"Najbardziej cenię zdanie fanów"
"The Epigenesis", piąty album Melechesh, udowadnia, że powstała w Izraelu formacja pozostaje jednym z najbardziej interesujących zjawisk na współczesnej scenie metalowej.
Jej lider Melechesh Ashmedi znalazł kilka chwil, by odpowiedzieć na pytania Bartosza Donarskiego.
Daliście sobie sporo czasu, by zrobić to w sposób najlepszy z możliwych. Czy i tym razem było to dla ciebie aż tak wyczerpujące, zarówno fizycznie, jak i mentalnie? Pamiętając przy okazji o sporych problemach z miksami, z jakimi mierzyłeś się na poprzednim albumie. Tym razem było lepiej?
- Ta sesja była najprzyjemniejszym doświadczeniem nagraniowym w moim życiu, choć jednocześnie najtrudniejszym. To była naprawdę ciężka praca, ale czerpałem z niej olbrzymią radość. Nie wiem, może wyciągnęliśmy wnioski z błędów przeszłości. Ludzie, z którymi pracowaliśmy w studiu byli osobami godnymi zaufania. Kiedy ja pracowałem po 16 godzin na dobę, a oni już nie mogli bądź nie byli w stanie, inżynierowie dźwięku zmieniali się za konsoletą. Zabawne gdy pomyśli się, ilu inżynierów pracowało nad tym albumem. To był jakiś kosmiczny projekt! Sześciu inżynierów dźwięku, czterech asystentów, ciągle ktoś się zmieniał; była też jedna osoba, która odpowiadała za miks i jedna za mastering. Zdarzało się, że studio opuszczałem dopiero o świcie, wracałem na pięć, sześć godzin do mieszkania i znów do studia. Dobrze, że wymyślono kawę (śmiech).
"The Epigenesis" nagrywaliście w Istambule, który nie jest typowym miejscem przeznaczenia w tej materii.
- Nietypowym to mało powiedziane, nie znam ani jednego metalowego zespołu, który poleciałby na Wschód, żeby nagrywać album. Zespoły z Zachodu nagrywają u siebie, a młode kapele ze Wschodu marzą, żeby rejestrować płyty na Zachodzie czy w Stanach, i jeśli je stać, tak się dzieje. My już to wszystko przerabialiśmy. Nagrywaliśmy w Szwecji, Niemczech, Holandii, mieliśmy propozycje, by nagrywać w USA i Anglii, gdziekolwiek chcieliśmy. Ale powiedzieliśmy: nie, Melechesh zawsze robił wszystko po swojemu; my nie podążamy za resztą, my przewodzimy. Inna sprawa, że uwielbiam Istambuł - to jedno z niewielu miejsc, gdzie w naturalny sposób Wschód łączy się z Zachodem. Wciąż jest tam wiele oznak kultury starożytnego Wschodu, a żeby było jeszcze lepiej, warto powiedzieć, że Istambuł to prawdziwie heavymetalowe miasto.
Poważnie?
- Serio! Z mnóstwem barów i sklepów dla fanów metalu. Sam byłem tym zszokowany. Poza tym wszystko jest tam dostępne praktycznie 24 godziny na dobę. Jeśli czegoś potrzebujesz, możesz to załatwić o każdej porze dnia i nocy. Możesz zamówić whisky przez internet i w mgnieniu oka będziesz ją mieć na stole. A to tylko jedne z przykładów. Największym wyzwaniem było znalezienie właściwego studia. Okazało się nim być Babajim. Opłaciło się. Prócz tego mieliśmy na miejscu dostęp do ludowych instrumentów i możliwość współpracy z lokalnymi muzykami, co w naszym przypadku nie jest bez znaczenia.
"The Epigenesis" to najdłuższy album w historii Melechesh - 71 minut. Zastanawiam się czy nie miałeś obaw związanych z jej potężnym rozmiarem.
- Oczywiście, mieliśmy nawet dwa dodatkowe utwory do nagrania - zważ, że na komponowanie muzyki poświęciłem cztery lata. Nagranie półgodzinnej płyty byłoby chyba trochę niegrzeczne. Chciałem też, żeby ten album był kompletny i posiadał różne nastroje, a tego nie da się uzyskać na skróty.
Zobacz teledysk "Grand Gathas of Baal Sin" promujący album "The Epigenesis":
Mimo tych różnych rzeczy, które tu mamy, tej płyty słucha się z dużą przyjemnością. Ona jest poniekąd zawiła, ale bez uszczerbku dla czystej przyjemności słuchania.
- Doskonale wiem, o co ci chodzi. Powiem ci, jak to robię: nie gram na gitarze koncentrując swą uwagę na zawiłości czy szybkości. Nie podoba mi się takie granie, doceniam taką muzykę, ale nie jestem jej zwolennikiem. Mnie takie granie po prostu nuży i kojarzy się bardziej z przesłuchaniem. Koniec końców, to jest przecież metal. Dlatego jestem fanem klasycznego heavy metalu, gdzie wiesz, o co w tym wszystkim chodzi. Żeby być oryginalnym nie muszę eksperymentować. Melechesh nie jest zespołem eksperymentalnym. Melechesh to zespół z własnym i łatwo przyswajalnym brzmieniem. W niektórych utworach mamy po jeden, dwa, trzy riffy i wokół nich wszystko się dzieje, i mamy z tego frajdę.
- Nie widzę potrzeby, by coś tam jeszcze za nie chować. Nie mam zamiaru wprowadzać ludzi w zakłopotanie. Może takie granie wzbogaca, ale dla mnie nie jest satysfakcjonujące. Wszystko polega na szczerości przekazu. Weźmy choćby takie płyty jak "Master Of Puppets" Metalliki, "Seasons In The Abyss" czy "Hell Awaits" Slayera, czy Judas Pirest - tam każdy utwór ma swój klimat, ale wszystko stanowi całość. Nie chcę się porównywać z tymi płytami, ale o taką właśnie filozofię grania mi chodzi. Moja muzyka jest różnorodna, ale jej rdzeń pozostaje taki sam, a kolejne szczegóły odkrywa się z czasem. Taka muzyka jest... oczyszczająca. Oczyszczająca, tak, to dobre słowo.
I choć otwieracie się na nowe pomysły, to wciąż jest ten sam Melechesh. Ewolucja i postęp, zamiast rewolucji, i to, jak się wydaje, robicie od samego początku.
- Lepiej bym tego nie ujął. Tak, tu chodzi o ewolucję, nie o rewolucję. I choć płyty są inne, a nowy utwór nie brzmi dokładnie tak samo, jak poprzedni, czuć, że jest to ten sam zespół. To dla mnie bardzo ważne.
Jak już wspomniałem, na płycie spotykamy wiele różnych nastrojów, co czyni ją tak interesującą, ale główną cechą waszej muzyki nadal pozostają riffy, tworzące wyjątkową atmosferę bez udziału klawiszy czy sampli, a te są dziś dla wielu zespołów swoistą drogą na skróty do kreowania tzw. klimatu.
- Obecnie najłatwiejszą rzeczą pod słońcem jest tworzenie "bliskowschodniego" heavy metalu przy użyciu klawiszy. Niektórym zespołom wychodzi to całkiem nieźle, ale nam nie o to chodzi. My ten klimat mamy w gitarach i tworzymy go w sposób całkowicie naturalny. Ja lubię grać thrash metal, heavy metal, black, czerpać z różnych źródeł, a nie starać się być "bliskowschodnim zespołem", jeśli wiesz, co mam na myśli. Jak dziś słucham niektórych formacji, które starają się grać w bliskowschodnim stylu, czasami brzmi to dla mnie jak disneyowska kreskówka o Alladynie. Takie granie staje się zresztą pewnym trendem. Wiele grup wykorzystuje bliskowschodnie motywy za pomocą klawiszy i sampli. To taki wabik, reklamowy trik. My się w takie sztuczki nie bawimy. Najbardziej cenię sobie zdanie fanów metalu i to się nie zmieni.
W takich utworach jak otwierający "Ghouls Of Nineveh", "Mystics Of The Pillar" czy 12-minutowym, poniekąd improwizowanym numerze tytułowym, osiągacie bardzo monumentalny charakter.
