Krzysztof Cugowski o rozpadzie Budki Suflera. "Powinniśmy skończyć 10 lat wcześniej"

Jego charakterystyczny głos znają wszyscy. Przez kilkadziesiąt lat był wokalistą legendarnej Budki Suflera, potem śpiewał w zespole ze swoimi synami, a ostatnio koncertuje z Zespołem Mistrzów. W specjalnym urodzinowym wywiadzie dla PAP Life Krzysztof Cugowski mówi nam, dlaczego wbrew woli swojej mamy nie został pianistą, jak kariera muzyczna wpłynęła na jego życie rodzinne i po co wciąż występuje, choć sam stwierdził, że już nie musi tego robić.

Krzysztof Cugowski był wokalistą Budki Suflera do 2014 roku
Krzysztof Cugowski był wokalistą Budki Suflera do 2014 rokuTadeusz WypychReporter

PAP Life: Jak pan spędzi swoje urodziny?

Krzysztof Cugowski: Nie mam specjalnych planów. Wczoraj miałem koncert w Warszawie, za dwa dni jadę na występ do Skwierzyny, a następnego dnia będę grał na Stadionie Miejskim w Jastrzębie Zdroju. Zaraz potem Tomaszów Lubelski, Bydgoszcz, Toruń... Pod koniec maja i przez cały czerwiec mam bardzo zapełniony kalendarz.

Spojrzałam na pana plany koncertowe i faktycznie jest ich sporo. Dlaczego tak intensywnie pan pracuje? Dla pieniędzy, dla przyjemności?

Między innymi dla pieniędzy. Ale przede wszystkim dlatego, że zaangażowanie w pracę, granie z ludźmi dużo młodszymi ode mnie, sprawia, iż ta moja starość tak mi nie doskwiera. Po prostu jej nie zauważam, bo nie mam specjalnie czasu się jej przyglądać. To ma ogromny wpływ na moje samopoczucie.

Lubi pan występować na żywo?

Owszem. Dopóki śpiewanie nie sprawia mi problemu, a na razie nie sprawia, to będę grał. Na pewno przyjdzie taki moment, nie wiem, kiedy, może pojutrze, może za dwa lata, gdy podziękuję i pożegnam się z publicznością.

Nie tak dawno powiedział pan, że już nic pan nie musi, ale ciągle panu się chce. Co to znaczy?

Nic nie muszę jeśli chodzi o dorobek artystyczny, bo to, co miałem do zrobienia, już zrobiłem. Kiedyś podliczyłem, że nagrałem prawie czterysta piosenek. Płyta, nad którą teraz pracuję, powstaje dla mojej przyjemności. Nie mam żadnych oczekiwań, że będą jakieś listy przebojów. W ogóle mnie to nie interesuje. Nagrałem płytę z muzyką taką, jaką lubię. Część słuchaczy będzie zadowolona, ale na pewno nie wszyscy. I tak ma być. W końcu robię to, co mi sprawia przyjemność, co uważam za stosowne. Nie muszę się już zastanawiać, czy piosenka musi trwać trzy minuty, bo inaczej jej w radiu nie zagrają. Jak nie zagrają, to trudno.

Krzysztof Cugowski o tym, jak zmieniła go gra z Zespołem MistrzówInteria.plINTERIA.PL

A którą ze swoich płyt lubi pan najbardziej?

Nie powiem. Tak samo jak nigdy nie powiem, które moje piosenki lubię, których nie lubię, a które są mi obojętne. Dziś moje starsze utwory oceniam jak inni, którzy ich słuchają, bo od chwili ich powstania minęło już wystarczająco dużo czasu, emocje opadły. Powiem też, że są rzeczy w moim dorobku, do których mam szacunek, bo wiem, że po moim odejściu z tego świata jeszcze przez chwilę będą w ludzkiej pamięci. Ale to wcale nie znaczy, że są to piosenki, które były w pewnym momencie bardzo popularne.

Skoro wspomniał pan o tych pierwszych piosenkach, to warto przypomnieć, że początki Budki Suflera nie były łatwe. W latach 70. państwowe radio nie za bardzo was chciało grać.

W sumie trudno się dziwić. Nasz wygląd nie pasował do stylu, jaki preferowały komunistyczne władze, a do tego graliśmy muzykę niekoniecznie odpowiednią. Komuniści tolerowali jeszcze jakieś idiotyczne związki muzyki rozrywkowej z folklorem, więc zespoły, które takie utwory grały, miały znacznie łatwiej. My z folklorem nie mieliśmy do czynienia, w związku z tym słabo nam szło. Zresztą pierwsza piosenka, która stała się przebojem wśród młodzieży, czyli "Sen o dolinie", zaczyna się "Znowu w życiu mi nie wyszło". Proszę sobie to wyobrazić. Jest rok 1974, według komunistów czas ogólnej szczęśliwości, podobno jesteśmy dziesiątą potęgą świata i takie tam inne pierdoły, jakie nam wmawiano, a tu na scenie staje zespół i zaczyna śpiewać, że "znowu nie wyszło". Z zasady nie mogli nas lubić. No jak to nie wyszło, skoro przecież Gierek mówi, że wszystko fantastycznie wychodzi. Ale też nie można powiedzieć, że byliśmy jakoś wyjątkowo przez władzę tępieni. Komuniści nam nie pomagali, ale też za bardzo nie przeszkadzali. Trzeba to im przyznać.

Krzysztof Cugowski o rozpadzie Budki Suflera. "Powinniśmy skończyć 10 lat wcześniej"

Jakie momenty uważa pan za punkty zwrotne w karierze?

Jakakolwiek działalność, czy to sportowa, czy muzyczna, to nie jest prosta linia na szczyt, ale wzloty i upadki. Od czasu do czasu jest sukces, od czasu do czasu coś się zepsuje. W moim przypadku było bardzo podobnie. Tak musi być, inaczej się nie da. Wydaje mi się jednak, że przez różne zakręty przechodziłem w miarę spokojnie. Nie mogę mieć wiele pretensji do losu, że coś mnie ominęło. Oczywiście, coś mogłoby pójść lepiej, inaczej, ale tak jak jest, też jest ok.

Kiedyś powiedział pan, że o dziesięć lat za późno zakończył pan współpracę z Budką Suflera.

Patrząc z perspektywy czasu uważam, że powinniśmy skończyć dziesięć lat wcześniej, bo przez ten ostatni czas nie wydarzyło się w historii zespołu nic istotnego. To już było tylko odcinanie kuponów, a tego nie lubię robić. Jeśli zawodowo czegoś żałuję, to tego, że w odpowiednim dla mnie momencie nie bardzo mogłem wyjechać za granicę i tam spróbować coś zrobić. Ale też wiem, że nigdzie nie jest powiedziane, że by mi się tam powiodło. Szczerze mówiąc, to jest jedyna rzecz, której mi brakuje po tych pięćdziesięciu latach, które spędziłem na scenie. Bo kiedy wyjechałem do Stanów pod koniec lat 80, miałem już ponad 40 lat, a w takich wykonawców już się nie inwestuje.

Wyjazdy do Stanów pod koniec lat 80. miały duży wpływ na pana życie prywatne. Rozwód, ponowne małżeństwo, narodziny najmłodszego syna.

Moja praca miała wpływ na życie rodzinne już znacznie wcześniej. Proszę pamiętać, że w czasach PRL ministerstwo kultury ustalało stawki dla artystów, bardzo różne, a my mieliśmy te najniższe. Dlatego musieliśmy dużo grać. W roku graliśmy 300, nawet 350 koncertów. Dzisiaj to jest niewyobrażalne, ale tak było. Poznałem wszystkie najmniejsze miasteczka, domy kultury, salki, bo bilety na nasze koncerty kosztowały niewiele, więc publiczność było na nie stać. To powodowało, że byliśmy gośćmi we własnych domach. Potem przyszedł rok 1987 i po raz pierwszy pojechaliśmy do Stanów. W Polsce zaczynała się transformacja, ludzie się zajmowali zupełnie czymś innym niż rozrywką, więc w kraju pracy dla nas nie było. Dlatego, żeby zapewnić byt naszym rodzinom, kilka lat spędziliśmy w Stanach, nie bez przerwy, ale jeździliśmy tam co rok nawet na sześć miesięcy czy więcej. Nie oceniam, czy to było złe, czy dobre. W tamtym czasie było potrzebne. Ale z tego powodu więzy rodzinne słabły. Jedni dają sobie radę z tego typu sytuacjami, inni nie. U mnie skończyło się to rozwodem, a potem drugim małżeństwem. Mam trzech synów, dwóch z pierwszego małżeństwa i trzeciego z obecnego. Poukładanie tych relacji nie było łatwe, mieliśmy różne perturbacje. W tej chwili wszystko jest tak, jak być powinno. Starsi synowie mają już swoje rodziny, dzieci. Najmłodszy jeszcze szuka swojego miejsca, robi różne rzeczy, zajmuje się muzyką, występuje w serialach. Wszyscy spotykamy się razem. Dlatego mogę powiedzieć, że dziś jestem spełniony nie tylko jako artysta, ale też jako człowiek. Jestem zadowolony z życia i oby nie było gorzej.

Czyli nie żałuje pan, że nie został pianistą? Podobno pana mama bardzo tego chciała?

Oj tak. W latach 50., kiedy zaczynałem naukę, w Polsce bardzo popularnym pianistą był Adam Harasiewicz, zwycięzca konkursu chopinowskiego. Moja mama była nim zachwycona i chciała, żeby jej syn też tak grał. Jak wszyscy wiemy, z reguły takie życzenia rodziców się nie spełniają. Wprawdzie poszedłem do szkoły muzycznej, ale nigdy nie zostałem pianistą. Byłem zawsze za leniwy do ćwiczenia, a żeby być dobrym w grze na fortepianie, zresztą tak jak na każdym instrumencie, trzeba dużo ćwiczyć. Mówiąc szczerze, zawsze miałem kłopot z zapałem do pracy, więc zrobienie ze mnie pianisty mamie się nie udało. Potem wymyślała sobie, żebym był prawnikiem, co było jeszcze gorszym pomysłem. Mama krótko przed swoją śmiercią, a odeszła mając 91 lat, była pierwszy raz na moim koncercie w Kongresowej, już nie pamiętam przy jakiej okazji. Potem zdziwiona powiedziała: "Nie wiedziałam, że na was tylu ludzi przychodzi". No, ale moja mama była starej daty. Przed wojną muzyk rozrywkowy to były trąbka, pompka, organy, jakaś harmonia. Myślała, że my też tak podobnie.

Pana starsi synowie, Piotr i Wojciech, zostali muzykami. Stworzyliście nawet razem zespół "Cugowscy", ale w pewnym momencie postanowiliście zakończyć wspólne granie. Dlaczego?

Graliśmy razem trzy lata, a wszyscy zakładaliśmy, że to będzie trwać krócej. Przyszedł czas, że trzeba było to skończyć. Choćby z tego względu, że oni, także ze względu na wiek, są w zupełnie innym punkcie kariery niż ja.

Od pięciu lat występuje pan z Zespołem Mistrzów, w którym też są młodzi muzycy.

Zespół Mistrzów byli moim wymarzonym zespołem. Moim zdaniem to są najwybitniejsi muzycy w Polsce, zarówno jazzowi, jak i rockowi. Zaproponowałem im współpracę i ku mojej radości zgodzili się. Gra nam się fantastycznie, bo szczęśliwym trafem oprócz tego, że są wybitnymi muzykami, to są też fajnymi ludźmi, a to nie jest bez znaczenia. Uważam, że praca z ludźmi, z którymi nie ma się serdecznego kontaktu, jest nieszczęściem i udręką. A my z Zespołem Mistrzów wyznajemy te same wartości w muzyce, ale też jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni prywatnie.

Kiedyś muzycy, zwłaszcza rockowi, prawdziwą zabawę zaczynali dopiero po koncertach, czego znakiem jest słynne hasło "sex, drugs, rock and roll". A jak jest dziś?

Moi koledzy nie imprezują z różnych powodów. Ja tego nie robię od dawna, bo nie mam na to ani siły, ani ochoty. Wszystkie rzeczy atrakcyjne z wiekiem przemijają. U mnie ta chęć i entuzjazm do imprezowania bardzo zmalały. Mam swoje lata i tego nie zmienię. Chociaż przyznaję, że to, iż cały czas pracuję z młodymi ludźmi, że jestem aktywny, sprawia, że trochę próbuję oszukać naturę. Nie wiem, czy mi się to uda, ale jeszcze się staram.

Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska.

Sceniczna elegancja Krzysztofa Cugowskiego

Wokalista w trakcie konertu we Wrocławiu w ramach pożegnalnej trasy koncertowej Budki SufleraKrzysztof ZatyckiReporter
Na ostatni pożegnalny koncert Budki Suflera w Lublinie w 2014 roku Cugowski w swojej stylizacji postawił na mocny kolorystyczny akcentTomasz RYTYCHReporter
Krzysztof Cugowski w sombrero podczas 13. Reality Shopka Szoł w krakowskim Teatrze Groteska w 2013 rokuJan GraczyńskiEast News
W scenicznej garderobie Krzysztofa Cugowskiego nie zabrakło wzorzystych koszulMieczyslaw WlodarskiReporter
Lider Budki Suflera w trakcie próby przed występem na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 1998 rokuMieczyslaw WlodarskiReporter
Cugowski na 39. Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu Piotr HawalejEast News
Szykowny Krzysztof Cugowski podczas Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu w 2002 rokuPiotr HawalejEast News
Krzysztof Cugowski od zawsze stawiał na luźną elegancję, wybierając swoje sceniczne stroje. Tu w Sopocie w 1998 rokuJacek DomińskiEast News
W 2010 roku Cugowski wystąpił z Rayem Willsonem w programie "Dzień dobry TVN" Piotr BlawickiEast News
Przez lata jego znakiem rozpoznawczym stały się okulary przeciwsłoneczne, które nosił podczas występówTricolorsEast News
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas