"Głodny Van Gogh i gównozjady"

Pierwszą płytą, która ukazała się w XXI wieku, chyba nie przypadkowo był koncertowy album zespołu Perfect, podsumowujący dwudziestolecie działalności grupy. Aż trudno wierzyć, że już dwie dekady grupa wzrusza nas i porywa do zabawy, niezmiennie zachwycając witalnością i energią. Ilu z nas zdarło gardło, śpiewając na koncertach „Nie płacz Ewka”? Ilu z nas zna na pamięć „Autobiografię”? Grzegorz Markowski przepytywany przez Jarosława Szubrychta twierdzi, że już pięć milionów ludzi. No, może odrobinę mniej...

article cover
INTERIA.PL

Gratuluję bardzo dobrej, czadowej płyty. Skąd bierzecie tę energię - czy to kwestia samych dźwięków, kompozycji, czy raczej reakcji publiczności?

Trzeba wyjść po prostu od chęci grania. Całą tę energię można nazwać albo kosmosem, albo darem od natury, albo chęcią używania takiego, a nie innego języka na scenie. Robimy to również trochę z przekory. Ciągle padają pytania, czy muzyka rockowa nie schodzi na margines. Media rzeczywiście jej nie kochają, szczególnie radia, koncerty jednak mają się fantastycznie i publiczność przychodzi bardzo tłumnie. Oczywiście, gramy dużo imprez sponsorowanych, gdzie się biletu nie kupuje i często może trafić się ktoś przypadkowy, kto ugotował sobie jajeczka na twardo, wziął herbatkę w butelce po wódce i traktuje to jak piknik. Ale i tacy ludzie nie odchodzą, nie krzywią się i żaden pomidor jeszcze na mnie nie pofrunął. Jest fajnie...

Czad? Myślę, że są dwa niezbędne składniki rockandrolla - szczerość i energia. Jeżeli zabraknie jednego z nich lub będzie zły balans pomiędzy obydwoma, wtedy stajemy się śmieszni i karykaturalni. Bardzo boję się zostać karykaturą samego siebie. Dlatego wyśpiewałem sobie taki tekst - „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Cóż, może wytatuuję sobie go na czole, żeby przypominać sobie o tym za każdym razem, kiedy patrzę w lustro. Kiedyś pewnie opuszczą mnie siły i trzeba będzie zamknąć ten rozdział, natomiast dzisiaj drzwi są jeszcze otwarte.

Słuchając albumu „Perfect 2001” zaskoczyło mnie przede wszystkim to, że nawet starsze numery nigdy w wersjach koncertowych nie brzmiały tak ostro, tak soczyście. Może to kwestia składu, może złapaliście drugi oddech?

Myślę, że parę oddechów jeszcze przed nami. (śmiech) Mówiąc poważnie, na pewno ogromne piętno naszej muzyce nadaje Darek Kozakiewicz. To jest gitarzysta światowego formatu, ogromnie utalentowany, który ostatnimi laty był troszkę przyczajony w różnych składach i układach muzycznych. Grał ze Zbyszkiem Namysłowskim, Ewą Bem, kiedyś w zespole Test... Chyba czekał na taki gejzer, wybuch wulkanu. Czuł się trochę jak granat Filipinka i czekał na okazję, żeby przywalić. Okazja ta nadarzyła się, gdy dołączył do Perfectu. Płyta „Śmigło” jest najmocniejszą płytą w naszej historii i Darek daje tutaj ogromną masę dźwięków. Oprócz tego w składzie jest Piotr Urbanek, młody człowiek, który grał wcześniej w Human i Lady Pank, czyli również mocnych formacjach. Do tego Jacek Krzaklewski i Piotr Szkudelski... Czujemy się razem bardzo dobrze, w tym zespole panuje duch wspólnoty. Oczywiście żałuję, że Perfect w swojej historii żegnał się z niektórymi ludźmi, ale nigdy nie byłem sprawcą tych czynów. Tłumaczę się, bo czasami ludzie uważają mnie za autokratę i zamordystę. Nie, ja jestem frontmanem, ale staramy się działać kolegialnie. Jeżeli ktoś odchodził, to albo na własną prośbę, albo dlatego, że czterech kolegów dostrzegało, że dzieje się coś niedobrego i nie warto się dalej męczyć. Natomiast obecny skład... Jemy ze sobą śniadania, jemy ze sobą kolacje, czasami nawet razem chodzimy na spacery. Czujemy się razem dobrze na scenie i poza sceną. Nie trzyma nas razem brak alternatywy, to nie jest tak, że nie potrafimy nic innego robić, jesteśmy na siebie skazani i musimy razem grać, bo inaczej zginiemy w życiu. Jesteśmy naprawdę gronem dobrze rozumiejących się ludzi. Tylko tyle i aż tyle!


Na płycie, oprócz samych utworów, znalazły się fragmenty twojej konferansjerki. Chciałbym zapytać o tego psychiatrę, który po koncercie cię w te wory...

(śmiech) Pytasz o wory, a nie o to, co mówiłem tam wcześniej... Nie ma co ukrywać, moja konferansjerka jest kwiecista. Śmieję się mówiąc, że chyba nauczyłem się tego wszystkiego od Agnieszki Chylińskiej. Mówiąc poważnie, kiedy przeklina się na koncercie, na którym faluje 30 tysięcy ludzi, to nie jest to takie obrazoburcze i zgrzytliwe. Natomiast kiedy siedzi się w domu i słucha płyty, każde przekleństwo kłuje w ucho. Dlatego oddałem sprawy w ręce fachowców, ludzi na poziomie. Andrzej Puczyński, szef Universalu, Bogdan Olewicz, który pisze teksty, człowiek ogromnego talentu i wielkiej duszy i Adaś Galas, nasz menedżer, słuchali tego uważnie i doszli do wniosku, że przekleństwa mogą zostać. Sam byłem ich decyzją zaskoczony. Widocznie doszli do wniosku, że nada to płycie pikanterii... Nie lubię robić skandali i myślę, że całe to przeklinanie wypływa z temperatury koncertu, ma swoje uzasadnienie. Bardzo rzadko zdarza się, żeby ktoś po koncercie przyszedł do mnie z pretensjami.

Natomiast psychiatra i worek... Jeszcze do tego nie doszło, choć niewiele brakuje. Koncert to akt samozniszczenia, bo trzeba mu się oddać w całości, a potem wrócić z tych czeluści. To jest trochę jak droga do piekła, trochę jak droga do nieba, ale potem trzeba się poczuć normalnie. Zauważam tylko, że z biegiem lat powroty do normalności są coraz dłuższe.

Czyli zamiast się porządnie urżnąć lub pójść do psychoanalityka, można po prostu zagrać koncert?

Tak, tylko nie wiadomo potem, co zrobić z duszą, która jest trochę nadszarpnięta. Wtedy pomagają dwie rzeczy - albo trochę alkoholu, albo proszek nasenny, bo przecież zdarza się, że następnego dnia czeka nas taki sam spektakl, który trzeba zagrać tak, jakby to był ostatni koncert naszego życia. Nigdy nie wiadomo, czy będzie nam dane od Stwórcy zagrać następnego dnia. Z naszej półki już biorą, więc cieszymy się z każdego koncertu, z każdego przeżytego tygodnia i dnia.


4.999.999... skąd ta magiczna liczba w podtytule płyty?

Wyliczyliśmy mniej więcej ilość ludzi, która mogła nas obejrzeć przez te 20 lat i tak to wyszło. „Perfect 2001” to w pewnym sensie powrót do źródeł. Okładka podobna do pierwszej płyty, piosenki również te najbardziej znane i wykreowane 20 lat temu...

Brakuje „Autobiografii”. Nie gracie jej już na koncertach?

Gramy. Doszliśmy po prostu do wniosku, że trzeba zmieniać formułę koncertu i często modyfikujemy zestawy utworów. To jest bardzo ożywcze, bo w muzyce trzeba unikać przewidywalności. Zawsze na pierwszym miejscu stoi spektakl.

Jeszcze pół roku temu zapewniałeś mnie, że koncert, który obiecaliście w 1987 roku sprzedając cegiełki na Stadionie Dziesięciolecia, dojdzie do skutku. Nie doszedł.

To dla mnie bardzo bolesny temat. Najczęściej udaje nam się zrealizować wszystko, co sobie zaplanujemy. Opatrzność nad nami czuwa, no i mamy dwóch świetnych menedżerów - Adasia Galasa i Jerzego Gardziela - którzy te sprawy doprowadzają do końca. Planowaliśmy bardzo dużą produkcję, na skalę nie robioną do tej pory przez polskich artystów i w grę wchodziły oczywiście wielkie pieniądze. Po trzech miesiącach wstępnych rozmów, które były bardzo obiecujące, wycofał się sponsor... i zostaliśmy na lodzie. Chciałem więc zrobić koncert 19 grudnia 2000 roku. Zwróciłem się do Zbyszka Hołdysa, byśmy ten koncert zagrali wspólnie, bo on tego dnia miał urodziny i grał koncert w „Stodole”. Powiedziałem, że zgadzamy się na każdą formułę, jaką on sobie wymyśli, byle tylko dać satysfakcję tym 700 osobom, które kupiły certyfikaty. Zbyszek odmówił... Mam jednak nadzieję, że będziemy mogli wrócić jeszcze do tego tematu. Póki co nie mogliśmy go zrealizować, co mówię z ogromnym żalem.

Jedną z podstawowych różnic pomiędzy „starym” i „nowym” Perfectem jest unikanie publicystyki w tekstach. Ostatnią próbą bezpośredniego odniesienia się do otaczającej nas rzeczywistości był chyba utwór „Całkiem inny kraj”, z płyty „Jestem”.

Powiem ci szczerze, że boję się tego syndromu, który mają na przykład nauczyciele. Uważają się często za ludzi nieomylnych, bo kiedy nauczasz 20 lub 30 lat, nabierasz maniery człowieka wszystkowiedzącego... Kiedyś polityka miała czerwony kolor i jeden wymiar. Baliśmy się jej, ale był to jasno określony wróg. Potem przyszły czasy zmian i gadających głów. Zaczynam już rzucać pawia, jak widzę debaty telewizyjne, jak widzę te oszukańcze ruchy, spojrzenia, strategie, koterie... Pomyślałem sobie - Chryste Panie, mamy jeszcze tyle radości w sobie, potrafimy się sześć godzin śmiać jadąc na koncert, więc dlaczego nie pokazujemy tej radości w naszych produkcjach? Ja mam lat 47, ale nie jestem smutnym, kontestującym facetem. Potrafimy bawić się jak młodzież, jak ludzie świeży i naiwni. Chciałem, żeby proporcje między zadumą i obserwacją życia a radością, nie były przesunięte w stronę utyskiwania i narzekania na świat. Owszem, jest na co narzekać i lista kretynizmów, które nas otaczają, jest strasznie długa. Radości jest oczywiście mniej, ale może właśnie dlatego trzeba je bardziej uwypuklać?


David Bowie powiedział kiedyś, że po upadku Muru Berlińskiego w Polsce i w ogóle w Europie Wschodniej będzie się pisać najwspanialsze wiersze i malować najpiękniejsze obrazy, tymczasem stało się coś zupełnie odwrotnego - zachwyciliśmy się potęgą pieniądza i amerykańskim sitcomami.

W „Pasji życia” Irvinga Stone’a jest taka scena, kiedy głodny Van Gogh przychodzi do swojego wuja. Wuj żre tłustą kaczkę, sos mu po brodzie płynie, a Van Gogh tylko przełyka ślinę. W końcu wuj daje mu jakieś grosiki i mówi: „Wiesz co, bądź głodny, to będziesz lepiej malował”... Myślę, że żyliśmy do niedawna wielką wspólnotą, duchem zmian, wielką solidarnością. Potem nagle okazało się, że człowiek to jednak nie brzmi dumnie. Jesteśmy pazerni, skunksowaci, hienowaci, ulegamy niskim instynktom i paru niezłych spryciarzy - pies ich trącał! - trochę nami steruje. Dają nam do żarcia jakieś gówno, wypuszczają papkę w postaci kretyńskich seriali, papkę muzyczną, papkę literacką i w zasadzie nic nie zmusza ciała do wysiłku. Dlaczego ja czasami bywam obiektem zazdrosnych spojrzeń młodych ludzi, którzy mają 22 lata i wiszące brzuchy? Wprawdzie teraz już na siłownię nie chodzę, ale chodziłem i bardzo to lubiłem. Podczas ćwiczeń wydziela się endorfina, która działa jak narkotyk i ja to naprawdę czułem. Po dwóch godzinach ciężkiego wysiłku byłem radosnym, pełnym energii, uśmiechniętym facetem. Jeżeli ciała i ducha nie zmusimy do wysiłku, to będziemy wiotczeć. Ostatnio kupiłem jakieś aparatury do domu - Wizję, Cyfrę i sprzęt do słuchania - i mam chyba 14 pilotów! Niedługo jeszcze lodówka będzie podjeżdżała pod kanapę, a jajka będą kwadratowe, żeby nawet nie wkładać ich w kieliszek. Będziemy leżeć, a brzuch nam będzie wisiał i mózg nam będzie wisiał. Powinniśmy dać odpór temu wszystkiemu...

Zagrałeś niedawno w filmie „Córa marnotrawna” Andrzeja Kondratiuka. Jakie wrażenia?

Znałem twórczość Andrzeja i zetknęliśmy się przy paru okazjach, ale gdy zadzwonił do mnie, byłem mocno zdziwiony. Gram malutki epizodzik, który on nazywa rolą. Faktycznie, mówię w filmie kilkanaście zdań i trwa to około 10 minut. Andrzej twierdzi, że jest to rola znacząca, ale ja jestem zdecydowanie skromniejszy w ocenie swojego udziału. (śmiech) Pojechałem na plan myśląc, że nie będzie to takie trudne, a okazało się, że jest bardzo trudne. Mówienie ze sceny swoich tekstów przychodzi stosunkowo łatwo, natomiast kiedy masz nadać sens temu, co ktoś napisał, to już zupełnie inna sprawa. Nie ukrywam, że Andrzej przyniósł trochę alkoholu, bo bez tego nie zagrałbym w ogóle, albo bardzo źle. Mimo to zamiast dwóch byłem na planie 12 godzin... Oczy mam trochę nieprzytomne ze strachu, ale Andrzej twierdzi, że wyszło fantastycznie. Do tego zaśpiewałem mu jakieś hinduskie dźwięki, które chce wykorzystać w filmie. Myślę jednak, że to początek i koniec mojej kariery filmowej. (śmiech) Przeżyłem taki stres, jakbym zagrał osiem koncertów z sześciosekundową przerwą między jednym a drugim. Cieszę się tylko, że poznałem bliżej Igę Cembrzyńską i Andrzeja Kondratiuka. Są to tak piękni i kolorowi ludzie, że dziękuję Stwórcy, że mi pozwolił ich poznać.


Gdyby jednak udało się komuś namówić cię do ponownego wystąpienia przed kamerą, wolałbyś zagrać w „Ojcu chrzestnym” czy „Gwiezdnych wojnach”?

(śmiech) Wiesz, zależy jakie epizody... Mogłyby to być „Gwizdne wojny”, byleby tylko były tam kobiety. Byle to było frywolne, lekkie i pachniało erotyzmem.

Jesteś kibicem sportowym?

Nie. Myślę, że sport jest bardzo zmanipulowany i wiarę odebrały mi informację o tych straszliwych rzeczach, które się w sporcie dzieją. Jeżeli nawet muzyk wypija trochę koniaku czy bierze kreskę przed koncertem, jeżeli nawet robią to menedżerowie, politycy i wszyscy ludzie biznesu, to nie wyobrażam sobie, żeby artystka zaszła w ciążę i potem usunęła płód, żeby mieć większy power... A w sporcie takie rzeczy się zdarzają i kiedy o tym się dowiedziałem, chciało mi się normalnie rzygać. Owszem, miałem swojego idola, ale on już jest wśród aniołów. Był nim Tadzio Ślusarski, mój sąsiad z Józefowa, który zamknął oczy parę lat temu i dla mnie wtedy sport przestał istnieć. Tadzio miał wokół siebie paru świetnych ludzi - na przykład Jacka Wszołę i Władka Komara - i na ich przykładzie widziałem, że sport jest naturalny, że trening czyni mistrza.

Zadałem to pytanie, bo ostatnio twarzą i głosem firmujesz wiele imprez sportowych. Najpierw „Najlepsi z najlepszych”, czyli hymn polskich olimpijczyków w Sydney, teraz wspólny występ z Patrycją na „Balu mistrzów sportu”...

Nie otwieram przed tym duszy. Jak śpiewał Kazik - „Wszyscy artyści to prostytutki”... Po prostu dzwoni telefon z pytaniem, czy miałbym ochotę wziąć udział w czymś takim. W „Balu mistrzów sportu” pociągające było to, że mogłem w duecie z Patrycją zaśpiewać przepiękny i bardzo trudny utwór zespołu Queen, czyli „We Are The Champions”. Myślę, że nie popsuliśmy tego i Freddie Mercury nie będzie mnie straszył.

Niedawno w telewizyjnym programie „Rower Błażeja” razem z Irkiem Dudkiem i Norbim uczyłeś młodych ludzi tolerancji wobec wielbicieli innych gatunków muzycznych. Dlaczego takie rzeczy w ogóle trzeba wyjaśniać?

Wiesz, strasznie dużo jest wokół szowinizmu. Jeżeli kiedyś nawet kuksały się grupy fanów różnych zespołów, to wyglądało to inaczej. Jedni kochali Republikę, a nienawidzili Perfectu, inni lubili Lady Pank, a nie lubili Budki Suflera... srał to pies. Dzisiaj braku tolerancji na wszystko jest więcej i zaczyna się to bardzo wcześnie, już w przedszkolu. Mamy więcej pieniędzy, więcej sprytu, natomiast z tolerancją i z kulturą ducha jest strasznie cienko. Byłem świadkiem wydarzeń w Józefowie, kiedy prawie całe miasto dało ciała, zachowali się do dupy! We trzech - z Markiem Kotańskim i z Bogdanem Leblem - staliśmy pod ośrodkiem, który miał być przekazany matkom i dzieciom chorym na AIDS, a przeciwko sobie mieliśmy ze trzy tysiące podpitych ludzi. Strasznie jestem zawiedziony brakiem tolerancji. Podobnie jest w muzyce. Oczywiście, często jest to zmanipulowane przez firmy fonograficzne i media, które zarabiają na tym straszne pieniądze, ale trzeba uczyć ludzi, że dźwięków nie ocenia się i nie cenzuruje. Dźwięki są zawsze piękne. Pozostaje tylko kwestia szczerości wykonania. Jeżeli ktoś manipuluje sztuką, chce się szybko dorobić i ma świadomość, że uprawia gównozjadztwo, to będzie pierwszy w piekle. I szczerze mu tego życzę. Jeżeli natomiast gra się szczerze, to i góral będzie przepięknie śpiewał na połoninach, i przepięknie będzie grał wiejski grajek na skrzypcach o czwartej nad ranem na weselu.


Zaangażowałeś się ostatnio w kampanię antynarkotykową. Czy uważasz, że nowa, restrykcyjna ustawa, pomoże w zwalczaniu narkomanii?

Dla mnie ta ustawa jest do dupy. Wychodzi bowiem z założenia, że bardzo mądry policjant będzie rozpoznawał kto bierze, a kto handluje. Przecież to może być podstawą strasznych manipulacji! A podrzucenie komuś małej torebki i zniszczenie go w sekundę będzie zbyt łatwe... Czy tego udręczonego młodego człowieka trzeba od razu zamykać za kratę? Lepiej od razu załatwić go strzałem w tył głowy, jak w Chinach.

Problem polega na tym, że gonimy coraz szybciej i nie mamy czasu ani dla siebie, ani dla dzieci. Mogę mówić tylko o przykładzie swoim i swojej rodziny. Patrycja spróbowała narkotyków, bo jest dzieckiem rockandrollowym i równie ciekawym świata jak ja. Wzięła i mówi mi: „Tato, porzygałam się raz, a potem było mi słabo”. Ona ma w sobie tyle adrenaliny, tyle chęci do życia, że nie musi się tym szprycować. Ale wynika to również z tego, że nasz dom jest prawdziwym domem. Może jestem w sytuacji luksusowej, bo żona mogła być w domu i odrabiać z nią lekcje. Pilnowała jej, tłumaczyła jej wszystko. Stać mnie było na to, żeby moja żona była w domu i to jest mój przywilej.

Ja również spróbowałem narkotyków... Nie wiem, co by się stało, gdyby mi bardzo posmakowały, ale myślę sobie, że kiedy się próbuje po raz pierwszy mając ponad 30 lat, tak jak to było w moim przypadku, człowiek nie ulega niczemu tak szybko. W mojej duszy nic się nie otworzyło po wzięciu kokainy czy zapaleniu trawy. Natomiast kiedy ma się lat 15 lub 18, to jeszcze jest się człowiekiem bardzo rozchwianym, bardzo namiętnym i czystym wewnętrznie. Szuka się celu i sensu życia, widzi się bardzo wyraźnie wszelkie zło i obłudę. Wtedy bardzo łatwo zasmakować w narkotykach, które dają złudzenie siły. I karałbym śmiercią tych, którzy chodzą po szkołach. Człowiek dorosły niech próbuje, niech robi ze swoim życiem co chce. Dopuszczalna przecież jest wóda i papierosy, przez lata zbijano na tym ogromny kapitał - i w tym widać ewidentny cynizm rządzących. Jednak zamykanie ludzi w przepełnionych więzieniach i zabranianie czegokolwiek, nigdy nie przynosi rezultatów. Wiem to po sobie i po swoich kolegach. Kiedyś się dostawało w ryj za palenie i picie alkoholu. Pamiętam jednak, że raz tata długo, długo ze mną rozmawiał i zrobiło to na mnie większe wrażenie niż pasek, przed którym zawsze uciekałem.


Wróćmy do muzyki. Kiedy możemy spodziewać się nowej studyjnej płyty Perfectu?

Próby rozpoczynamy w tym tygodniu i wiemy na pewno, że będzie to płyta zespołu Perfect. Nęcą mnie różne akustyczne instrumenty - flety, fujarki, gitara akustyczna, fortepian... Używaliśmy ich do tej pory bardzo rzadko i bardzo ostrożnie. Teraz może będzie inaczej, choć to jeszcze wielka niewiadoma i nagrywanie każdej płyty to dla nas wielka przygoda. Już mi skacze adrenalina! Płyta „Śmigło” jest bardzo gitarowa i agresywna, na nowej znajdzie się chyba trochę więcej przestrzeni. Takie mamy założenia, ale wszystko może się jeszcze zmienić.

Gdybym musiał jednym zdaniem opowiedzieć obywatelowi Brazylii czy Australii, co to takiego ten Perfect, powiedziałbym chyba - „tacy polscy Rolling Stones”. Obraziłbyś się?

Nie, skąd! Patrzę na Stonesów z wielkim uznaniem i sympatią. Kiedyś z „Newsweeku” napisali, że Grzegorz Markowski wychodzi na scenę z brawurą Jaggera. Coś pewnie jest na rzeczy...

Dziękuję za rozmowę.