot. Bardzo egoistycznie podchodziliśmy zawsze do robienia muzyki, nagrywając to, na co mieliśmy ochotę. To zresztą okazało się zgubne dla wielu moich kolegów. Chyba po prostu mieli ochotę nagrywać słabe rzeczy. Część próbowała rozpaczliwie robić "świeżą" muzykę i to wyszło chyba jeszcze gorzej. Od zawsze nosiło mnie, żeby odchodzić od sztampy, zwłaszcza biorąc pod uwagę nurt uliczny, z którego się wywodzę. Pracowałem od wielu lat z bardzo różnymi producentami, którzy robili nietypowe rzeczy. Z Polski był to na przykład White House, z Kanady Brall Beats, a ze Szwecji Ledrac. Oni wszyscy produkowali dla mnie rzeczy na pograniczu hip hopu, elektroniki i alternatywy. Łącznikiem był zawsze mój głos, moje teksty i sposób artykulacji.
To było w pierwszym momencie nieco stresujące, czułem się jak na basenie płynąc obok Michaela Phelpsa
Skupmy się na chwile na MOST. Jak ocenisz rozwój sublabelu przez ostatnie miesiące?
- Jest bardzo dobrze. Wszystko, co wydaliśmy dotychczas, broni się w skali świata. Udało się również zgromadzić wokół wydawnictwa spore grono sympatyków i osób życzliwych, to ważne.
Do wytwórni zaprosiliście najciekawszych producentów szeroko pojętej muzyki miejskiej w naszym kraju. Gdzie widzisz ich miejsce na rynku muzycznym w przyszłości?
- Nie mamy kompleksów. Muzyka elektroniczna ma to do siebie, że nie zna granic. To nie jest polski hip hop, który siłą rzeczy jest zamknięty i ograniczony do polskojęzycznych odbiorców. Hatti Vatti i Duit są absolutnie internacjonalni. Myślę, że docelowo stworzymy też kolektywy produkujące popowych artystów, bo jak wyraźnie słychać, ani oni sami, ani ich wydawcy nie mają pomysłu na nic. Wałkowane są wciąż bezwartościowe, miałkie i archaiczne rzeczy. My wiemy, jak to zmienić.
Współpraca ze zdolnymi muzykami przy nagrywaniu nowych utworów, współtworzenie klipu z aktorem, mającym w Polsce status kultowego i zaproszenie znanych artystów do stworzenia remiksów pierwszego singla. Wydaje się, że zarys działań w głowie miałeś już od dłuższego czasu. Nazwałbyś się perfekcjonistą?
- Byłbym bufonem. Nie, ja po prostu robię rzeczy najlepiej, jak potrafię, bo sam lubię wysoką jakość. Na równi cenię sobie współpracę z profesjonalistami oraz pełnymi energii i niepatrzącymi na schematy świeżakami. Cieszy mnie, że jestem dla nich na tyle wiarygodny, że jedni i drudzy chcą ze mną współpracować, to dla mnie dużo znaczy.
Z drugiej strony budowanie napięcia sprawia, że rosną wobec ciebie oczekiwania. Czujesz presję fanów?
- Wmawiam sobie, że nikt na moją płytę nie czeka. To uruchamia niezbędną skromność i pozwala startować z pozycji wiecznego debiutanta. Pomyśl sobie, jak bardzo śmiesznie brzmią po latach ci przechwalający się, narcystyczni i bezmyślni idole, kiedy opadnie kurz i odsłoni ich płytkość. Dziś czasy sprzyjają kultowi ciała, pieniądza i konsumpcji oraz absolutnemu brakowi refleksji, ale zaraz będzie kontra, tak skonstruowany jest świat.
Sympatycy twojego talentu to jedno, ale zwykły słuchacz polskiego rapu to zupełnie inny target. Ten musi być ciągle stymulowany czymś nowym. Czym doświadczony Sokół wyróżnia się na tle młodszych reprezentantów sceny?
- Nie mi to oceniać, niech to robią inni.
Obserwujesz nowych graczy w "polskim piekiełku"?
- Niespecjalnie.
Młodzi raperzy mogliby sporo nauczyć się od ciebie, a jest coś, czegoś im zazdrościsz?
- Energii oraz beztroski.
Przy drugim singlu miałeś okazję pracować z młodszym o prawie 15 lat Dawidem Podsiadło. Poznałeś go nieco lepiej. Jak wam się współpracowało?
- Świetnie. To turbo zdolny człowiek. Już nie chce mi się nawet o tym gadać, bo przez ostatnie tygodnie słodziliśmy sobie nawzajem dostatecznie. Energia w studio była świetna, napędzająca, kreatywna i wartościowa.
Dawid zaskoczył cię czymś szczególnie?
- Dojrzałością i poziomem pisania po polsku. Przecież na początku cały czas narzekał, że umie pisać tylko po angielsku, bo to przykrywa ewentualne braki warsztatu. Żadnych braków nie zauważyłem, wręcz przeciwnie, życzę wszystkim polskim popowym artystom takiego pisania. Ale z jakiegoś powodu to właśnie Dawida nie ktoś inny jest tu, gdzie jest. Nie jest to też artysta stricte popowy.
W zapowiedzi utworu mówiłeś, że pomysł wspólnego numeru z Dawidem krążył w waszych głowach już od jakiegoś czasu, ale nie było ku temu okazji. Pamiętasz, jak rodził się cały pomysł na nagranie?
- Tu nie ma jakiejś wyjątkowej historii... Po prostu takich głosów w Polsce jest niewiele, więc myśląc o swojej płycie, naturalnie myślałem o zaproszeniu Dawida. Ostatnie dwie płyty nagrałem z Marysią Starostą, więc tam nie było już miejsca na dodatkowe śpiewy. Teraz, na solowy album, mogę zaprosić kilka osób, które stworzą ze mną ciekawy miks.
To turbo zdolny człowiek. Już nie chce mi się nawet o tym gadać, bo przez ostatnie tygodnie słodziliśmy sobie nawzajem dostatecznie. Energia w studio była świetna, napędzająca, kreatywna i wartościowa.
"Połączyć gatunki, które reprezentujemy, w sposób nieklasyczny", to chyba wam się udało. Ile w tym zasługi współpracującego z wami producenta, DrySkulla?
- Bardzo dobrze odczytał nasze potrzeby, kiedy naprowadzaliśmy go na klimat, który chcemy osiągnąć. To w dużej mierze klimat, w jakim poruszam się nagrywając solowy album. DrySkull okazał się być pro. W studio siedzieliśmy w czwórkę - ja, Dawid, DrySkull oraz realizator Rafał Smoleń, i to był wyjątkowo dobry team.
Zapowiedzieliście, że chcecie przekroczyć kolejne granice. Nie boisz się, że gdy to się stanie, słuchacz nie zrozumie waszego wysiłku? Często mówi się bowiem, że ci kierują się zasadą Inżyniera Mamonia i lubią to, co już znają...
- Gdybym się bał reakcji słuchaczy, nigdy nie nagrałbym ani "Nie martw się mną", ani kawałka "Cynamon", ani "Nigdy nie zrozumiem kobiet", ani pewnie nawet "Damy radę". Nie wspominając nawet o "W aucie". Nad każdym z tych kawałków siedziałem godzinami w studiu, aranżując, miksując i dopracowując. Czy ktoś to słyszy? Ja to słyszę i to jest najważniejsze.
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***