- Gdy komponowałem "Ghouls Of Nineveh", nie pomyślałem nawet, że tym utworem będziemy rozpoczynać płytę. Zacząłem go robić będąc w Kanadzie i wtedy przyszedł mi do głowy ten riff. To najmocniejszy punkt tej kompozycji, bardzo mocna jest tu także sama melodia.
Z kolei takie utwory jak "Mystics Of The Pillar", na własne potrzeby, nazywam sobie "marszowymi".
- Świetnie! Naprawdę doceniam twoje spostrzeżenia. Faktycznie ma to pewien marszowy albo też rytualny klimat. Ja nazywam go sobie bliskowschodnim obrzędem. W całości oparty jest na gitarach elektrycznych.
Mamy tu również dwa utwory instrumentalne. Nie wiem czy interesujesz się grami wideo, ale te numery idealnie pasowałyby do gier w rodzaju "Assassin's Creed" lub "Prince Of Persia", które również rozgrywają się na Bliskim Wschodzie. Myślę tu o pewnym wizualnym aspekcie tych kompozycji.
- Ciekawa uwaga. Osobiście nie gram w gry i nie ma o tym pojęcia, choć nie jesteś pierwszą osobą, która mówi mi bym sięgnął po "Assassin's Creed"; słyszałem to już od fanów. Trochę boję się grać w te gry, bo pewnie tak by mnie wciągnęły, że nie miałbym już czasu na grę na gitarze (śmiech). Problem ze mną jest taki, że jak coś mi się podoba, pochłania mnie to totalnie. Jedyną grą, w którą grałem przez pół godziny był "Guitar Hero" i byłem do tego stopnia beznadziejny, że kumple powiedział mi: Weź ku*** przestań udawać, że grasz na prawdziwej gitarze, tylko naciskaj te piep***** guziki! (śmiech). Przy "Rock You Like A Hurricane" Scorpionsów, który jest jednym z moich ulubionych kawałków, byłem po prostu żałosny.
- Ale wracając do wizualnego aspektu muzyki Melechesh, tworzeniu każdego utworu towarzyszą jakieś obrazy, tak samo było z tymi dwiema akustycznymi kompozycjami, z których każda brzmi inaczej. W "When Halos Of Candles Collide" pojawiają się motywy indyjskie i perskie, podczas gdy "The Greater Chain Of Being" jest bardziej połączeniem muzyki śródziemnomorskiej z turecką i arabską. Zawsze ma to jednak związek z muzyką z Bliskiego Wschodu. Szczególnie dumny jestem z "When Halos Of Candles Collide", na którym po raz pierwszy zagrałem na prawdziwej sitarze, w odróżnieniu od elektryczno-gitarowego odpowiednika tego instrumentu. Tym bardziej, że grałem na niej tylko przez dwa dni przed nagraniem. Wszyscy byli w szoku, zwłaszcza, że nie jestem jakimś wielkim wirtuozem gitary; gitarowej ekwilibrystyki i tak zresztą nie lubię. Mogę też wszystkich zapewnić, że to co słychać w tym numerze to prawdziwy sitar, zarejestrowany na żywo.
W twoich tekstach jest tak wiele różnych rzeczy, że czasami wszystko to wydaje się trudne do ogarnięcia nie tylko przez przeciętnego Kowalskiego, ale nawet przez ludzi, którzy to i owo wiedzą. Nie boisz się, że niejeden fan będzie miał trudności, by to ogarnąć?
- Być może, problem w tym, że pisząc teksty nie chcę się ograniczać. Zawsze charakteryzuje je jednak pewna dwoistość. Jedna płaszczyzna to okultyzm, interpretacje mezopotamskiej mitologii i pochodzenia człowieka, jak choćby Anunnaki, bogowie z kosmosu, którzy ustanowili i przyspieszyli rozwój cywilizacyjny na Ziemi. Z drugiej strony można je również odnieść do naszej codzienności. Może nie warto pozostawać biernym i zacząć zadawać pytania. Chodzi mi o to, że życie to coś znacznie więcej niż nam się wydaje. Do tego trzeba też dodać grę słów, ale to osobna historia.
Dzięki za rozmowę.