Silna słabością
O tym, co robiła w towarzystwie ostrych typów, w wyjątkowo podłej dzielnicy i o tym, że kobieta powinna posługiwać się ciałem, by osiągnąć swoje - również artystyczne - cele, rozmawiamy z nawiedzoną Jarboe.
Amerykańska wokalistka w latach 80. współtworzyła legendarną już formację Swans, a od kilkunastu lat z powodzeniem nagrywa płyty solowe i występuje na całym świecie, nierzadko łącząc koncerty z teatrem współczesnym i psychodramą.
Tuż przed swoim występem we Wrocławiu, 9 kwietnia w ramach Asymmetry Festival, odpowiedziała na kilka pytań Jarka Szubrychta.
Znasz performerkę Marinę Abramović? Jej wystawa "The Artist is Present" robi właśnie furorę w Museum Of Modern Art. Choć wiele was różni, poziom zaangażowania w to, co robicie, macie podobny. Podobnie totalny.
- Czy znam? Zanim dołączyłam do Swans też byłam performerką. Marina to moja guru. Łączą nas nie tylko podobne poglądy, ale też czerpiemy energię z podobnych źródeł. To na przykład tybetański buddyzm, ale też wiara w to, że słabości są naszą największą siłą. Niestety, nie byłam jeszcze na jej wystawie, ale wybieram się do MOMA, gdy tylko skończę trasę.
Czy to tylko moje wrażenie, czy kobiety, które parają się sztuką, choć mniej liczebne, są zwykle gotowe na więcej poświęceń, niż ich koledzy po fachu?
- Może być w tym sporo prawdy. Ale dla pewności spytaj Chrisa Burdena. [Jarboe raczy sobie żartować, bo Burden to jeden z najbardziej radykalnych amerykańskich artystów, słynny m.in. dzięki temu, że w ramach performance'u dał się postrzelić albo ukrzyżować na masce samochodu - przyp. JS]
Pozwól, że ja jeszcze o kobietach... Nie przeszkadza ci to, że w świecie muzyki popularnej postrzegane jesteście głównie przez pryzmat seksualności?
- Nie widzę nic złego w tym, że artystki wykorzystują swoje ciało i robią sobie zdjęcia nago lub biorą udział w rozbieranych teledyskach. Erotyczny wizerunek i nawiązujące do seksu klipy mogą ukazywać kobiety silne, od nas tylko zależy, jak je wykorzystamy.
Jesteś bardzo popularna wśród fanów metalu. Kochali cię jeszcze przed twoimi wspólnymi nagraniami z Neurosis czy A Perfect Circle. Jak myślisz, za co?
- Za Swans. Jestem kobietą, która w najbardziej niebezpiecznej dzielnicy Nowego Jorku dołączyła do najgłośniejszego zespołu na świecie i pozostałam sobą w ekipie naprawdę ostrych kolesi. Sądzę, że to budzi szacunek.
A może metalowcom podoba się to, że podobnie jak ich, ciągnie cię do skrajności?
- Nie szukam skrajności na siłę. Wszystko, co robię dzieje się w zupełnie naturalny sposób. Nie ma w tym niczego zaplanowanego, ani sztucznego. Moja sztuka po prostu mi się przydarza. Ale oczywiście nie jestem w stanie kontrolować tego, jak moją twórczość postrzegają inni. Jeśli uważają, że jest ekstremalna, to znaczy, że mają taką potrzebę. Nic mi do tego.
Współpracowałaś z wieloma indywidualnościami, takimi jak Attila Csihar, Lustmord czy Phil Anselmo. Czy zderzenie tak silnych osobowości zawsze ma dobre skutki? Nie zdarzyło ci się toczyć wojny z kimś, kto ma wizję całkowicie odmienną od twojej?
- Nigdy nie miałam takich problemów. Jest na to sposób - nawet nie próbuj współpracy z artystą, z którym nie łączy cię wzajemny szacunek i zrozumienie. Dobrze też nie zakładać niczego z góry. Ja w każdym takim artystycznym spotkaniu widzę żywy organizm z pełnią możliwości.
Lubisz koncerty, czy traktujesz je jak zło konieczne?
- Koncerty nie są po to, by sprawiać mi przyjemność. To ważne doświadczenie, które łączy mnie, publiczność i zespół. Kiedy jestem na scenie, próbuję wykreować aurę, która ma moc odmieniania ludzi.
Pozwalasz sobie na improwizację?
- Wszystko zależy od wieczoru. Na trasie zwykle trzymam się planu, ale na pojedynczych koncertach pozwalam sobie na więcej swobody. Tak było na przykład ubiegłego lata na angielskim festiwalu SuperSonic, gdzie wystąpiłam u boku Esoteric. Oni pozwolili sobie na dłuższe fragmenty muzycznej improwizacji, więc i ja wymyślałam wokalizy, których wcześniej nie planowałam. Taki był nastrój tamtej chwili, nie da się tego powtórzyć.
Dziękuję za rozmowę.