"Hayley nie ma trudnego charakteru"
Dzięki piosence ze "Zmierzchu" zdobyli światowy rozgłos. Ale, jak to często bywa, sukces rodzi konflikty. Po awanturze, w wyniku której z zespołu odeszło dwóch jego współzałożycieli, amerykańska grupa Paramore wraca z nowym albumem.
Płyta zatytułowana po prostu "Paramore" ukaże się 9 kwietnia. Będzie to już czwarty album zespołu.
Obecnie Paramore tworzą: rudowłosa petarda Hayley Williams na wokalu, najstarszy w zespole basista Jeremy Davis i młody gitarzysta Taylor York.
Ten skład uformował się na początku 2011 roku po awanturze, która postawiła pod znakiem zapytania przyszłość zespołu.
Z Paramore niespodziewanie odeszli bracia Josh i Zac Farro, odpowiednio: gitarzysta i perkusista; współzałożyciele Paramore, mający kluczowy wpływ na brzmienie grupy.
Bracia Farro w serii bardzo gorzkich oświadczeń i wypowiedzi oznajmili, że Paramore stał się produktem sterowanym przez wytwórnię płytową, a Hayley Williams traktowana jest na specjalnych, gwiazdorskich warunkach.
M.in. o odejściu braci, ale przede wszystkim o nowej płycie, z Jeremym Davisem rozmawiał Michał Michalak.
Dlaczego zatytułowaliście płytę nazwą zespołu?
Jeremy Davis, Paramore: - Zawsze mamy problem z tytułem albumu. Wymyślenie go zajmuje nam strasznie dużo czasu. Pracując nad najnowszym piosenkami, pokochaliśmy je bardziej niż wszystkie dotychczasowe z poprzednich płyt. Długo dyskutowaliśmy, jaki tytuł najlepiej mógłby oddać nasz stosunek do tego albumu.
- Hayley wpadła na pomysł, żeby nazwać płytę "Paramore". Nasza reakcja była błyskawiczna: idealnie! Ten tytuł to taka zdecydowana deklaracja, że właśnie ten album oddaje to, kim jesteśmy. Po raz pierwszy czujemy, że płyta w pełni reprezentuje muzykę naszego zespołu.
Jak określiłbyś kierunek, jaki obraliście na tej płycie?
- Eklektyczny. Ten album jest dużo bardziej zróżnicowany w stosunku do poprzednich. Mam wrażenie, że każdy znajdzie na nim "swoją" piosenkę. Pokazujemy różne style, również takie, o które nas wcześniej nie podejrzewano.
Czy nazwałbyś Paramore zespołem alternatywnym, biorąc pod uwagę waszą popularność i muzykę, jaką obecnie wykonujecie?
- Tak. Nadal gramy rocka, czy też alternatywnego rocka. To dla nas ważne. Dlatego też wybraliśmy na singla utwór "Now", który jest przecież rockowym utworem.
- Zawsze była zasadnicza różnica między tym, jak brzmimy na płycie, a jak na koncertach. Jeżeli przyjdziesz na nasz koncert, to zobaczysz naprawdę rockowy show.
Byłem na waszym koncercie w Warszawie.
- Sam widzisz. Natomiast nagrywając album nie staramy się oddać jeden do jednego klimatu koncertów. Hayley komponuje wiele popowych melodii, bardzo chwytliwych motywów. Na płycie wciąż znajdziecie sporo mocnych gitar, ale jest też pełne spectrum: kompozycje lekkie, folkowe, a także bardziej hardcore'owe.
Wróćmy na chwilę do grudnia 2010 roku. Co tak naprawdę wydarzyło się między tobą, Hayley a braćmi Farro?
- Myślę, że to jest całkiem proste i klarowne. Oni przestali się czuć dobrze w zespole, stracili pasję. Dużo zespołów boryka się z wewnętrznymi problemami. My mieliśmy to szczęście, że udało nam się je rozwiązać i zacząć od nowa.
- Wiele zespołów w takiej sytuacji powiedziałoby: hej, rozejdźmy się, zakończmy karierę. Ale ja, Hayley i Taylor wciąż mieliśmy tę pasję, nie chcieliśmy też zawieść naszych fanów. Chcieliśmy wysłać jasny sygnał: nie zrezygnujemy z dorobku i przyszłości Paramore. To, że dwóch naszych byłych kolegów zgubiło po drodze pasję i entuzjazm, nie oznacza, że tak samo stało się z nami.
Czy z Hayley trudno się żyje?
- (śmiech) Dobre pytanie. Odpowiedź brzmi: nie, zdecydowanie nie! Wiele osób myśli, że Hayley zachowuje się jak diwa, a to nieprawda. To jedna z najfajniejszych dziewczyn, jaką kiedykolwiek poznałem, a do tego jest niewiarygodnie bystra, kreatywna i utalentowana. Towarzyszy jej największe medialne zainteresowanie, jeśli chodzi o nasz zespół, ale to tak naprawdę młoda dziewczyna, która lubi robić muzykę. Nie, nie ma trudnego charakteru.
Jak piszecie piosenki w obecnym składzie? Kto jest za co odpowiedzialny?
- Wszyscy braliśmy udział w tworzeniu nowego albumu, natomiast najwięcej pomysłów wyszło od Taylora, a Hayley oczywiście napisała teksty. W przypadku tej płyty daliśmy się ponieść samym utworom, chcieliśmy, żeby każdy świecił własnym blaskiem, unikaliśmy wchodzenia w wypracowane wcześniej schematy tworzenia. Dlatego też ta płyta jest tak eklektyczna.
Dlaczego nie zatrudniliście na stałe żadnego perkusisty?
- Tak, mamy z tym problem. Facet, który zagrał na płycie, nazywa się Ilan Rubin i jest fantastyczny. Bardzo chcielibyśmy go mieć w składzie, ale jest niestety zajęty, ma mnóstwo zobowiązań. Z tego powodu wciąż nie mamy stałego perkusisty.
Czy po premierze płyty dalej będziecie funkcjonować jako trio?
- Nawet jeśli kogoś zatrudnimy, to nie zostanie on pełnoprawnym członkiem składu ze względu na poświęcenie, jakiego wymaga bycie w naszym zespole. Każda zmiana w grupie jest trudna do przyjęcia dla fanów, ponieważ przywiązują się oni do poszczególnych muzyków i ich osobowości. Kiedy pojawiają się niesnaski, jest to trudna sytuacja również dla nich.
Jesteście często postrzegani jako zespół dla nastolatków. Czy to irytuje?
- Wiem, że wielu artystów narzeka, mówią: kurczę, wolelibyśmy, żeby nasi fani byli starsi, bardziej dojrzali. My tak nie mówimy. Przede wszystkim nie sądzę, żeby to była prawda w odniesieniu do Paramore. Młodzi fani rzeczywiście chwytają naszą energię, zwłaszcza na koncertach. Ta więź jest dla nas bardzo ważna. Natomiast uważam, że nowa płyta zainteresuje również nieco starszych słuchaczy.
Jak zmieniłeś się przez te 10 lat występów?
- Zaczęliśmy robić karierę w bardzo młodym wieku. Wiadomo, że to wpływa na ciebie. Zmienia się nie tylko całe twoje życie, ale też twoja osobowość. Wraz z biegiem lat ten proces trwa. Ale to nic złego. Zmiany są dobre. 10 lat to długi okres. Mam jednak wrażenie, że wciąż zachowujemy w sobie ten sam żar, co na początku drogi. A osobowość przecież zawsze się zmienia, nawet jeśli robisz coś zupełnie innego niż my.
Który moment był tym przełomowym w karierze Paramore? Większość słuchaczy pewnie wskazałaby "Zmierzch" i "Decode".
- Dzięki "Zmierzchowi" i "Decode" zyskaliśmy ogromny rozgłos. Natomiast definiującym momentem jest zawsze wydanie albumu. Za każdym razem. To zawsze punkt odniesienia dla nas. Dlatego teraz uważamy, że najnowsza płyta będzie tym przejściem jeden poziom wyżej.
Twoje trzy ulubione single Paramore?
- Oj, trudne pytanie. Ulubione na płytach czy ulubione na żywo?
Powiedzmy, że na żywo.
- To prawdopodobnie nie byłyby single. Tyle razy je gramy!
Znudziły ci się największe przeboje?
- (śmiech) To nie jest tak, dobrze się bawimy, grając najpopularniejsze numery. Ludzie zawsze gorąco na nie reagują, to daje niezłego kopa. Lubię grać "Misery Business", ostatnio zaczęliśmy zapraszać na scenę fanów, supersprawa, nadaje koncertom zupełnie innego wymiaru. Wskazałbym też "Decode" i "Monster".
No dobra, to były single. A niesingle?
- Mamy piosenkę "Let The Flames Begin", którą uwielbiam wykonywać na żywo. Głównie dlatego, że na końcu przechodzimy w jam session i za każdym razem brzmi inaczej.
Pamiętasz koncert w Warszawie z 2011 roku?
- O tak. Spotkaliśmy się wtedy przed koncertem z fanami i było to naprawdę świetne spotkanie. Po próbie dźwięku mieliśmy godzinę na zwiedzanie. Bardzo mi się tam podobało, miasto niepodobne do innych europejskich metropolii.
Zagracie u nas znowu?
- Na pewno chcemy i na pewno planujemy. Jest mnóstwo miejsc na naszej liście, mamy też całą masę obowiązków w związku z promocją płyty. Dlatego nie jestem w stanie powiedzieć ci, kiedy to się stanie, ale na pewno wrócimy.