"Nie jesteśmy żadnymi gwiazdami"

Przez brytyjskich polityków są znienawidzeni, przez fanów uwielbiani. Zawsze bezkompromisowi i szczerzy. Nie boją się głośno mówić o tym co im się nie podoba. Ich koncerty zawsze cieszą się w Polsce dużym zainteresowaniem. Nie inaczej było tym razem w Olsztynie. W ramach tegorocznej Inwazji Mocy koncert formacji Chumbawamba obejrzało ponad 200 tysięcy ludzi. Przy tej okazji z Dunstanem Bruce’m wokalistą grupy rozmawiał Konrad Sikora.

article cover
INTERIA.PL

Jakie masz wrażenia z dotychczasowych pobytów w Polsce?

To już chyba piąty albo szósty raz, kiedy jesteśmy w Polsce. Za każdym razem świetnie się tu bawimy, zawsze jest z nami wspaniała publiczność.

Czy jesteście zadowoleni z tego, jak został przyjęty wasz ostatni album?

To dziwne. Nasza ostatnia płyta zbierała doskonałe recenzje na całym świecie. Niestety, wytwórnia niezbyt wywiązała się z obowiązków promocyjnych. To trochę nieprzyjemna sprawa. Ta płyta naprawdę zasługiwała na lepszą kampanię. Dla nas jest to najlepszy album, jaki kiedykolwiek nagraliśmy. Pod tym względem spotkał nas więc zawód. Z drugiej jednak strony dobre recenzje nieco nam to wynagrodziły.

Wielu waszych fanów twierdzi, że ta płyta jest zbyt komercyjna. Zgadzasz się z tym?

Nie. Nie do końca. Szczególnie, jeśli popatrzy się na to, jak wyglądała ta sprawa z wytwórnią. Przede wszystkim nie chcieliśmy nagrać kolejnej płyty, która brzmiałaby jak „Tubthumper” i mieć singla, który brzmiałby jak „Tubthumping”. Chcieliśmy zrobić coś nowego. Ten album nie jest komercyjny, choćby dlatego, że nie mieliśmy na nim żadnego wielkiego przeboju, to jest dowód na to. To jest bardziej koncepcyjny album. Nie tyle jest on bardziej komercyjny, co bardziej popowy. Z tym stwierdzeniem się zgodzę.

Czy dzieje się tak dlatego, że podpisaliście kontrakt z dużą firmą, jaką jest EMI?

Tak i nie. Wcześniej nagrywaliśmy dla wytwórni całkowicie niezależnej, która chciała być wielką wytwórnią, ale nie bardzo jej wychodziło. Nie podobały im się nasze dema piosenek na album „Tubthumper” i dlatego zdecydowaliśmy się zmienić wydawcę. Niemiecki oddział EMI sam zgłosił się do nas, proponując nam współpracę. To nie była umowa lukratywna, jeśli chodzi o pieniądze, ale dała nam dużo artystycznej swobody i wolność twórczą. Dzięki temu mogliśmy robić to, czego chcieliśmy. Wytwórnia nie miała wpływu na brzmienie. Wpływ na to miał fakt, że mieliśmy większą swobodę twórczą. Na pewno nie taką jak wtedy, gdy zaczynaliśmy granie. Jednak przez cały czas, kiedy gramy, zawsze robiliśmy tylko to, na co mieliśmy ochotę. Z nami jest tak, że nie potrafimy zbyt długo robić jednej rzeczy, lubimy zmiany. Dlatego przestała nam odpowiadać poprzednia wytwórnia. W jednym przypadku straciliśmy tę wolność. Po sukcesie „Tubthumping” wiedzieliśmy, że nie możemy już zrobić tego samego. Musieliśmy wymyślić coś innego. To dla nas było duże wzywanie. Wtedy musieliśmy pokazać nasz charakter i siłę jako zespół.


Wśród fanów jesteście postrzegani jako buntownicy, anarchiści...

Wiem, że mamy w sobie sporo z anarchistów i buntowników. Tego nie da się ukryć, to widać na pierwszy rzut oka. Mamy własne poglądy na politykę i na to, co dzieje się na całym świecie. W rzeczywistości, którą rządzi muzyka pop i pop-kultura, jesteśmy na pewno odmieńcami. Stoimy gdzieś na boku. Jesteśmy elementem maszyny, jaką jest przemysł muzyczny, a z drugiej strony nienawidzimy tego przemysłu, mamy go dość. Często targają nami sprzeczności.

Czy pisząc teksty myślicie o tym, że trzeba wypowiedzieć się na temat tego, co dzieje się w Anglii?

Nie zawsze, ale przeważnie tak jest. Na pewno tak było w przypadku ostatniej płyty. Piszemy o tym, co nam się wydaje, że jest ważne. Teraz jest to globalizacja, przemoc i polityka. Inspiruje nas to, co oglądamy w telewizji, to, o czym czytamy w gazetach. Czasami pomysły wpadają nam do głowy, gdy po prostu spacerujemy sobie po ulicy, albo rozmawiamy ze znajomymi w knajpie. Teksty to odzwierciedlenie naszych uczuć i poglądów, tego, co dzieje się w naszym życiu.

Jak powstają wasze piosenki?

Komponujemy je w studio. Jest to zbieranina różnych pomysłów, każdy z nas coś przynosi ze sobą i tam nad tymi pomysłami wspólnie pracujemy. Czasami przychodzi to łatwo, czasami trudniej.

Czy to, że jest was w grupie tak wielu, nie nastręcza wam problemów?

Nie. To wszystko zależy od tego, jak mamy ustawione podróże. Szczerze mówiąc jesteśmy ze sobą już tak długo, że poznaliśmy się nawzajem. Znamy swoje słabości i potrafimy sobie z nimi radzić. Wiemy, kto bywa marudny, kto musi rano wypić najpierw 5 kubków kawy, zanim będzie sensownie mówił. Szanujemy przy tym nawzajem własną prywatność. Oczywiście zdarzały się sytuacje, kiedy mieliśmy się nawzajem dość. Ale przecież jesteśmy przyjaciółmi i nie ma dla nas spraw, których nie da się załatwić. Gdy zaczynaliśmy naszą karierę, mieszkaliśmy wszyscy razem w jednym domu. To nas naprawdę do siebie zbliżyło i pozwoliło doskonale się poznać.


Czy wspieracie prowadzoną przez Bono kampanię na rzecz umorzenia długów dla krajów Trzeciego Świata?

Tak, zdecydowanie popieramy ten pomysł. Niekoniecznie natomiast wspieramy samego Bono i jego rolę w tym wszystkim. Sama idea jest wspaniała. Sami stworzyliśmy kapitalizm i musimy jakoś naprawiać krzywdy, które nim wyrządziliśmy biednym krajom, wykorzystując je przez lata. Wątpliwa wydaje się nam jednak rola gwiazd w tym wszystkim. Od tego powinni być politycy.

Czy bycie gwiazdą męczy cię?

Nie wiem. Tak naprawdę nie jesteśmy żadnymi gwiazdami i nie myślimy o sobie w ten sposób. Jesteśmy grupką przyjaciół, którym się udało w życiu zrobić coś fajnego.

Co w takim razie myślisz o tym zamieszaniu wokół brytyjskich gwiazd, jak na przykład Victoria Beckham ze Spice Girls?

To jest cześć chorej, ześwirowanej i obrzydliwej brytyjskiej rzeczywistości, w której pseudo-gwiazdy wielbione są i traktowane jak członkowie rodziny królewskiej, do której zresztą też mamy wiele zastrzeżeń. Te gwiazdy nie mają przecież nic do powiedzenia, a mają taki wpływ na społeczeństwo. Istnieje tylu utalentowanych artystów, muzyków, którzy nigdy nie dostąpią takich zaszczytów, jak Robbie Williams czy Victoria Beckham. Być może nigdy nawet nikt nie pozna ich twórczości. Monopol wielkich wytwórni produkujących ogromną ilość gównianych rzeczy dla jeszcze bardziej zidiociałych stacji radiowych, niszczy prawdziwą sztukę. Zalewają ci głowę listami przebojów, wciskając kit, że to musi być najlepsze, a ty się mylisz, jeśli twierdzisz, że jest inaczej.

Mówiąc o zdolnych, obiecujących artystach, kogo masz na myśli?

Zawsze uważnie przyglądałem się poczynaniom formacji Asian Dub Foundation. Podoba mi się ich muzyka, a także ich światopogląd, który w jakimś stopniu odpowiada naszemu. Im kibicuję i mam nadzieję, że uda im się bardziej wybić. Mam też nadzieję, że właśnie tego typu zespoły, jak Chumbawamba i Asian Dub Foundation, w jakiś sposób zainspirują innych wykonawców do walki o swoje prawa i do rebelii przeciwko tym popowym szmatławcom.


Twój najlepszy i najgorszy moment w karierze?

To chyba był nasz koncert w USA, podczas trasy promującej album „Tubthumper”. Graliśmy wtedy w Madison Square Garden, podczas świątecznego koncertu jednej z tamtejszych rozgłośni radiowych. Stała tam ogromna scena z przodu i jeszcze jedna malutka, ustawiona na samym środku sali. Na tej wielkiej zagrali Aerosmith, a my musieliśmy zagrać na tej małej, gdy oni skończyli swój występ. To niesamowite uczucie zagrać w tej samej hali z Aerosmith, ale z drugiej strony ta mała scena i ten tłum rozgrzany ich występem. Byliśmy dumni i jednocześnie przerażeni. To było najlepsze i najgorsze uczucie...

Co myślisz o takich imprezach jak Inwazja Mocy Radia RMF FM?

To jest wspaniała sprawa. Tutaj widać duży profesjonalizm. Z dużym uznaniem muszę przyznać, że rzadko się zdarza, aby komercyjne radiostacje tak bardzo angażowały się w promowanie muzyki na żywo, w dodatku zupełnie za darmo. To jest bardzo dobra sprawa i z całego serca wspieramy tego typu inicjatywy. Jednak w tym wszystkim najważniejsze jest to, że muzyka jest tu naprawdę grana na żywo. W USA i Anglii tego typu koncerty w większości są grane z playbacku - to żenujące, ale taka jest prawda.

Czy wychodząc na scenę przed taki ogrom ludzi, macie gdzieś tam w pamięci to, co się stało w Roskilde?

Nie wiem, jak to się tam dokładnie rozegrało. Nie myślimy o tym przed wyjściem na scenę. Rzadko się zdarza, że gramy dla tak wielkiej widowni. W Roskilde to była naprawdę tragedia. To jest jeden z najlepiej chronionych festiwali, na jakich byłem w życiu. Jeżeli to zdarzyło się właśnie tam, to znaczy, że coś takiego może się zdarzyć wszędzie. Takim tragediom nie da się zapobiec. Dlatego staramy się o tym nie myśleć. Jeżeli cos złego dzieje się w tłumie, od razu reagujemy. Nie chcemy, aby komukolwiek stało się coś złego.

Czy jest coś, czego jako muzyk nigdy byś nie zrobił?

Na pewno jest sporo takich rzeczy. Nie znoszę chodzić na przyjęcia urządzane przez gwiazdy. Brzydzę się nimi. W ogóle nie akceptujemy czegoś takiego jak gwiazdorstwo. Wnerwia nas to sztuczne pozowanie do zdjęć i cała ta obłuda.


Za wami paparazzi nie biegają?

Nie, nigdy. To dlatego, że nigdy nie przeprowadziliśmy się do Londynu, jak inne zespoły, które pragnęły być sławne. Mieszkamy sobie spokojnie na północy Anglii i możemy normalnie wychodzić na ulicę i spotykać się ze znajomymi. Moi przyjaciele robią wszystko, aby nie uderzyła mi woda sodowa do głowy i często mówią mi, jakim jestem gównianym artystą.

Kiedy w takim razie muzyka zaczęła być twoją pracą?

Wtedy, gdy powstała Chumbawamba. Wierzyliśmy, że odniesiemy sukces i od razu rzuciliśmy wszystko po to, aby grać w zespole. Pod koniec lat 80. to się spełniło i chociaż nie zarabialiśmy wiele, to starczało na to, aby się wyżyć. Nie mamy wielkich potrzeb. Wystarczy nam uznanie fanów i możliwość spotykania dużej liczby wspaniałych osób.

Co porabiacie teraz oprócz koncertowania?

Myślimy już o nowym albumie. Na razie to tylko rozmowy, bez żadnych konkretów. Rozważamy, jak to wszystko powinno wyglądać, w jakim kierunku pójść i tak dalej. Jednak zostało nam jeszcze trochę czasu, zanim zrobimy coś konkretnego.

Co myślisz o Internecie?

To wspaniała rzecz. Uwielbiam przesiadywać przed monitorem i bawić się Internetem. Jeżeli przez kilka dni nie mam dostępu do sieci, to bardzo się denerwuję. Nie podoba mi się w nim natomiast pomysł, aby stał się ogromnym supermarketem, w którym będzie można kupić wszystko. Zbyt dużo firm wykorzystuje go po to, aby coś opchnąć. Dla mnie najważniejsza jest możliwość zdobywania informacji i korespondowania z dużą ilością ludzi.

A co z kontrowersyjnym formatem mp3?

W pełni popieram używanie formatu mp3. To, co dzieje się w przypadku Metalliki i Napstera, to jakaś paranoja. Nie wierzę w ani jedno słowo, które mówi Lars i reszta. Mają tyle pieniędzy i tak naprawdę to nie robi im żadnej różnicy. Nie ma dowodów na to, że istnienie mp3 wpływa na sprzedaż płyt. Jestem przekonany, że nie ma żadnego negatywnego wpływu, a jeśli już, to raczej dodatni. Może w USA jest to większy problem, bo tam więcej ludzi surfuje i mają lepsze łącza. Sądzę, że ludzie mimo wszystko wolą mieć w ręku płytę, ja też tak wolę. Nie ściągam muzyki z Internetu, ale lubię jej słuchać przez sieć. To taka zmodyfikowana wersja radia. W latach 70. w Anglii przeprowadzano kampanię mówiącą, że nagrywanie w domu na kasetę piosenki z radia lub z płyty zabija muzykę i przemysł muzyczny. Zabiło? Chyba nie, a wręcz przeciwnie. To samo z mp3. Nic złego się nie stanie. Dlatego jestem sceptykiem, jeśli chodzi o działanie Metalliki i innych gwiazd, które występują przeciwko temu formatowi. Muzyka jest czymś, czym należy się dzielić. Nie robimy muzyki po to, aby ją sprzedać, choć może oni tak. My chcemy grać dla ludzi, dzielić się naszymi myślami i poglądami. Kiedy pierwszy raz byliśmy w Polsce, na koncercie w Zgorzelcu, w sali, gdzie graliśmy, były stanowiska z naszymi płytami i koszulkami. Nie mieliśmy z tym nic wspólnego, to nie były nasze rzeczy, ale mimo wszystko cieszyliśmy się, że w ten sposób ludzie mają dostęp do naszej muzyki. Mp3 daje szansę poznania muzyki grupy, której być może w inny sposób nigdy by się nie poznało.


Czy w takim razie Twoim zdaniem Internet to szansa dla młodych artystów?

Teraz młode zespoły nie mają prawie szans trafić do radia albo na listę przebojów, chyba że są sztucznym tworem koncernu płytowego, albo cukierkowym boysbandem. Internet to dla nich teraz jedyna szansa. Dlatego cieszy mnie to, co robi Alan McGee [założyciel wytwórni Creation] - to jest droga, którą należy podążać. Jego zaangażowanie właśnie w multimedialną twórczość, promocje internetową, to duża szansa dla młodych artystów. Już raz mu się udało, odkrył Oasis, oby tak dalej.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas