Omar Sosa: Każdy mój koncert jest pierwszym i ostatnim

Już niedługo Omar Sosa zagra w duecie z Timem Eriksenem, w niedzielę, 25 września na 12. Festiwalu Skrzyżowania Kultur w Warszawie. Kubański maestro pianina Omar Sosa zdobył aż siedem nominacji do nagród Grammy i dwie do BBC World Music. Wszechstronny Eriksen był liderem Cornelia's Dad, grupy łączącej punk z folkiem. Grał też koncerty z Nirvaną, Elvisem Costello i Stingiem.

Omar Sosa wystąpi na Festiwalu Skrzyżowanie Kultur
Omar Sosa wystąpi na Festiwalu Skrzyżowanie KulturFot. Donat BrykczynskiReporter

Jak wspomina pan swój poprzedni występ rok temu na Rynku Starego Miasta w Warszawie?

Omar Sosa: - Doskonale pamiętam publiczność wypełniającą cały plac i zasłuchaną w muzyce, która wcale nie była łatwa. Graliśmy polirytmiczne, skomplikowane rytmy wywodzące się z Afryki i Kuby. Były też momenty skłaniające do kontemplacji. To było emocjonujące, niesamowite przeżycie także dlatego, że rzadko widuje się tak liczną publiczność na jazzowych festiwalach. Miejsce koncertu miało swój szczególny urok, było po prostu piękne i żałowałem, że nie mogłem pospacerować po warszawskiej Starówce. Mieszkaliśmy w hotelu przy lotnisku i następnego dnia musieliśmy lecieć dalej na następne koncerty. To był bodaj mój trzeci występ w Warszawie, macie wspaniałą publiczność i doskonałe jedzenie.

Na swoje koncerty wychodzi pan ubrany w białe jak śnieg szaty, a ostatnio postawił pan na fortepianie zapaloną świecę. Jakie znaczenie mają ubranie i przedmioty, które pan ma ze sobą?

- Rzeczywiście to wszystko ma dla mnie znaczenie. Wywodzę się z tradycji kultu Santeria, który łączy religie Afryki i Europy i jest silnie obecny na Kubie. Santeria wywodzi się z Nigerii, Togo, Ghany i Beninu. Wierzymy, że w ogniu są dusze naszych przodków, naszych sióstr i braci. Paląc świece składamy hołd tym, którzy odeszli. Płomień świecy jest także symbolem mojego duchowego życia, dlatego zawsze zapalam świecę, jeśli tylko mogę. Poprzez płomień łączę się z Najwyższym Stwórcą i jego bóstwami. Moje szaty są białe, bo wierzę, że jestem synem Obatali, który siedzi po prawicy naszego Boga Olodumare. Obatala niesie pokój, jedność, miłość pomiędzy ludźmi, a jego kolorem jest biały, jego świątynie są udekorowane na biało.

- Kilka lat temu z ważnych powodów ubierałem się na czerwono. Można znaleźć rejestracje koncertów, w czasie których noszę czerwone szaty. Byłem na takim etapie mojej religijnej drogi, kiedy musiałem nosić taki kolor. Czerwony jest kolorem Chango, władcy ognia i światła, wojownika ale też patrona muzyki i tańca. Reprezentuje męską witalność i piękno. Od dwudziestu lat noszę ze sobą figurkę, którą stawiam podczas koncertów na fortepianie lub blisko mnie. Przedstawia pierwsze stworzone przez Olodumare bóstwo Eszu albo Elegba w języku yoruba. Elegba jest bogiem dróg i ruchu, otwiera drogi mojego życia, zawsze mi towarzyszy. Jest moim strażnikiem.

- Jeśli mówi mi, żebym gdzieś nie szedł, nie pójdę. On wszystko otwiera i wszystko zamyka. Mam również czerwoną szarfę, która od środka jest czarna. To są kolory Elegby - czerwony i czarny. Poprzez białe szaty, świecę, figurkę z pokorą wyrażam mój hołd i poszanowanie mojej tradycji, dziękuję Stwórcy za każdy moment mojego życia, za możliwość wyrażenia moich uczuć i przesłania mojej religii poprzez muzykę.

Moją uwagę zwrócił szczególny kapelusz, który pan nosi. Jaka jest jego historia?

- Moja religia wymaga noszenia nakrycia głowy przez synów Obatali. To może być kapelusz, czapka, jakikolwiek kawałek materiału. Kiedyś nosiłem australijskie kaszkiety kangol. Tak było przez wiele lat, aż pewnego wieczoru po koncercie w Paryżu w klubie New Morning podeszła do mnie kobieta i powiedziała: Wiesz Omar, ta czapka nie jest odpowiednia dla ciebie. - Jeśli zrobisz mi lepszą, będę ją nosił - odpowiedziałem. Okazało się, że jest projektantką kapeluszy i kilka dni później przyniosła mi jeden do hotelu. Zaprojektowała i zrobiła ten kapelusz specjalnie dla mnie. Na początku obawiałem się go nosić, wydawał mi się zbyt egocentryczny. Teraz, po kilku latach jest moim znakiem rozpoznawczym, jest jak mój podpis.

- Polubiłem te kapelusze tak, że trudno mi się rozstać z tymi, których już nie noszę. Mam ich w domu bodaj dziesięć i żona nalega, żebym je wyrzucił, bo mamy dwójkę dzieci, które rosną i jest coraz mniej miejsca. Mój syn zajął właśnie moją pracownię i urządził tam swój pokój. Zdradzę ci również, że pod kapeluszem mam zawsze kawałek bawełny, który wykorzystuję w ceremonii składania hołdu dla Obatali. Wiąże się z tym pewna tajemnica kultu Obatali, której już nie mogę wyjawić, bo nie jesteś naszym współwyznawcą. Te wszystkie przedmioty i ubranie stały się częścią mojego życia, pomagają mi tworzyć. Nie powiem, że nie mogę bez nich zagrać koncertu, gdyby na przykład zaginął mój bagaż ale z pewnością mi pomagają.

Bez tych atrybutów grałby pan inną muzykę?

- Muzyka jest we mnie, jest ta sama i taka sama niezależnie od tego, jak jestem ubrany. Dzięki temu strojowi nie muszę się zastanawiać, jak się ubrać i nie muszę być modny. Chcę podkreślić, że swój występ na scenie traktuję jak rytuał, jak jeden jedyny moment, który jest pierwszy i ostatni zarazem. Staram się, by każdy koncert był taki sam, zawsze na najwyższym poziomie. Niezależnie od tego, czy na sali są trzy osoby, dziesięć, tysiąc, czy gram dla dziesięciotysięcznej publiczności, daję z siebie wszystko.

Czy prywatnie, w domu też przestrzega pan tych reguł dotyczących stroju?

- Nie zawsze noszę białe ubranie, zdarza mi się usiąść do fortepianu, żeby ćwiczyć i komponować, zupełnie nago.

Jak wspomina pan swoje dzieciństwo i młodość spędzone na Kubie?

- Miałem szczęście urodzić się w najpiękniejszym mieście kolonialnym Kuby Camagüey. To silne ekonomicznie miasto otoczone terenami rolniczymi. W moich czasach, a z pewnością i dziś jest jednym z najważniejszych muzycznych miejsc Kuby. Wielu największych muzyków w historii pochodzi właśnie z Camagüey. W tym mieście jest najważniejsza szkoła saksofonowa na Kubie. Niemal wszyscy prominentni saksofoniści pochodzą właśnie stamtąd lub tam się uczyli. Niezależnie od stylu, czy to w klasyce, jazzie czy muzyce tanecznej. Kocham Camagüey i tęsknię za nim, ostatni raz byłem tam jakieś 15 lat temu. Mieszkam w Barcelonie, która jest pięknym miastem i bardzo przypomina mi Hawanę. Kiedy nachodzi mnie nostalgia siadam na tarasie mojego mieszkania na piątym piętrze i czuję się jak w Hawanie.

Jeździ pan na Kubę? Co pan myśli o przemianach?

- Bywam co dwa, trzy lata. Nie wszystko mi się podoba, nie wszystkie zmiany idą w dobrym kierunku, ale to temat na inną rozmowę. Wiele osób mówi - Kuba się otwiera. A ja mówię - zobaczymy, co się wydarzy, jakie będą tego skutki.

Jak wspomina pan Kubę?

- Przede wszystkim jako wyjątkowe miejsce do nauki muzyki. Moje dzieciństwo przypadło na najlepsze lata po rewolucji, a moje pokolenie odebrało najwspanialszą edukację muzyczną, jaką można sobie wyobrazić. Natomiast dużym problemem było zapewnienie pracy wszystkim utalentowanym muzykom kończącym studia. Dlatego niemal wszyscy artyści mojego pokolenia wyemigrowali i pracują poza Kubą. Koszt tego jest ogromny, straciliśmy więzy z rodziną i przyjaciółmi. Czuję się Kubańczykiem, myślę jak Kubańczyk i choć jestem obywatelem świata z hiszpańskim paszportem, to w muzyce, w każdej kompozycji, w każdej nucie zachowuję moją tradycję, moją kulturę. Jednocześnie, podróżując po świecie poznaję inne kultury. Spotykając ludzi, nawiązując nowe przyjaźnie wzbogacam siebie i moją muzykę. Każdy dzień mojego życia wnosi do niej coś nowego, to co zobaczyłem, czego się dowiedziałem. Staram się łączyć te wszystkie aspekty w moich utworach.

Na festiwalu Skrzyżowanie Kultur wystąpi pan z amerykańskim wokalistą Timem Eriksenem. Jak poznaliście się?

- Pierwszy raz usłyszałem go w 2008 r. w Dartmouth College, gdzie obaj uczestniczyliśmy w seminarium i gdzie prowadziłem warsztaty. Wszedłem do jego klasy, żeby posłuchać, jak prowadzi zajęcia. Było tam ok. dwustu studentów śpiewających dawne anglo-amerykańskie pieśni pod jego kierunkiem. To wzruszyło mnie do łez. Na koniec seminarium wykonaliśmy razem jedną piosenkę. Kiedy zeszliśmy ze sceny powiedziałem mu: "Hey Man, musimy zrobić razem projekt". Już dwa tygodnie później mieliśmy serię występów w klubie Blue Note w Nowym Jorku. Nagrania z tych koncertów ukazały się na płycie "Across the Divide", która otrzymała nominację do Grammy. Teraz w Warszawie, po wielu latach, spotkamy się ponownie i bardzo jestem ciekaw, co z tego wyniknie. Z pewnością coś niezwykle interesującego, bo Tim Eriksen to wyjątkowy człowiek i unikalny śpiewak.

Pianista Omar Sosa, łączący afrykańskie i kubańskie rytmy, zagra w duecie z Timem Eriksenem, amerykańskim multiinstrumentalistą i propagatorem muzyki anglo-amerykańskiej. Unikalny koncert dwóch osobowości już w niedzielę, 25 września, na 12. Festiwalu Skrzyżowania Kultur w Warszawie.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas