Klaus Meine: "Scorpions starzeją się, ale ciągle jesteśmy głodni"
Z Klausem Meine, wokalistą niemieckiej grupy Scorpions, rozmawia Adam Czerwiński.
Nie zagraliście w Polsce podczas waszej ostatniej trasy koncertowej? Coś jest nie tak z polskimi fanami?
- Nie, to wcale nie tak. Pamiętam ostatni koncert jaki u was graliśmy. Mimo tego, że był akurat strasznie zimno, fani zgotowali nam gorące przyjęcie, byli dla nas bardzo mili. Doskonale się bawiliśmy. Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze szansę do was wrócić, do Warszawy, czy jakiegoś innego miejsca w Polsce i zagrać kilka koncertów dla naszych fanów. Zawsze mam taką nadzieję, że będziemy mogli zagrać w jak największej ilości miejsc, na ile starczy nam sił. Jeżeli nasz agent dostanie propozycję od jakiegoś promotora z Polski, który powie: "Chcemy Scorpions w Polsce", uda to się jakoś załatwić, to jestem pewien, że znajdziemy sposób, żeby u was zagrać. My kochamy grać wszędzie, gdzie tylko jest prąd. Po tylu latach grania, Scorpions to ciągle grupa koncertowa, bardzo lubimy grać na żywo. Wiem, że mamy wielu fanów w waszym kraju i byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli jeszcze do was wrócić.
Jesteście zespołem, który przez 30 lat istnienia był prawie przez cały czas w trasie. Czy trudno jest wam się zatrzymać na dłuższy czas i wejść do studia, żeby nagrać nową płytę?
- Nie, dlatego, że kiedy grasz koncerty dookoła świata, przez rok lub półtora roku, zdajesz sobie w końcu sprawę, że zagrałeś już prawie wszędzie. Tak naprawdę to oczywiście nigdy wszędzie nie zagrasz, ale tak ci się przynajmniej wydaje. Grałeś w Europie, w Stanach, Ameryce Południowej, Azji, Japonii. Są jeszcze miejsca, gdzie mógłbyś pojechać, ale w pewnym momencie wszyscy są już wyczerpani, każdy potrzebuje odpoczynku, bierzesz sobie trochę wolnego, odpoczywasz, ładujesz baterie, zaczynasz na nowo pisać, wracasz do procesu twórczego, który jest również bardzo ekscytujący. Ale to zabiera trochę czasu. Musisz w pełni przestawić się na pisanie piosenek i kiedy już ci się to udaje i szczęśliwie znalazłeś właściwego producenta, wracasz do studia. Spędziliśmy prawie cały rok 1998 w studiu, pracując nad płytą "Eye To Eye". Mogliśmy więc znowu wrócić na trasę, na kolejny rok, półtora roku, może nawet dłużej. Staramy się zachować taką równowagę w naszym życiu. Oba procesy są tak różne od siebie. Cieszymy się mogąc pracować w obu przypadkach, ale muszę przyznać, że granie na żywo sprawia dużo większą przyjemność. Bardzo to lubimy, ale po roku, czy więcej na trasie, każdy jest zmęczony, potrzebujemy trochę przerwy, musimy na chwilę dać sobie z tym spokój, tak więc cieszymy się, że znów możemy pracować w studiu, pisać nowe piosenki. Kiedy jednak spędzimy tam tyle czasu, wszyscy mówią: "Dosyć tego", więc cieszymy się, że znowu będziemy mogli zobaczyć się z naszymi fanami i podróżować dookoła świata.
Wasza ostatnia płyta ma zaskakujące, nowe brzmienie. Stało się tak za sprawą nowego sposobu pracy w studiu, a może za sprawą producenta Petera Wolfa?
- Tak, to ma z tym wszystkim wiele wspólnego, ale przede wszystkim to nasza 14 płyta i chcieliśmy się zmienić. Nie chcieliśmy zrobić ze Scorpions innego zespołu. Scorpions to ciągle rockowa kapela i ciągle podoba nam się to, co gramy. Mamy wielu fanów na całym świecie i ciągle nam na nich zależy, ale musimy iść do przodu. Zmieniamy się jako ludzie, jako osoby, jako muzycy. Staraliśmy się po prostu nagrać dobrą rockową płytę, ze zróżnicowanym kolorytem. Byliśmy bardzo otwarci na wszelakie zmiany. Zbudowaliśmy fundament Scorpions wiele lat temu, to bardzo solidny budynek. Ale w końcu nadszedł czas na remont, stwierdziliśmy, że sama zmiana tapet nie wystarczy, musimy iść trochę dalej, wyburzyć parę ścian, przebudujmy trochę ten dom, zmodernizujmy go, znajdźmy współczesne brzmienie. To właśnie staraliśmy zrobić, po pierwsze dla nas samych, nie po to, żeby być na fali, czy żeby trafić do młodszej publiczności, czy coś w tym rodzaju. To byłoby głupie. Chcieliśmy się odświeżyć, znaleźć nowy kierunek. Peter Wolf był bardzo ważną osobą w tym całym procesie. On ma doskonałe doświadczenie muzyczne. Grał wiele lat z Frankiem Zappą, to muzyczny geniusz, bardzo doświadczony facet.
Czy Peter Wolf w jakiś sposób narzucił wam nowy sposób pracy?
- Starał się przełamać starą formułę Scorpions. My byliśmy po prostu wystarczająco otwarci i szaleni, żeby pójść za nim i przyjąć to wszystko z otwartym umysłem. Mogliśmy przecież powiedzieć: "O nie... musimy to zrobić na nasz własny sposób", ale to by było głupie. Pokazaliśmy się u niego na początku 1998 roku w studiu w Austrii z 20, 30 piosenkami. Byliśmy gotowi do nagrywania. Każdy inny producent wybrałby 12, 13 piosenek i zaczęlibyśmy nad nimi pracować. A on powiedział: "No, jest tu parę niezłych rzeczy, ale to co mamy nie zmarnuje się, odłóżmy to na półkę i zacznijmy pisać piosenki od zera. Zacznijmy teraz tworzyć płytę".
Byliśmy tym bardzo zdziwieni. To było coś całkiem innego. Musieliśmy więc być bardzo otwarci, ale powiedzieliśmy: "OK., zaczynajmy". To było wielkie wyzwanie dla naszej siły twórczej. Wszyscy wiedzą, a nasi fani na pewno, że Rudolf i ja napisaliśmy wspólnie w historii Scorpions wiele utworów, ciągle piszemy je razem. Ale Peter, pamiętam, to był pierwszy dzień pracy, powiedział: "OK., Klaus będzie pisał z Matthiasem, Rudolf z Ralfem, a ja z Jamesem i zobaczymy co z tego powstanie". Chodziło o to, żeby nie powtórzyć po raz kolejny tego samego. Spróbujmy całkowicie innych sposobów. To było coś całkowicie nowego. Przez cały rok eksperymentowaliśmy z naszym brzmieniem, czasami szło to łatwo, a czasami bardzo ciężko. Dla mnie ważne było to, by muzyka ciągle wypływała z mojego serca. Dobrze jest być o trzy kroki do przodu, wydaje ci się, że jesteś super, że jesteś nowoczesny, ale to nic nie znaczy, jeżeli nie ma tam twojego serca. Bardzo ważne było dla mnie to, że czułem, iż to ciągle jestem ja, dzięki temu czuję się dobrze, że to ciągle Scorpions.
Ostatni wasz album nosi tytuł "Eye To Eye", czyli "Oko w oko". To próba rozliczenia się z samym sobą, z własną osobowością, muzyką?
- W języku angielskim "Eye To Eye" może znaczyć coś w rodzaju akceptacji samego siebie, całkowitej zgody z samym sobą. Tego właśnie szukaliśmy. Burzyliśmy ściany i staraliśmy się odnowić budowlę o nazwie Scorpions. Staraliśmy się znaleźć w zespole całkowitą zgodę na to wszystko. Zastanawialiśmy się, czy to właściwa dla nas droga, żeby wkroczyć w nowe milenium, w następny wiek. To prawda, że się starzejemy, ale ciągle jesteśmy głodni, ciągle jesteśmy muzykami, ciągle mamy niezłą formę, chcemy iść do przodu. Nie chcemy usiąść w spokoju i pierdzieć w stołki, nie chcemy ciągle i ciągle powtarzać tego samego. Chcemy iść do przodu, jesteśmy muzykami.
Wydaje mi się, że każdy w tym zespole ma dużo talentu. Kariera to zawsze upadki i wzloty, tak już jest, ale tym razem każdy podłapał to wyzwanie, powiedzieliśmy sobie: "Do dzieła, bierzmy się za to". To jest oczywiście ryzykowne. Niektórzy mogą biadolić: "No i co oni teraz wyprawiają? Co to w ogóle jest?"
Jako Scorpions poszliśmy bardziej w stronę groove, tak jest w większości piosenek, ale ciągle jest tam cięższe brzmienie. I tak jak już powiedziałem - chcieliśmy znaleźć coś nowego, ale bez tracenia tego, co jest dobre w Scorpions: cięższego brzmienia, riffów gitarowych, wokaliz, melodii, ballad, tego wszystkiego. Wydaje mi się, że to ciągle jest na tej płycie, chociaż jest to podane w inny sposób.
A co się stało z piosenkami, które nie zmieściły się na albumie?
- Mamy je wszystkie w magazynie. Na chwile je uśpiliśmy. Mamy tyle materiału, że moglibyśmy z tego zrobić trzy płyty, tyle tego jest. I wydaje mi się, że jest tam też parę niezłych rzeczy. To może być tak jak ze "Still Loving You". Napisaliśmy ten numer, a dokładnie to Rudolph napisał go 7 lat przed tym, jak został nagrany. Za każdym razem gdy go grał, nikomu się nie podobał, nikt nie był nim zainteresowany, nie chcieliśmy tego nagrać. Ale kiedy w końcu przyszedł na niego czas, stał się ogromnym przebojem. Jestem pewien, że tak może być też z tymi piosenkami.
Nic nie zostanie zapomniane, nie zmarnujemy tego. Jeżeli coś napiszesz i uważasz, że to coś dla ciebie znaczy, mówisz: "No może na tę płytę to już nie wejdzie, ale może na następną...". Nie ma więc z tym problemu. Te piosenki, te taśmy, gdzieś są. Zawsze można do nich wrócić i stwierdzić, że jak wykona się je trochę inaczej, to będą fantastyczne. Tego nigdy nie przewidzisz.
W ciągu prawie 30 lat istnienia grupy Scorpions kilka razy zmienił się jej skład. Brakuje wam kogoś, kto grał z wami w przeszłości?
- Tak, czasami tęsknisz za takim facetem jak Herman Rarebell. To wspaniały człowiek, ma świetne poczucie humoru. Herman to mój bliski przyjaciel. Po 18 latach wspólnego grania całkiem naturalnie ci go brakuje, ale on wybrał inną pracę. Postanowił zostać szefem firmy płytowej w Monte Carlo, to właśnie teraz robi, ma się świetnie. Ciągle mamy ze sobą kontakt. Kiedy nagrywaliśmy ostatnią płytę odwiedził nas w studio. Akurat nagrywałem wtedy chórki, więc namówiłem go, żeby zaśpiewał ze mną w chórkach w "Might Like A Tree".
Z Francisem Buchholzem to całkiem inna historia, przeszliśmy koszmarny proces w teksańskim sądzie, to całe gówno z pieniędzmi. Dlatego Francisa w ogóle mi nie brakuje. Zostawił po sobie tylko złe wspomnienia. Ale na szczęście cały tamten rozdział jest zamknięty.
Teraz mamy świetnego basistę Ralfa i perkusistę Jamesa, dwóch wspaniałych członków zespołu. James jest fantastycznym perkusistą. Był z nami na ostatniej trasie, mam nadzieję, że fani w Polsce też będą mogli go zobaczyć w akcji, sprawdzić w jakiej formie jest nowy skład. To jak nowy ogień, który w nas wstąpił, nawet nie moglibyście w to uwierzyć. Ten facet wytwarza taką energie, moc. Jest fantastycznym perkusistą. To najsłodszy facet, jakiego możecie sobie wyobrazić. Jest fantastyczny. Mam nadzieję, że będziecie się mogli o tym sami przekonać.
Macie już za sobą prawie 30 lat wspólnego grania. Jaki będzie zespół Scorpions roku 2000?
- Kiedy słucham ostatniej naszej płyty, to mam wrażenie, że to jest właśnie Scorpions roku 2000. Jest jeszcze jeden projekt, nad którym pracujemy teraz z filharmonikami berlińskimi. Będzie to wspólny koncert w czerwcu roku 2000 podczas Expo w Hanowerze, w naszym rodzimym mieście. Podczas tego koncertu zagramy numery z naszej ostatniej płyty i nasze klasyki, jak "Still Lovin' You" i "Wind Of Change". Wydaje mi się, że to wspaniały projekt na rok 2000.
Co dla Ciebie oznacza nadejście nowego wieku?
- To dla mnie zwykła data. Zresztą przy liczeniu lat coś tam się pomyliło i nie wiemy nawet, czy jest to właściwy rok 2000. W każdym razie, wydaje mi się, że ta data jest ważna dla nas wszystkich. Jest to coś wyjątkowego. Nie możemy jednak spodziewać się zbyt wielu nowych rzeczy. Życie idzie dalej. Mam nadzieję, że w Europie i na całym świecie będziemy mogli wspólnie żyć w pokoju, już w najbliższej przyszłości. Gdy patrzyłem na przykład na to, co działo się w Kosowie, na to, co się dzieje codziennie wokół nas, zaczynam się naprawdę obawiać w jakim kierunku idziemy. Wydaje mi się, że wszyscy w Europie powinniśmy zjednoczyć wysiłki w budowaniu spokojnego świata. To moja nadzieja na nadchodzący wiek.
Rozmawiał: Adam Czerwiński