Piotr Sikora: Kule lądowały jakieś pół metra ode mnie [WYWIAD]
Marcin Misztalski
Przed obiektywem swojego aparatu gościł największe gwiazdy amerykańskiego show-biznesu. Współpracował z muzykami (Beyonce, Eminem, Snoop Dogg), sportowcami (Kobe Bryant, Muhammad Ali) czy ludźmi kina (Samuel L. Jackson). Nam opowiedział o sesjach zdjęciowych, które szczególnie utkwiły mu w pamięci.
Pochodzi z Krakowa, ale większość swojego życia spędził za oceanem. Do Stanów Zjednoczonych wyleciał w bardzo młodym wieku jednym z ostatnich samolotów, kilka tygodni po ogłoszeniu w Polsce stanu wojennego. Chwilę później zostały zamknięte granice. Jednego dnia był więc w mroźnej Polsce, mijał na ulicach czołgi, a po kilku godzinach lotu chodził już po nowojorskich chodnikach.
Zamieszkał w Harlemie. Dzielnicy, na której w latach 80. z dystansem patrzyło się na białych ludzi. Nie miał łatwo. Przyznaje, że nieraz i był obiektem żartów, ale z czasem został zaakceptowany przez tamtejszą społeczność. Dziś twierdzi, że "szkoła życia", którą odbył w Harlemie, ukształtowała go i przydała się w pracy.
Marcin Misztalski: Gdzie nauczyłeś się fotografii?
Piotr Sikora: - Nie nauczyłem się jej w szkole, tylko będąc asystentem starszych, bardzo uznanych kolegów po fachu, którzy fotografowali np. modelki. Miałem dużo szczęścia, że mogłem z nimi pracować. To dzięki nim nauczyłem się między innymi produkcji, kontaktu z ludźmi czy tego, jak pracować ze światłem.
Dużo osób oddałoby wiele za taki start.
- Wiesz, byłem kiedyś z taką laską, która była profesjonalną fotografką. I nie będę ci teraz ściemniał, że dzięki niej zakochałem się w fotografii. Zaimponowało mi coś innego - to, że sama ustala rytm swojego dnia. Była wolna, nie musiała codziennie chodzić do biura czy fabryki. Pewnego dnia zapytałem ją, czy nauczy mnie, jak robi się zdjęcia. "Nie ma takiej opcji. Przecież ja się tego zawodu uczyłam wiele lat. To tak nie działa". - coś w tym stylu usłyszałem w odpowiedzi. Nie przejąłem się jej słowami, tylko zacząłem się uczyć sam. Chodziłem na wystawy, czytałem książki, ale - przede wszystkim - szukałem ludzi, którzy mogą mi pomóc i dać jakieś rady. Byłem uparty i zdeterminowany.
Kiedy nastąpił przełom?
- Wtedy, kiedy jeden ze znajomych mojej matki (był edytorem książek) pomógł mi dotrzeć do fotografa - Bruce'a Webera. Nie miałem pojęcia, kim on jest. Dopiero później zdałem sobie sprawę z tego, że to naprawdę bardzo uznany artysta. Dwa tygodnie później spotkałem się z nim w studiu. Zaczęliśmy rozmawiać, dostałem od niego wiele wskazówek. Gość poświęcił mi, 20-letniemu gówniarzowi bez szkoły, godzinę swojego cennego czasu. Dopiero 20 lat później uświadomiłem sobie, co to znaczy. W głowie szczególnie utkwiły mi te słowa: "Jeśli chcesz być dobrym fotografem, to musisz sobie uświadomić, kim naprawdę jesteś. A później zdać sobie sprawę z tego, co cię naprawdę nakręca".
Zrozumiałeś jego słowa?
- Wtedy kompletnie ich nie rozumiałem. Uświadomiłem to sobie dopiero po latach, gdy pracowałem już jako asystent na dużych planach zdjęciowych. Te wszystkie sesje były fajne - wiesz, piękne modelki, super miejsca, drogie hotele, pyszne jedzenie, dużo pieniędzy. Z pozoru wszystko wyglądało dobrze, ale w głębi duszy czułem, że to nie mój świat, nie moje środowisko. Postanowiłem to porzucić i wrócić do swoich korzeni - na ulicę. Uznałem, że to dobry pomysł, bo miałem już jakieś doświadczenie, robiłem też swoje zdjęcia, miałem portfolio. Jednym z ostatnich fotografów, u którego asystowałem był David LaChapelle. Pewnego dnia jestem u niego w studiu, robimy zdjęcia i przyszedł czas na przerwę. Wyszedłem więc sobie do kawiarni. Siedzę, piję kawkę i słyszę, jak dwie laski z Anglii rozmawiają ze sobą o tym, że brakuje im fotografa, który zrobi okładkę w ich, dopiero powstającym, piśmie o hip-hopie.
Brzmi jak zachęta do rozmowy.
- No wiesz, nie marnowałem czasu (śmiech). Zacząłem je bajerować - "Wiecie dziewczyny, mam tu swoją sesję i jeśli chcecie, mogę zawołać mojego asystenta, który przyniesie moje portfolio". Totalna ściema (śmiech). Poszedłem do studia, wziąłem po cichutku moje portfolio, pokazałem im i wręczyłem swoją wizytówkę. Tydzień później dostałem telefon z Londynu, że zapraszają mnie do współpracy i mam zrobić okładkę dla magazynu "True"... Czyli "prawda" (śmiech). "True" to był taki odpowiednik nowojorskiego magazynu "The Source". Artystami, których, jako pierwszych, dla nich sfotografowałem byli Smif-N-Wessun. No i wiesz - później fotografowałem innych, robiłem zdjęcia dla czasopisma "XXL", aż w końcu dotarłem do "Vibe".
To był przełom w twojej karierze - jak doszło do waszej współpracy?
- Od pierwszego zdjęcia dla "True" wszystko potoczyło się bardzo szybko. Jeden z fotografów, u którego kiedyś asystowałem powiedział mi, bym poszedł do głównego edytora magazynu "Vibe" - George'a Pitts'a... Chociaż nie. To było inaczej (śmiech). Poszedłem do niego wcześniej, przed pracą w "True", kiedy dopiero budowałem swoje portfolio. Dałem mu jakieś 15 zdjęć, a on powiedział mi tak: "Masz chłopaku jaja. Przychodzisz do największego pisma hiphopowego na świecie, wręczasz mi jakieś chujowe zdjęcia... O co ci chodzi?". Oczywiście nie był tak wulgarny (śmiech). Ale po latach, gdy zaczęliśmy współpracować, powiedział mi, że bardzo mu zaimponowała moja postawa. No i teraz wracamy do czasów, kiedy już fotografowałem raperów. Zrobiłem kilka sesji dla "Vibe'a" i innych. Choć nigdy nie współpracowałem z "The Source". Później się na mnie nawet obrazili, ale to nieważne. Pewnego dnia zadzwonili do mnie z "Vibe'a" i zaproponowali sesję z Master P w Los Angeles, która miała się odbyć następnego dnia. Nie chciałem wyjść na amatora, więc powiedziałem im, że zadzwonię za kilka minut, bo muszę sprawdzić swój grafik (śmiech)... Ściema musi być.
Grafik był pewnie bardzo napięty, ale nie do tego stopnia, by im odmówić (śmiech).
- Znalazłem dla nich czas i oczywiście poleciałem do LA. Sesja wyszła zajebiście. Miesiąc później ukazał się numer, a na okładce zdjęcie mojego autorstwa. Za jakiś czas odebrałem telefon od naczelnej magazynu - poprosiła o spotkanie. Okazało się, że okładka dała "Vibe'owi" najlepszą sprzedaż w historii magazynu. Zaproponowała mi konkretną ofertę pracy i zastrzegła, że jeśli się na nią zgodzę, to nie mogę robić zdjęć raperów dla innych magazynów muzycznych. Wszedłem w to.
Możesz powiedzieć, co kupiłeś sobie za pierwsze duże pieniądze, które u nich zarobiłeś?
- Dostałem od nich sporą zaliczkę, za którą kupiłem swój pierwszy nowy samochód, Mercedesa ML. Pamiętam, że wracając od dealera (samochodu - przyp. red.) z Manhattanu, jechałem przez most Brooklyński. No i wyobraź sobie to: mam świetny humor, w Nowym Jorku piękna pogoda, mam otwarte okna w samochodzie, w głośnikach radio Hot 97, które właśnie prezentuje nowy singiel R.Kelly'ego, a tam wersy: "Czy kiedykolwiek myślałeś, że będziesz tak bogaty? Czy kiedykolwiek myślałeś, że zajdziesz tak daleko?". Oczywiście nie byłem bogaty, ale sam fakt, że chłopak z Polski, bez szkoły, osiągnął coś takiego... Piękna chwila. Łzy same napłynęły mi do oczu. Pomyślałem sobie: "Mamo szkoda, że cię tu nie ma".
Czyli w "Vibe" - w przeciwieństwie do magazynu "XXL" - pieniędzy nie brakowało?
- "XXL" był prawdziwy i ludzie tam pracujący robili dobrą robotę, ale w magazynie nie było za dużo kasy. "Vibe" miał mnóstwo hajsu, moc i zasięgi. Byli bardzo popularni. Im się nie odmawiało. Jeśli chcieli wywiad z jakimś raperem, to go mieli. Było ich stać na zajebiste hotele i studia. Raperzy nie mieli przy nich na co narzekać, bo byli traktowani naprawdę dobrze. Jednak po jakimś czasie zaczęli przesadzać z niektórymi sesjami mody - one nie miały już nic wspólnego z hip-hopem i były obciachowe. Nadawały się do, nie wiem, "Vivy". Osoby odpowiedzialne za modę miały tam naprawdę dużo do powiedzenia, chyba za dużo.
Któraś z sesji dla "Vibe'a" szczególnie utkwiła ci w głowie?
- Na przykład ta z Puff Daddy'm, która była zrobiona z rozmachem. Zamknęliśmy ulicę na Harlemie, mieliśmy autokary z ubraniami, jedzenie - no wszystko na wypasie. Pracowało przy tym mnóstwo ludzi. "XXL" nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego. Były też takie sesje zdjęciowe, na których artyści mówili mi, że otrzymali od wytwórni średnie warunki i nie są zbyt zadowoleni. Ja ich doskonale rozumiałem, bo byłem taki sam, z tych samym ulic, rozmawiałem z nimi tym samym językiem. Wiesz, sytuacje i dialogi na planach były przeróżne. Lubili we mnie to, że nie byłem - nazwijmy to - typowym fotografem przysłanym przez wytwórnie, który stał murem za firmą płytową. Nie, było na odwrót. Nieraz podważałem pomysły na sesje, które proponowała wytwórnia. "Pierdolmy to, zrobimy inaczej" - mówiłem raperom, a im się to podobało.
Puff Daddy był też tym artystą, który najbardziej wymyślał i gwiazdorzył podczas sesji zdjęciowej?
- Tak. Puff to facet, który potrzebował prywatnego autobusu, prywatnego studia. Jego menedżer wysłał nam listę życzeń, na której były nazwy specjalnej wody, jakichś specjalnych przekąsek itd. Na szczęście pozostali raperzy, z którymi pracowałem zachowywali się inaczej.
Który z nich czuł się najbardziej swobodnie przed twoim aparatem?
- W hip-hopie fajne jest to, że jeśli wyciągniesz na ulicy aparat, to wszyscy zaczynają pozować. Więc z raperami przeważnie współpracuje się bardzo dobrze. Problem miałem, gdy zacząłem fotografować gwiazdy sportu. Pamiętam np. sesję z Kobe Bryantem - zajebisty koleś, ale był mega sztywny i naprawdę musiałem się napracować, by coś z tych zdjęć wyciągnąć. Odpowiadając na twoje pytanie, najlepiej przed obiektywem zachowywali się Rakim, Method Man i Prodigy z Mobb Deep, ale nie znaczy to, że inni zachowywali się nieswobodnie.
Były też momenty, kiedy ty poczułeś się chyba zbyt swobodnie (śmiech). Ponoć Big Pun mocno się zdenerwował, kiedy usłyszał twój pomysł na to, jak chcesz go pokazać.
- To była moja pierwsza sesja z Big Punem i Fat Joe - duża produkcja, musiałem się przy niej trochę napracować. Wtedy odbywało się to w zupełnie innych warunkach niż dzisiaj. Klient nie mówił mi, co mam robić, tylko liczył na moją kreatywność i pomysłowość. Naczelna pisma ustawiła nasze spotkanie z raperami, na którym miałem przedstawić im swój plan. Wchodzę więc do budynku, a Fat Joe i Big Pun siedzą na takiej długiej kanapie. "Słuchaj white boy" - mówi Pun. "Powiem ci jedną, rzecz. Nie wiem, jak to zrobisz, ale chcę wyjść na tych zdjęciach szczupły". Powiedziałem mu, że może być z tym ciężko, bo mam nieco inny plan... chciałem ich przedstawić jako zapaśników sumo (śmiech). Pun, gdy to tylko usłyszał, od razu wstał z kanapy i powiedział: "Zaraz ci zapierdolę. Ja ci dam sumo". Na szczęście udało mi się uspokoić sytuację. Powiedziałem im, że sumo to przecież samuraje - "Na tych zdjęciach pokaże was z mieczami". "Ooo z mieczami?" - już zaczęli na mnie inaczej patrzeć. Finalnie sesja wyszła okej. Należy pamiętać, że Pun ważył wtedy ponad 300 kilo. Zmarł niestety rok później na zawał serca.
Miałeś sesję zdjęciową, na której było naprawdę niebezpiecznie?
- Tak (śmiech). Sesja miała miejsce na East New York, gdzie robiliśmy zdjęcia z AZ. Byliśmy pośród wysokich bloków i postanowiliśmy, że je uchwycimy, wchodząc na te nieco niższe. Robię mu fotki i nagle widzę taki biały dymek... a AZ po chwili: "Spierdalamy, strzelają do nas". Kule lądowały jakieś pół metra ode mnie. Nie było wesoło. Pamiętam też sesje dla Snoop Dogga, które robiliśmy w Long Beach. Tam też działo się dużo (śmiech).
Lubiłeś pracować w takich surowych, dzikich warunkach? Czy może jednak wolisz profesjonalne plany zdjęciowe?
- Pracowałem w różnych warunkach, również w miejscach, gdzie nie mieliśmy zgód na robienie zdjęć. Przykładowo, zdjęcia dla Smif-N-Wessun tak właśnie powstawały. Wiesz, ja przyjechałem wtedy swoim starym samochodem, oni metrem. Takie sesje są fajne, ale podczas nich mam mało czasu i kontroli. Na takiej dzikiej sesji mogę zrobić 50 zdjęć, ale tylko 2 z nich będą dobre. Wolę pracować, kiedy mam na sesję dużo czasu, odpowiednią kasę i kontrolę nad wszystkim. W efekcie te foty mogą wyglądać, jakby były robione na surowo, ale było zupełnie inaczej.
Podasz przykład?
- Sesja Nasa i Large Professora robiona na Florydzie. Wynajęliśmy od pewnej babci domek w środku getta i tam postanowiliśmy zrobić zdjęcia. Przyjechaliśmy na miejsce kilkoma autokarami, z ochroną. Zdjęcie wygląda tak, jakby sobie pewnie siedzieli na ganku i robili muzykę, ale tak wcale nie było. Pracowało przy tym w chuj ludzi i mieliśmy na miejscu ogrom sprzętu. Nas srał w gacie, bo byliśmy pośród ludzi na hardcore'owej dzielnicy. Tam naprawdę było niebezpiecznie, więc musieli mieć ochronę, bo mogło się wydarzyć wszystko.
Jak zareagowałeś na Eminema, kiedy spotkałeś się z nim po raz pierwszy?
- To było chyba dwa miesiące przed premierą albumu "The Slim Shady". Dostałem zlecenie od pisma "Fridge", które zajmowało się hip-hopem i snowboardem. Oni zorganizowali 3-dniowy festiwal "Brooklyn Vermont", na którym grali m.in. Black Star, dla których chwilę wcześniej robiłem teledysk. Wchodzę na backstage, a tam Mos Def, Talib Kweli, Common i jakiś młody, biały koleś. Pomyślałem sobie, że to kolejny Vanilla Ice (śmiech). Nie wiem, jak do tego doszło, ale mieliśmy ze sobą dmuchaną lalę, nieużywaną (śmiech). Robiliśmy sobie jakieś jaja. Eminem to zobaczył i zaczął z nią pozować (śmiech). Zrobiłem mu kilka zdjęć, a po kilkunastu minutach gość wyszedł na scenę. Zrobił taki rozpierdol, że wszystkim opadły szczęki. Wtedy zaczęła się jego wielka kariera.
Utrzymujesz do dziś kontakt z tymi wielkimi, amerykańskimi raperami?
- Nie, nie. Takie relacje to ja mam z Wojtkiem Sokołem, ale nie z 50 Centem. Powiem ci tak - ja nigdy nie wszedłem w hip-hop na sto procent. Nie jeździłem z nimi na koncerty, nie chodziłem na imprezy - robiłem to bardzo rzadko. Wykonywałem swoją robotę i wracałem do domu. Muszę dodać, że większość zdjęć zrobiłem na zlecenie wytwórni czy magazynów. To nie było tak, że dzwoniła do mnie Lil Kim czy Beyonce. Po sesji nie chodziłem z nimi na browar czy na obiad.
Czytaj także: