Reklama

"Przemycić głębszą treść"

- Nie uciekamy od rzeczywistości, ale raczej staramy się nią bawić - mówią muzycy Camero Cat. Grupa niedawno wydała drugą płytę i wystąpiła na czeskim festiwalu Rock For People. Obecnie podróżuje po Polsce w ramach trasy promującej album.

O nowe wydawnictwo, relacje z Czesławem Mozilem i wrażania z czeskiej imprezy Kota Camero, czyli solidarnie odpowiadających: Julię Renczyńską, Ksawerego Renczyńskiego i Jakuba "Jima" Dobrowolskiego, wypytał Olek Mika.

Debiutowaliście jako trio. Druga płyta - "Mad Tea Party", choć pojawiło się na niej kilku gości, również podpisana jest przez trzy osoby. Koncertujecie jednak w sześcioosobowym składzie. Jak to naprawdę ze składem Camero Cat jest?

- Cóż, płyta była robiona przez trzy osoby, ale jest tak jak mówisz, w trakcie koncertu sześć osób gra na scenie. Bez Matta (wiolonczela), Alicji (instrumenty klawiszowe) i Niebieskiego (perkusja) zagranie tego materiału, tak jak byśmy tego chcieli, byłoby niemal niemożliwe, a przynajmniej bardzo okrojone jeżeli chodzi o formę wyjściową. Stąd też, jeśli tak to można nazwać, "poszerzenie" składu.

Reklama

- Zaznaczamy, że Matti był z nami od początku. Wszyscy mówili "trio", a na większości koncertów był "kwartet" i już wtedy wiedzieliśmy, że klawisze i perkusja na scenie to tylko kwestia czasu. Przy "Cats & Clocks" (pierwszy album Camero Cat - przyp. OM) ich brak "obeszliśmy", wykorzystując nagrane podkłady i nasze cienie grające w trakcie koncertu na brakujących instrumentach, ale jasnym było, że przy "Mad Tea Party" ten numer już nie przejdzie. Ala i Niebieski spadli nam z nieba.

"Mad Tea Party" ma formę koncept albumu. Skąd pomysł, by przygotować rock-, czy też zgodnie z podtytułem albumu - pop-operę?

- Lubimy taką formę. Lubimy kiedy coś ma swój początek i koniec, swoje powody i znaczenia. Przy okazji można jeszcze przemycić jakąś głębszą treść...

- To tak jak z filmem czy książką, z muzyką jest podobnie, gdy nie jest to po prostu 12 "randomowych" kawałków. Wymaga to większej pracy, większego skupienia słuchacza, ale daje też dużo większą satysfakcję. Inaczej się słucha takiej twórczości, słuchacz staję się trochę "widzem" i to jest to, o co nam chodzi.

W epoce lansowania singli i sprzedaży pojedynczych utworów w wersji cyfrowej nagranie koncept albumu to dość odważna decyzja. Myśleliście w ogóle o płycie w kategoriach sprzedaży?

- Staramy się być konsekwentni. Jest być może trudniej, ale jesteśmy zadowoleni, zwłaszcza gdy widzisz, że jest to doceniane. Chcemy robić swoje.

Wasz debiut tematycznie wskazywał na zainteresowanie filmami Tima Burtona. Na "Mad Tea Party" widoczne są inspiracje "Alicją w Krainie Czarów". Wygląda na to, że muzyka to dla was ucieczka od rzeczywistości... Dlaczego akurat w świat groteski i absurdu?

- Ta forma nam odpowiada. Jesteśmy po części tym, co lubimy: Carroll, Poe, Gombrowicz, Kantor...

- Pytasz "dlaczego groteska i absurd"... Ta kategoria estetyczna pozwala często, poprzez zabawę, trafnie przedstawić rzeczywistość czy też przekazać głębszą treść nie popadając jednocześnie w patos. Pasuje jak ulał do Kota. Nie uciekamy od rzeczywistości, ale raczej staramy się nią bawić i złapać dystans.

A czy można interpretować opowieść z albumu bardziej wprost np. jako narkotyczny sen?

- Interpretacja jest kwestią odbiorcy. Można i w ten sposób, ale zagadka sięga ciut głębiej i byłoby to niedointerpretowanie i linia najmniejszego oporu. Tak samo jak ze stwierdzeniem, że jest to taka alternatywna wersja "Alicji w Krainie Czarów".

Już od pierwszej płyty oficjalnie wspiera was Czesław Mozil, a media nazywają was jego dziećmi. Muzyk pojawił się także na nowym albumie. Na czym polega ta relacja? Czesław miał rzeczywisty wpływ na waszą muzykę czy po prostu podoba mu się to co gracie i postanowił pomóc wam swoim nazwiskiem?

- Odpowiedź jest straszliwie prosta. Podoba mu się to, co robimy i pomaga nam jak może, za co jesteśmy mu dozgonnie wdzięczni. A że się zwyczajnie lubimy, wystąpił gościnnie na płycie.

A jak patrzycie z perspektywy czasu - łatka "ci od Czesława" pomaga czy stanowi kulę u nogi?

- Nie odczuwamy specjalnie jakiejkolwiek "łatki". Jeśli chodzi o samo kojarzenie nas z Czesiem i wspomnianą perspektywę, na pewno było/jest to pomocne. Wydaję nam się jednak, że muzycznie różnimy się na tyle, by spać spokojnie bez łatek.

No tak, granie takiej muzyki - sytuującej się gdzieś na pograniczu rocka, teatru i kabaretu, nie ma zbyt bogatej tradycji w Polsce. Potraficie określić, kim są fani waszego zespołu? Czy można w tym kontekście mówić o jakiejś konkretniej grupie?

- Nie ma takiej grupy. Musimy ją dopiero tworzyć. Na koncertach widownia składa się z naprawdę różnych ludzi, nie ma określonej grupy wiekowej ani stylistycznej. Nas to cieszy. To chyba dobrze, że to co robimy jest uniwersalne.

Mówiąc o koncertach, jako laureat przeglądu "Zagraj na Rock For People 2011!" wystąpiliście na czeskim festiwalu. Co skłoniło zespół mający na koncie dwa albumy sygnowane logiem prestiżowej wytwórni do udziału w takim konkursie?

- Staramy się brać udział w czym i gdzie się da, jeśli istnieje szansa na pokazanie się, bo warto. Zwłaszcza że "precyzyjnie określony widz" nie istnieje.

- Wiesz... Każdy koncert to inna przygoda. Miejsce, ludzie, energia, wszystko to niepowtarzalne... Na Rock For People, pomimo trudnych warunków dźwiękowych (brak próby) i ograniczeń czasowych, które na festiwalach są czymś naturalnym, spróbowaliśmy dać z siebie wszystko i było warto - bo czeska (i nie tylko) publiczność, na koniec krzyczała: "Jeszcze jeden". A to jest coś z czym nie można dyskutować.

Sam żałuję, że organizatorzy nie zgodzili się na bisy. Moim zdaniem parateatralne show, które prezentujecie podczas koncertów znakomicie dopełnia i oddaje waszą muzykę. Myślicie o nagraniu i wydaniu koncertowego DVD?

- Wszystko ma swój czas i miejsce. Bardzo byśmy chcieli, zobaczymy co przyniesie jutro... DVD na pewno powstanie!

Dziękuję.

Posłuchaj utworów Camero Cat w serwisie Muzzo.pl!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: cat | Camero Cat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy