Reklama

"Ludzie potrzebują ostrego grania"

Korn, architekt nu metalu, a zarazem jego wieczny odnowiciel, wkrótce wystąpi w Polsce. Grupa będzie promować swój najdziwniejszy album - zeszłoroczny "The Path Of Totality", łącząc metal z dubstepem, podzielił krytykę i fanów. Dlaczego lubi Polskę? Czy Korn jest nadal Kornem? Te i inne tajemnice wyjawia basista i współzałożyciel grupy, Reginald "Fieldy" Arvizu, w rozmowie z Jordanem Babulą.

Witaj Reginald! Mogę mówić ci po imieniu? A może wolisz Fieldy?

- Większość znajomych mówi Fieldy... Ale możesz sobie nazywać mnie, jak chcesz - to bez różnicy.

15 sierpnia, trochę ponad rok po występie na Ursynaliach, Korn zagra kolejny koncert w Warszawie. A i w przeszłości odwiedzaliście Polskę nie raz. Z dużych gwiazd chyba tylko Metallica przyjeżdża do nas tak często.

- Naprawdę? Super! Wiesz stary, polska publiczność jest zajebista, serio! Ile razy u was jesteśmy, wszyscy naprawdę szaleją, jest straszny pod sceną młyn. Ja mam szczególnie miłe wspomnienia z tej ostatniej wizyty, bo otwierałem koncert ze swoim własnym zespołem, StillWell. Graliśmy w Polsce po raz pierwszy, a publiczność wariowała - dawała czadu, jakby grał co najmniej Korn. Tysiące ludzi znało piosenki, nawet śpiewało teksty. Byłem naprawdę uradowany.

Reklama

Skoro tak często przyjeżdżacie do Polski, to powiedz, czy znasz jakieś polskie zespoły albo filmy, albo cokolwiek?

- Nie, stary, nie znam. Wybacz, ale serio, nie mam o tym pojęcia!

Obecnie Korn gra koncerty podzielone na trzy sekcje, a do tego oczywiście bisy. Opowiesz o tej koncepcji?

- No, wymyśliliśmy sobie, żeby przygotować taką muzyczną podróż. Zaczynamy od starych, mało granych numerów, potem te z nowej płyty, a pod koniec jest nasza klasyka. Od zawsze chcieliśmy przygotować taki koncepcyjny set, ale jakoś wcześniej się nie udało.

I to się sprawdza?

- Jeszcze jak! Wiesz, zawsze masz radochę, kiedy przygotujesz coś ciekawego i nowego. Poza tym przyjemnie grać kawałki, których nie grałeś od dziesięciu czy więcej lat.

Gdy 5 maja graliście koncert na festiwalu Carolina Rebellion, na scenie pojawił się wasz dawny gitarzysta, Brian "Head" Welch. To nie lada wydarzenie, skoro siedem lat temu odnalazł Boga i nie chciał mieć z wami nic wspólnego.

- Head był na miejscu, bo grali tam jego kumple z P.O.D. [tak naprawdę Head był tam jako gość grupy Red - przyp. aut.]. No i jak go zobaczyłem, zawołałem: "Ej, stary, może wpadniesz tu, do mojego busa? Właśnie siedzę nad nowymi numerami StillWell, może byś zagrał w którymś z nich?". Zgodził się, więc siedliśmy sobie z gitarami. I nagle przyszedł mój tourmenedżer i przyniósł mi listę utworów na wieczór. Head ją zobaczył i mówi: "Może chodźmy za scenę, przywitam się z chłopakami?". Ja na to, że spoko. Poszliśmy za scenę, a ja mu mówię, że będziemy grali "Blind" - i może by chciał do nas dołączyć, na ten jeden numer. Head się speszył: "Co? A czy Munky i Jon wiedzą?". A ja na to: "Nie! Ale zaraz im powiemy". No łapiemy Jona i mówię mu: "Head zagra z nami "Blind"". Jon na to: "Zajebiście!". I Head obejrzał prawie cały nasz set, bo "Blind" gramy na końcu, ale znowu się zestresował: "Jak mam wejść, gdzie stanąć?". To mu mówię: "Wejdź od strony Munky'ego, przejdź przez całą scenę - zrób małe przedstawienie". A Jon w tym czasie go zapowiedział: "Słuchajcie ludzie, ten gość, co się zaraz pojawi, był ostatnio bardzo samotny. Przywitajcie go, jak dobrego przyjaciela". I wszyscy zaczęli skandować: "Head, Head, Head". I daliśmy czadu.

Rozmawiałem z tobą pięć lat temu i wydawałeś się mieć z jednej strony żal do Heada, ale z drugiej mówiłeś o nim ciepło i zapraszałeś z powrotem do zespołu. Jakie są właściwie wasze relacje?

- Nie miałem z nim nigdy złych układów. Byliśmy w kontakcie, myślę, że gadaliśmy przynajmniej raz na rok. Tyle że wiesz, ja mam Korna, on ma swój zespół i nie za bardzo mamy czas, żeby się spotykać.

A będziecie jeszcze razem grali?

- Nie wiem, nie gadaliśmy o tym. Wszyscy jesteśmy zajęci swoimi sprawami. Ale kto wie? Ja bym w sumie chciał.

Gdy rozmawialiśmy poprzednio, na tapecie był wasz niezatytułowany album z 2007 roku. Nazwałeś go wtedy "metalową operą". Jak określiłbyś wasz najnowszy album, "The Path Of Totality"?

- Cóż... A bo ja wiem?

Future metal? Metal-step? Takie określenia znalazłem w sieci.

- No tak. Ale co by to znaczyło: future metal? Metal wykorzystujący technologię przyszłości? Przecież używamy współcześnie istniejących narzędzi, to się wszystko dzieje na bieżąco. Wiesz, nie bardzo identyfikuję nas z określeniem metal-step. Podobnie jak z dubstep, w gruncie rzeczy ta nazwa niewiele dla mnie znaczy. Przecież to tylko określenie tempa. Jeśli je przyspieszysz, będzie się nazywało drumstep. Jeśli przyspieszysz je jeszcze trochę, stanie się muzyką house. A jeszcze szybsze będzie nazwane jungle. To te same, dziwne dźwięki, tylko zależnie od tempa nazywane inaczej. Naprawdę nie chce mi się zastanawiać, czy wystarczająco wolno czy wystarczająco szybko, żeby nazwać to w jakiś określony sposób. Ważne, żeby to było fajne.

Przed wydaniem tego albumu Jonathan Davis mówił, że wkurzy on waszych fanów. Rzeczywiście tak się stało? Wasi słuchacze byli niezadowoleni?

- No byli. Niektórzy. Ale wiesz, trzeba patrzeć z perspektywy całości. Jeśli większości się podoba, a parę procent na płytę pluje, to wszystko jest w porządku. Ale jeżeli większość się wścieka, a podoba się niewielu - wtedy znaczy, że dałeś ciała.

Jonathan stwierdził w jednym z wywiadów: "Nie nagraliśmy albumu dubstepowego, nagraliśmy album Korna". Mnie ta płyta nie zaszokowała - to wciąż wy, tyle, że z bardziej współczesną rytmiką.

- Ludzie czepiają się jednego aspektu, całego tego dubstepu. A wydaje mi się, że jeśli patrzeć z dalszej perspektywy, jest tam wciąż mnóstwo Korna. Wcale nie odjechaliśmy jakoś specjalnie daleko, nie sądzę, aby ktokolwiek miał trudność z rozpoznaniem, co to za zespół.

Kiedy Jonathan przyszedł z pomysłem nagrania kilku numerów inspirowanym dubstepem - jaka była wasza reakcja?

- Kiedy puścił nam nagrania, które mu się tak podobały, był niesamowicie zajarany. My nie byliśmy tacy pewni, czy to dobry kierunek, więc na początku ustaliliśmy, że zrobimy tyle materiału, żeby wyszło z tego EP. Jakieś pięć numerów. Ale kiedy nad nimi pracowaliśmy, okazały się tak dobre, że postanowiliśmy nagrać cały album.

Z tego co mówisz wynika, że nie byłeś na początku przekonany do tego pomysłu.

- Ja? Zupełnie nie byłem przekonany. Wydawało mi się, że to w ogóle do nas nie pasuje i nie umiałem sobie nawet wyobrazić całej płyty w takim brzmieniu. No ale z biegiem czasu okazało się, że brzmienie jest jednak OK.

Będąc zupełnie szczerym bardziej podobał mi się wasz poprzedni album, "Korn III: Remember Who You Are". Czy nie jest tak, że i tobie bliższe jest takie jak tam - surowe, organiczne, spontaniczne granie?

- Cóż, obie płyty są po prostu diametralnie różne. Do czego by to porównać... No wiesz, jak pizza i żarcie meksykańskie. Lubię i jedno, i drugie.

Czy to prawda, że nad "The Path Of Totality" pracowaliście po osiemnaście godzin dziennie?

- Wiesz, tak bywa podczas pracy nad każdym nowym albumem. Niektóre dni bywają bardzo długie, inne krótkie. Tak naprawdę poświęcasz na to tyle czasu, ile masz ochotę, jak długo czujesz się zainspirowany. Nie liczysz godzin, kiedy robisz coś, co cię kręci - po prostu działasz.

Wiem jednak, że praca nad tą płytą była dla was nowością.

- Jasne, cały proces był czymś nowym - tworzenie muzyki w oparciu o dziwne, pokręcone dźwięki. Ja sam musiałem się bardzo starać, żeby moje partie współgrały z podkładami, zamiast je zagłuszać (śmiech). To było super, niezłe wyzwanie.

A prawdą jest, że Jonathan nagrywał swoje wokale między innymi w pokojach hotelowych, stając za materacem zdjętym z łóżka?

- O tak! Kurczę, on pracował gdzie się tylko dało. Jeżeli czuł weny, po prostu nagrywał - nieważne, gdzie wtedy był.

A wasz bębniarz, Ray Luzier, który dopiero od niedawna ma status pełnoprawnego członka Korn - nie wkurzał się, że robicie album z beatami z komputera?

- Nie mam pojęcia, musiałbyś się jego zapytać.

Kiedy poznałem Korna jako nastolatek - w okresie, kiedy ukazał się album "Life Is Peachy" - wasza muzyka wydawała mi się autentycznie przerażająca. Fascynująca, ale straszna. Myślisz że dzisiaj jest w stanie wywoływać podobne emocje?

- Cóż... Nie wiem. Chyba nie. Zespół się zmienił, nasza muzyka ewoluowała. Wtedy - przy "Life Is Peachy" czy pierwszej płycie - nie sądzę, abyśmy w ogóle byli świadomi co robimy. To wszystko po prostu z nas wyłaziło, a my nie mieliśmy żadnego punktu odniesienia. Za to tamtymi płytami - i jeszcze "Follow The Leader" - położyliśmy fundamenty, na których teraz jest zbudowany Korn, nasze brzmienie. Tam wyznaczyliśmy kierunek, w którym poszliśmy i dziś nie możemy sobie ot tak wskoczyć w dowolny styl. Korn nie może nagrać nagle płyty bluesowej, bo ma własny styl.

A jednak za każdym razem staracie się zmieniać swoje oblicze. Powiedz, czym zaskoczycie nas w przyszłości?

- Tak naprawdę zabierając się za nową muzykę, nie wiemy, jak ona ostatecznie zabrzmi - dopóki nie weźmiemy się realnie za nagrania. Wiesz, kiedy malarz siada do malowania nowego obrazu, tak naprawdę nie może przewidzieć, jaki będzie efekt, czy stworzy arcydzieło, czy nic specjalnego. Po pierwszych pociągnięciach pędzla nie możesz powiedzieć, w co się to przerodzi.

Sądzisz, że "The Path Of Totality" był jednorazowym eksperymentem, czy może będziecie chcieli dalej iść tą ścieżką?

- Zawsze staramy się eksperymentować z naszą muzyką. Ale patrząc z perspektywy fana, sądzę, że Korn zawsze pozostanie Kornem. I czy jest to "The Path Of Totality", czy płyta bez tytułu z 2007 - to zawsze jest ciężki album Korna.

Gdy rozmawialiśmy poprzednio spytałem, czy nu metal umarł - na co się oburzyłeś. Dziś, patrząc na aktywność Korna czy nowy, fajny album odrodzonego Limp Bizkit, mam wrażenie, że nu metal się odradza. Co na ten temat sądzisz?

- Wydaje mi się, że nu metal będzie zawsze obecny w świecie muzyki. Bo ludzie lubią i potrzebują ostrego grania. I zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał im je dać. Chociażby my!

Dzięki za rozmowę.

Zobacz teledyski Korna na stronach INTERIA.PL!

PS. Na początku sierpnia Korn ogłosił na Facebooku, że na najbliższych koncertach (w tym w Warszawie) zamiast Fieldy'ego zagra Ryan Martinie z Mudvayne. Basista Korna spodziewa się w tym czasie dziecka i zostanie w domu z rodziną.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: granie | Korn
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy