Reklama

"Nie zastanawiamy się nad przyszłością"

Nowojorskie trio Fun Lovin’ Criminals istnieje od 1993 roku i ma na koncie cztery intrygujące albumy. Grupa umiejętnie łączy w swej twórczości różne gatunki muzyczne – od hip hopu, poprzez, rocka, soul, a na najnowszej płycie „Loco” – wydanej pod koniec lutego 2001 r. - pojawiają się nawet elementy punk rocka. Z wokalistą Hueyem Morganem o melodii, samplach, poczuciu humoru i śmierci, rozmawiał Piotr Metz (RMF FM).

Mam wrażenie, że przez wszystkie lata waszej działalności jesteście wierni jednej rzeczy - piosence, jej oryginalnej strukturze. Jest dużo nowych gównianych grup i niektórzy ludzie zapominają, jak doskonałą konstrukcją jest piosenka.

Kiedy zaczynaliśmy grać, była taka rzecz, o której co nieco wiedzieliśmy. Umieliśmy utrzymać w ryzach konstrukcję piosenki. Trzymaliśmy się tego przez cały czas – myślę, że idzie nam to coraz lepiej.

Mówią, że lubicie starą muzykę. Ale dla mnie to nie jest stara muzyka, tylko po prostu muzyka. Jeżeli zachowuje swoją wartość po tylu latach...

Reklama

Zgadzam się z tobą. Moim zdaniem muzyka, której lubimy słuchać, to jedyna muzyka. Ta, którą robi się dziś, jest wyjątkowo głupia, brak jej oryginalności. A starsze kawałki wciąż się bronią. Mamy to szczęście, że nie musimy nagrywać płyt popowych. Nagrywamy takie płyty, jak chcemy, a ludziom się to podoba. To prawdziwe błogosławieństwo.

Był taki okres - dwa albo trzy lata temu - gdy wydawało się, że w muzyce pozostanie jedynie beat, a melodia pójdzie w zapomnienie. Czy zgodzicie się, że chociaż beat zawsze jest pod spodem, w gruncie rzeczy to właśnie melodia jest elementem spajającym utwór?

Myślę, że to właśnie chwytliwa melodia sprawia, że pamiętasz piosenkę, że masz ochotę ją nucić. Właśnie dlatego wraca teraz moda na Gershwina – możesz sobie nucić jego melodie. Nie jestem pewien, czy za 10 lat będę nucił „Big Pimpin’”, ale kto wie...

W waszym przypadku używanie sampli jest chyba raczej rodzajem hołdu, niż metodą pracy.

Tak, myślę że przesadzanie z samplami jest jak gotowanie przypraw zamiast głównego dania.

Prawdopodobnie wasz hołd dla Barry’ego White’a jest przykładem doskonałego sampla, bo tam tak naprawdę nie ma sampli.

Dokładnie!

Ile sampli znalazło się na waszym nowym albumie?

Prawdopodobnie jest ich ze cztery. Całkiem duży znalazł się w numerze „Run Daddy Run”. Z kolei w „There Was A Time” wykorzystaliśmy fragment utworu „I Don’t See Me In Your Eyes Anymore” z lat 60., w którym śpiewa pani o nazwisku Wilma Burgess. Dużo beatów i tego typu rzeczy nagraliśmy sami, aby móc je zmienić, przerobić na nasz styl. Ale tak jak powiedziałeś, to są tylko smaczki. Wolimy krótkie wstawki, zamiast jakichś obszernych cytatów.

Czy podejście niektórych z waszych idoli do używania sampli wpływa na zmianę waszej opinii o nich?

Czasami. Niektórzy ludzie reagowali dziwacznie. Ale całkiem fajnie zachowali się na przykład Lynyrd Skynyrd. Właściwie to napisałem list do wdowy po Ronniem Van Zandcie. Ona mi odpisała: „Nie ma sprawy. Dlatego, że byłeś miły, zwróciłeś się do mnie, a nie do prawnika”. Niektórym ludziom ten pomysł się nie spodobał. A na przykład Hall & Oates powiedzieli: „Jasne, nie ma problemu”. Tom Petty też był w porządku. Bardzo go rozbawił nasz utwór. Niech go Bóg błogosławi. To fajne, gdy ludzie, których lubisz rozumieją, do czego służą sample.

Jesteście jednym z naprawdę nielicznych zespołów, które traktują swoją pracę poważnie, ale jednocześnie z poczuciem humoru. Zazwyczaj jest to albo zbyt poważne, albo zbyt śmieszne. Jak wam się to udaje?

W Stanach Zjednoczonych nie dostajesz żadnych punktów za bycie inteligentnym czy ironicznym. Dostajesz je za stawianie towaru przed ludźmi. W tym, co robimy, staramy się przedstawić ludzką kondycję, ale musimy też pamiętać o zachowaniu odpowiedniej perspektywy. Bo jeżeli nie będziesz się śmiał z pewnych rzeczy, one w końcu doprowadzą cię do płaczu. Każdego dnia balansujemy pomiędzy powagą w wygłupianiem się, zarówno w życiu osobistym, jak i w muzyce.

Udawanie gwiazdy rocka to musi być całkiem dobra zabawa.

Tak, to jest fajne. Ale potem wraca się do domu i trzeba udawać chłopaka przed swoją dziewczyną-lekarzem.

Z drugiej strony są jednak ludzie tacy jak Alanis Morisette…

Tak, to bardzo poważna kobieta. To znaczy, nie znam jej osobiście, ale tak ją sobie wyobrażam. W tych czasach wielu ludzi, szczególnie muzyków, odnosi sukces w bardzo młodym wieku. Ja na szczęście miałem już 27 lat, kiedy podpisaliśmy kontrakt płytowy. 26 albo 27, coś koło tego – w każdym razie byłem już dojrzałym człowiekiem. Ci co mają po 16, 17 lat, nie wiedzą jeszcze dokładnie, co z sobą zrobić. Nie wiedzą, czego chcą, więc nie wiedzą też, co zrobić, żeby to osiągnąć. Kiedy wiesz, czego chcesz, znacznie łatwiej ci to zdobyć. Jeżeli przy graniu muzyki kierujesz się czymś innym niż tylko chęcią tworzenia sztuki, grozi ci skomercjalizowanie. To zawsze jest problem.

Czy oznacza to, że wciąż traktujecie muzykę bardziej jako hobby, niż pracę?

Tak, to wciąż jest bardziej naszym hobby. Wiemy, że Bóg się do nas uśmiecha tylko wtedy, gdy gramy muzykę. Przez resztę czasu mówi: „Uważajcie!” I my to rozumiemy. Muzyka jest właśnie tą rzeczą, którą uważamy za najmniej… wkurzającą. Robienie z nim muzyki jest zajebiste. Po prostu coś robimy i brzmi to świetnie. Za każdym razem. Nie zastanawiamy się nad tym. Jeżeli się kłócimy, to tylko o to, kto ma skręta albo papierosy. Większość kłótni dotyczy papierosów.

Czy macie w planach coś więcej niż następny album?

Chcielibyśmy nagrać płytę koncertową. Myślę, że ludzie, którzy nas widzieli, są większymi fanami. Mówią: „Ci goście nagrywają fajne płyty, a na dodatek, kiedy wychodzą na scenę, zabawiają nas, grając te same utwory w inny sposób”. Tak więc pod koniec najbliższej trasy spróbujemy wydać płytę live. Mamy nadzieję, że uda się namówić BB Kinga, żeby z nami zagrał. Chcielibyśmy nagrać „Mini-Bar Blues” w wersji innej niż na płycie. Chodzi o to, żeby ta płyta zawierała taką muzykę, jaką gramy na koncertach, ją właśnie chcemy pokazać ludziom. Jesteśmy naprawdę dobrym zespołem koncertowym, gramy z wykopem. Zawsze zresztą tak graliśmy, ale teraz jesteśmy lepsi niż kiedykolwiek.

Chodzi mi o to, czy wasze plany wybiegają poza najbliższy album?

Tak naprawdę nie zastanawiamy się nad przyszłością. Nie robimy planów pięcioletnich, jak Stalin. Myślę, że to pułapka. Powinieneś żyć chwilą, bo właśnie chwile tworzą życie. Jeśli nimi żyjesz, znaczy, że jesteś żywy. Jeżeli ciągle patrzysz w przyszłość, nie masz nawet czasu, aby poczuć zapach róż. A jeśli piszesz piosenki, tak jak my, musisz poczuć ten zapach. Nie piszesz tej samej piosenki 15 razy pod rząd.

Porozmawiajmy o nowym albumie. Mógłbyś opowiedzieć o poszczególnych piosenkach, które się tam znalazły. Jest ich 14, a z tego co wiem, nagraliście ich około 25?

Tak, mieliśmy trochę więcej materiału. Ale akurat te wyjątkowo do siebie pasują. Uznaliśmy, że stworzą dobrą całość. Na przykład „Where The Bums Go” ma w sobie coś z punk rocka. Opowiada o tym, że idziesz sobie kupić cheeseburgera, kiedy jesteś kompletnie pijany. „Loco” to z kolei historia dwóch gości rozmawiających o dziewczynie, której chłopak umarł rok wcześniej i o tym, czy ona już jest gotowa na nową randkę. „The Biz” przypomina moją rozmowę z przyjacielem, który pracuje w muzycznym biznesie i próbuje mi wytłumaczyć to całe gówno. „Run Daddy Run” jest o dzisiejszych dzieciach, które są pozbawione nadziei i zachowują się naprawdę głupio. „Half A Block” – nigdy nie byłbym w stanie zdobyć się na jakąkolwiek pokutę, po prostu popełniam błędy. „Swashbucklin’ In Brooklyn” jest o gościu pracującym w restauracji, który przez przypadek staje się superbohaterem i zaczyna wierzyć w tę całą propagandę. To dość zabawne. „Bump” jest o tym, jak kiedyś pracowałem w nocnym klubie. Spotkałem tam pewnej nocy dziewczynę. Zawsze rozmawiamy o kwestiach rasowych, o muzyce, a my rozmawialiśmy wyłącznie o sprawach płci. To jest chyba pierwsza piosenka, o jakiej słyszałem, mówiąca w pozytywny sposób o tym, jak obie płcie mogą się z sobą dogadać. Często spotyka się ludzi, którzy nie są do tego pozytywnie nastawieni. „Microphone Fiend” to cover utworu Rakima. „My Sin” jest prawdopodobnie głębszym utworem, niż mogę sobie wyobrazić. Mówi o wybaczaniu samemu sobie i o tym, jak to jest trudne. „Underground” to piosenka, do której napisałem tekst, ale nie mam pojęcia kiedy. Obudziłem się na drugi dzień po balandze i znalazłem te nabazgrane słowa – więc nie wiem, o co chodzi w tej piosence. „She’s My Friend” to pierwsza piosenka o miłości, jaką napisałem. Opowiada o mojej dziewczynie. „There Was a Time” – mówiliśmy już o tej wokalistce country Wilmie Burgess. Moim zdaniem to najfajniejsza nasza rzecz pod względem produkcji. Z pewnością wnosi taką niemal duchowo-mityczną atmosferę do naszej muzyki. Ten kobiecy głos sprzed lat – słychać, że pochodzi z przeszłości. Utwór się kończy, a ona pozostaje, Ten głos igra z twoimi emocjami – to jest fajne. „Dickholder” to piosenka o gościu pracującym dla rapera. Kiedy rapera nie ma w pobliżu, on zachowuje się jak wielka szycha. Zamykający płytę „Little Song” to utwór country. Miałem pomysł na tekst jeszcze zanim wymyśliliśmy, że zagramy to w stylu country. Chciałem napisać piosenkę o kimś, kto musi wybierać między życiem a śmiercią, wie, że śmierć może się czaić za rogiem i myśli o swoim życiu, o tym, co mógł, co powinien był zrobić, o tym, czego żałuje. W pewnej chwili, kiedy wchodzi solo gitary, myślisz: „O, w tym momencie ten gość mógł się zakochać, to był jedyny czas, gdy przeżył coś pozytywnego”. Po chwili to się kończy. To tylko krótka piosenka, a życie toczy się dalej. O tym jest ten utwór. I oto masz cały album.

Czy miałeś jakieś doświadczenia ze śmiercią?

Miałem ich tak naprawdę całkiem sporo.

Na motocyklu?

Tak, jedno na motocyklu, jedno w samolocie. Kiedy coś takiego ci się przytrafia, zmieniają się zupełnie twoje priorytety. Rzeczy, o których automatycznie myślisz, że powinieneś był je zrobić w przeszłości, robisz zaraz następnego dnia. Mówisz swojej dziewczynie, że ją kochasz, mówisz dzieciom, że je kochasz.

To może zmienić twoje życie.

Tak, zdecydowanie.

Wracając do muzyki – jak bardzo końcowy produkt różni się od tego, z czym wchodzicie do studia? To długi proces, zwłaszcza że nagrywacie w różnych miejscach.

Nie, wszystko nagraliśmy w Nowym Jorku, skłamaliśmy mówiąc o innych miejscach. Kiedy wchodzimy do studia, mamy ogólne pomysły na to, jak powinny brzmieć piosenki pod względem muzycznym. Nie zastanawiamy się nad ich tematyką, zanim nie skonkretyzuję swoich pomysłów na to, o czym mają być te piosenki. Mamy pomysł na muzykę. Potem zaczynam pisać teksty i próbuję dopasować poszczególne historie do muzyki. Czasem trzeba też trochę zmienić muzykę, żeby pasowała do tekstu. Tak powstaje spójna całość, piosenka - tak jak wcześniej mówiliśmy, o to właśnie chodzi. Każdy utwór na tej płycie jest zupełnie inny od następnego. Myślę, że wszystkie tworzą całkiem miłą do słuchania płytę. Jest jak butelka dobrego wina.

Czy trudno jest dobrać właściwą kolejność utworów?

To ciężkie zadanie. Kiedy dałem na początek w sumie punkowy numer „Where The Bums Go”, o którym już rozmawialiśmy, powiedziałem - „Musimy dać ludziom do zrozumienia, że to jest fajne granie”. Tak więc zaczęliśmy od tej piosenki. Po niej umieściliśmy wszystkie te utwory, w których jest zawarta jakaś historia. To zasadnicza część albumu. Chcesz ludzi zrelaksować, chcesz, aby poczuli się bardziej komfortowo. A na koniec dajesz przesłanie typu: „Cześć. Do zobaczenia. Niech was Bóg błogosławi.”

Czy uważacie to za paradoks, że wciąż jesteście bardziej popularni w Europie niż w swoim rodzinnym kraju?

Aby u nas, w Ameryce, stać się popularnym, nie trzeba się zbytnio wysilać. Chodzi jedynie o to, żeby nie być kreatywnym, biec po prostu tą samą ścieżką, co inni. Nie mamy zamiaru tego robić. W pewien sposób cieszymy się z tego, że nie jesteśmy popularni w Stanach. Jeżeli tak to działa, nie wchodzimy w to.

A co z waszą ogromną popularnością w Irlandii? Czy to ma coś wspólnego z waszymi korzeniami?

Moim zdaniem to się bierze stąd, że gdy jedziemy do Irlandii, zresztą gdziekolwiek jedziemy, staramy się dać ludziom do zrozumienia, że traktujemy ich z szacunkiem. Irlandczycy szczególnie to doceniają. Oni spotykają wielu Nowojorczyków, którzy nie okazują im szacunku, choć powinni. Gdziekolwiek jesteśmy, staramy się okazywać dużo szacunku ludziom, których spotykamy. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że będziemy to robić przez tak długi czas - to trwa już prawie 10 lat. To właśnie jeden z powodów. Poza tym często tam bywamy. To dobrze, jeśli wracasz gdzieś 2, 3, 4 razy – ludzie zaczynają kojarzyć, skąd się wziąłeś. Niestety, Polska jest tak daleko od Nowego Jorku, że możemy tu przyjechać tylko parę razy. Zagramy u was na pewno w lecie. Generalnie ludzie zaczynają cię lepiej kojarzyć, kiedy dajesz im więcej okazji.

Uważa się, że Irlandczycy i Polacy mają z sobą wiele wspólnego, więc… czekamy na was.

Dzięki. Cała przyjemność po naszej stronie.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Bóg | melodia | muzyka | piosenki | piosenka | NAD
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy