Dawid Podsiadło: W muzyce nie ma dla mnie kompromisów
Justyna Grochal
Od momentu kiedy wygrał drugą edycję "X Factora" minęły już prawie cztery lata. W tym czasie ukazały się trzy płyty z jego udziałem - dwie solowe i jedna z grupą Curly Heads. Nie sposób jednak zliczyć doświadczeń, przygód, ważnych decyzji, wyzwań, wzlotów i upadków, które wypełniły mu ten czas. Dawid Podsiadło wydał swój drugi album i znów pokazał, że nie jest tylko chłopakiem-marionetką z talent show, a asertywnym i świadomym swoich muzycznych potrzeb artystą.
W rozmowie z nami Dawid nie tylko obszernie opowiedział o pracy nad swoją najnowszą płytą "Annoyance & Disappoinment", ale też wrócił do czasów nagrywania debiutu. Jak wiele się zmieniło w jego życiu, czy kiedyś porzuci muzykę dla aktorstwa oraz dlaczego wystraszył swoją rodzinę klipem "W dobrą stronę". O tym wszystkim przeczytacie poniżej.
Justyna Grochal, Interia: Tyle już opowiedziałeś o nowej płycie, że chyba powinniśmy teraz porozmawiać o twojej karierze w kabarecie. Fragment "Roastu Kuby Wojewódzkiego" z twoim udziałem podbił sieć...
Dawid Podsiadło: - Tak, dość popularny jest ten filmik z moim wystąpieniem. Przyjemne to uczucie, chociaż wydaje mi się, że wyrwane z kontekstu nie jest tak zabawne, jak w całej formule odcinka. To jednak dlatego miało taką siłę, że było kontrastem i wyłamaniem się z konwencji klasycznego roastu, gdzie nie używałem takich niskich, brutalnych, niecenzuralnych określeń w stosunku do gości i gwiazdy wieczoru, a po prostu starałem się być trochę miły, trochę niemiły.
Od kabaretu niedaleko do aktorstwa. Ciebie kręci odgrywanie ról, prawda? Grasz w swoich teledyskach. W nowym klipie, do singla "Forest", też się pojawiasz.
- Tak, dlatego się obciąłem i zgoliłem wąsa, bo właśnie kręciliśmy nowy teledysk. Trochę chcieliśmy Forresta Gumpa, więc chcieliśmy się nieco do niego upodobnić. Ja chciałem. Reżyser powiedział, żebym tego nie robił, że nie trzeba, a ja mówię: "będzie super, golę wszystko".
Aktorstwo pełną parą i mocne zaangażowanie?
- Tak, liczę na Oscary! (śmiech)
Ale ty tak serio z tym aktorstwem?
- Tak, bardzo. Czuję, że mam potencjał, mimo że nie mam żadnego doświadczenia i żadnych umiejętności.
Ale muzyki nigdy na rzecz X muzy nie porzucisz?
- Na pewno nie! Ze wszystkich rzeczy, które robię, muzyka jest rzeczą, którą robię najlepiej. No może równie dobrze gram w gry (śmiech). Bardzo lubię kamerę, bardzo lubię odgrywać różnego rodzaju role. Wydaje mi się, że byłbym w tym dobry, jeśli miałbym okazję poćwiczyć i posłuchać jakichś rad i wskazówek. Jak ktoś mi powie, co mam zrobić, to wydaje mi się, że jestem w stanie to przedstawić wiarygodnie. Moi znajomi raczej by mi w to nie wierzyli, bo mnie znają, ale ludzie, którzy mnie nie znają, mogą w to uwierzyć. Zresztą przykładem i dowodem na to jest to, że bardzo wiele osób pytało mnie, czy w klipie "W dobrą stronę" pokazuję swój dzień, czy to jest bohater. Ja mówię "To jest bohater! Ja nie robię takich rzeczy codziennie". Zresztą jak kręciliśmy ten teledysk, to psychicznie było to dla mnie ciężkie przeżycie, bo cztery dni nagrywaliśmy tę drugą część, w tle w której leci "Projekt 19". Mimo że był to teledysk, czyli forma sztuki rejestrowanej, źle się czułem, plując z wiaduktu na samochody, gdzie kierowca samochodu nie wiedział, że ja kręcę sobie teledysk.
Podobno ten materiał zaskoczył też twoją rodzinę...
- No jasne, dla nich było szokujące, że to jest tak inne od tego, jakim mnie znają. Mówili, że to jest odważne. Co ciekawe, najbardziej traumatycznym przeżyciem w odbiorze było to właśnie dla moich najbliższych. Długoletni znajomi, których cenię, byli tym rozbawieni, śmiali się z tych tekstów, a moja rodzina odebrała to bardzo poważnie, dla nich to było mocne. Zwłaszcza, że w pierwszej wersji teledysku, cała druga część nie była wyciszona, czyli nie było tak, że kilka razy pojawia się dźwięk z otoczenia, a tak generalnie to jest piosenka, tylko tam właśnie piosenka była cały czas w tle, a wszystkie dźwięki i dialogi były słyszalne. Dla dobrego smaku i poprawności politycznej stwierdziliśmy, że jednak wyciszymy większość teledysku. Wtedy to było mocniejsze i w dużej mierze kwestie, które tam padają, były kontrowersyjne. Ale też taki był zamysł, żeby pokazać dzień z życia człowieka, z którym nie mam nic wspólnego na co dzień. Ale właśnie dlatego bardzo lubię takie zadania.
A jak wspominasz zadania aktorskie w nowym klipie do utworu "Forest"?
- W nowym teledysku te zadania aktorskie były dość ograniczone, bo w całym klipie po prostu biegnę w różne strony. Biegam, są psy, które też biegają. To nie było takie łatwe, jak myśleliśmy - żeby w odpowiednim momencie zaczęły, skończyły, żeby wszystkie tego chciały. Był to jeden z cięższych klipów, które kręciliśmy, m.in. przez warunki pogodowe, bo to było kilka godzin biegania w bluzie. Psychicznie i fizycznie bardzo męczące, chociaż bardziej fizycznie.
- Mnie się bardzo podoba. Jest to jest trochę inna konwencja robienia teledysku. Bo w teledysku "W dobrą stronę" mamy całą historię, całą przemianę, dwie części. Jest o tym, co się działo przed, dlaczego jest tak, jest jakiś dramat, może nawet tragedia. A tutaj naszym zamysłem było to, żeby było estetycznie atrakcyjne. Żeby była przestrzeń taka, jaka jest w piosence "Forest" - masz czas, żeby pomyśleć, pooglądać piękne zwierzaki w slow motion. Nie ma trzech zwrotów akcji, a jest jedna, moim zdaniem piękna, impresja.
Powiedziałeś kiedyś w wywiadzie, że nagrywając z Curly Heads "odzyskałeś kontrolę nad swoim muzycznym życiem". Czy to znaczy, że w przypadku debiutanckiej solowej płyty ta kontrola nie była tak duża?
- Chodziło mi chyba o to, że wróciłem do korzeni. Tam tak naprawdę powstało moje muzyczne "ja". Oczywiście robiłem utwory wcześniej, ale raczej nie chciałbym, żeby ktoś je usłyszał (śmiech). W Curly Heads każdy z nas tak na serio uwierzył, że muzyka jest naszym powołaniem i, że powinniśmy to robić, bo w tym czujemy się najbardziej spełnieni.
- Z Bogdanem Kondrackim, z którym w duecie zrobiliśmy całą pierwszą płytę, czułem się bardzo pewien tego, co robię. Miałem ogromną kontrolę nad tym, co się dzieje. Zresztą zawsze mówiłem Bogdanowi, że jestem mu wdzięczny za to, że pozwolił mi na tyle. To jest producent, który spędził bardzo dużą część swojego życia w muzie i stoi za sukcesem wielkich nazwisk w naszym kraju. No więc, jak przyszedł do niego taki chłopak jak ja, z talent show, to mógł ze mną tak naprawdę zrobić, co chciał. Mógł powiedzieć: "Stary, twoje pomysły są spoko, ale ja mam takie pomysły i zróbmy coś z tym". I ja pewnie bym to zrobił. A tak naprawdę z demo, które wysłałem do wytwórni i do niego, wzięliśmy chyba sześć utworów. Serio, wzięliśmy pomysły, które nagrywałem mikrofonem używanym na co dzień do rozmów na Skype’ie i, który przyklejałem taśmą do, delikatnie mówiąc, tandetnego klawisza. I wzięliśmy takie rzeczy i zrobiliśmy z tego piosenki, które później okazały się bardzo przyjemnie przyjmowane. Tak więc miałem kontrolę i czuję się dobrze z tamtą płytą.
Taki obrót spraw był twoim zdaniem raczej kwestią zdrowego podejścia Bogdana, czy twojego charakteru, uporu i asertywności?
- Myślę, że trochę tego, trochę tego. W muzyce jestem asertywny. W życiu nie. W muzyce nie ma dla mnie kompromisów. Jak coś mi się nie podoba, to nie boję się powiedzieć, że to jest słabe. To jest od kilku lat najważniejsza sfera w moim życiu. Tu nie ma miejsca na udawanie, że coś jest w porządku. Tego się musiałem nauczyć, bo przecież brałem udział w powstawaniu utworu "Tu i teraz" nagranego z Tatianą Okupnik. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że nie zrobiłbym takiego utworu. To był wynik wdzięczności za to, jakim wsparciem Tatiana dla mnie była. Ale ten utwór jest zdecydowanie za prosty, jest po prostu przebojem. Chociaż "Tu i teraz" chyba nawet nie było popularne...
Szczerze? Przygotowując się do tego wywiadu, przypomniałam sobie ten utwór, o którym zupełnie zapomniałam w kontekście twojej kariery. Moim zdaniem on raczej przeszedł bez echa.
- To ekstra! Czyli był robiony na przebój, ale nie stał się przebojem. To mi daje dużą nadzieję i przeświadczenie, że muszę robić rzeczy, w które ja wierzę i które ja czuję. Tatianę oczywiście ogromnie szanuję i jestem jej bardzo wdzięczny za to, co razem przeżyliśmy w programie. Zresztą sam wyjazd do Londynu był wielkim wydarzeniem. To był mój pierwszy wylot w tamte strony, współpraca z zagranicznym producentem, rozmawianie w obcym języku na temat muzyki. To wszystko było takim ciekawym doświadczeniem. Spotkanie z Troy’em Millerem, który grał jako perkusista z m.in. Amy Winehouse, było wielkim wydarzeniem dla mnie, jarałem się tym. Ale też pamiętam, że przed wyjazdem zastanawiałem się, czy chcę to robić i teraz kiedy mam w ogóle taką myśl - czy robić coś czy nie - to po prostu tego nie robię. Bo jeżeli wątpię, że to może być dobre, to raczej czuję, że nie. Nie będzie dobre, jeżeli się zastanawiam. Zawsze się zastanawiasz, bo nigdy nie wiesz, czy to jest OK, czy nie. Ale czujesz..
Gdzie rozwiewasz te wątpliwości, jeśli się już pojawiają?
- Mam spore grono osób, którym ufam i których zdanie zawsze jest dla mnie istotne. Wiem, że ich zdanie nie jest motywowane jakimś interesem czy czymkolwiek. Oni, bazując na swoim filtrze osobowości, zastanawiają się, czy to jest spoko, czy nie. Ostatecznie ich zdanie ma ogromny wpływ, ale ja też chyba intuicyjnie czuję. Od początku wiem, co powinienem zrobić, ale ich zdanie pomaga mi się zdecydować.
Gdyby zastanowić się, co może wyróżnić polską muzykę na arenie międzynarodowej, to jednym z czynników jest na pewno nasz ojczysty język, który według mnie jest bardzo plastyczny i daje mnóstwo możliwości. Na swojej drugiej płycie postanowiłeś mieć tych polskich piosenek więcej, a dodatkowo zdecydowałeś się samodzielnie ulepić kilka tekstów po polsku. Dlaczego?
- Wcześniej chyba nie czułem, że to co próbowałem pisać po polsku, było dobre. Tym razem impulsem był film o Amy Winehouse, w którym powiedziała, że artysta ma pisać i śpiewać sam, a nie korzystać z pomocy, bo jak można ocenić kogoś, kto śpiewa cudzy tekst.
Ale mogłeś pisać po angielsku, z szansą na zakładaną przecież wcześniej zagraniczną karierę, a mimo to zdecydowałeś się na pisanie w naszym języku...
- Wydawało mi się, że to będzie jeszcze bardziej autentyczne. Zawsze pisałem po angielsku. Te teksty, które śpiewam po angielsku są moje. Ale też wiedziałem, że u nas teksty angielskie trafiają tylko do części osób. Procentowo powiedziałbym, że maksimum 10% wszystkich ludzi, którzy kupili moją płytę, mocno analizuje to, co piszę. Na zasadzie wyzwania postanowiłem, że spróbuję napisać jak najwięcej utworów po polsku. Były też oczywiście utwory, które miały predyspozycje do tego, żeby być polskimi utworami. Wybraliśmy takie cztery: "Pastempomat", "Bela", "W dobrą stronę" i "Where Did Your Love Go?", który nazywał się "Co tu się stało?".
- Jakoś mi się dobrze napisało te polskie teksty. Najpierw napisałem "Belę", zaraz po filmie o Winehouse. Spodobało mi się to i mówię: "OK, jeśli jestem w stanie napisać jeden tekst, który po kilku dniach mi się nie nudzi i nie uważam, że jest tandetny i żenujący, to znaczy, że muszę umieć napisać więcej".
Muszę przyznać, że już po pierwszym przesłuchaniu twojej płyty, zostały mi w głowie te chwytliwe wersy czy zdania z polskich utworów. Jak wygląda u ciebie proces pisania słów? Najpierw wymyślasz temat, który chcesz poruszyć w utworze, potem nosisz go w sobie przez jakiś czas, a następnie zapisujesz, czy raczej łapiesz się konkretnych wersów i haseł, na których potem bazujesz i budujesz tekst?
- Po angielsku jest tak, że improwizując, pojawiają się zdania, na których potem buduję resztę tekstu. A jeśli chodzi o polskie teksty, to konkretny temat miałem do singla "W dobrą stronę" i wiedziałem, że chcę o tym napisać. Tam bezpośrednim impulsem była ta wielokrotnie palona tęcza. [W tym momencie zza okna pokoju, w którym rozmawiamy, dobiegają chóralne głosy najpewniej nietrzeźwej grupy kibiców piłkarskich, na dźwięk których wybuchamy śmiechem] No właśnie, to chyba bohaterowie mojego teledysku i mojej historii w utworze "W dobrą stronę", "Robert" i koledzy.
A pozostałe dwa polskie teksty jaką mają genezę?
- W przypadku "Beli" chciałem opisać moje otoczenie, miejsce, w którym się teraz znajduję i moje relacje z sąsiadami. W tym wersie "z góry, z balkonu woda leje się" chodzi mi o to, że moje sąsiadki z góry dwa razy postanowiły zatrzymać spotkanie towarzyskie w moim mieszkaniu i ich najlepszym sposobem na to nie było przyjście i jakiś dialog, tylko wylanie wiadra, mam nadzieję, wody z góry na nasz balkon albo ludzi, którzy na nim stali. Chciałem opisać po prostu to, co teraz się dzieje - że nie mam łóżka, tylko śpię na materacu, a w sumie mógłbym je mieć - ten etap w życiu. Jednocześnie to również taka prywatna historia, czyli relacja z moją narzeczoną, gdzie w refrenie śpiewam o tym, że mówi przez sen i to jest bardzo zabawne. Outro tego numeru to relacja tego, co widziałem z balkonu, czyli bezdomnego kota, który chodzi i jest w bliskiej relacji z pewną panią. Obserwowałem to codziennie i jakoś mnie to wzruszyło i postanowiłem, że to będzie zakończenie. To było proste.
- Największy problem miałem z "Pastempomatem", bo w tym przypadku nie wiedziałem, o czym chcę pisać. Starałem się wymyślić temat. Jeszcze zanim ukradli mi samochód, to nim dużo jeździłem, zwłaszcza między Dąbrową a Warszawą, a bardzo to lubię. Jak jadę sam, to jest super, bo słucham sobie wtedy dobrej muzyki i to jest ekstra czas. Wtedy faktycznie dużo myślę, mijam inne samochody i myślę o tym, że w każdym tym samochodzie siedzi człowiek taki jak ja i też ma jakiś światopogląd, gdzieś jedzie i po coś. Ostatecznie stwierdziłem, że to może też być jakiś temat.
Czyli jednak zaczynałeś pisanie od znalezienia tematu.
- Tak, to był dla mnie ten przełom, że musiałem wymyślić temat utworu - to, o czym chcę napisać. Po angielsku te zdania tworzą się przypadkowo. Później oczywiście do tego tworzę jakąś historię, ale ten początek jest bardzo intuicyjny i naturalnie sam się stwarza. Gramy jakiś utwór dziesięć razy z rzędu, śpiewam i nagle zauważam, że śpiewam w kółko cały czas to samo zdanie. No więc myślę, że OK, o to chodzi i cyk, leci raczej szybko.
Po polsku nie zdarza ci się improwizować?
- Zawsze miałem ten problem, że nigdy nie improwizuję po polsku, więc to zdanie nigdy samo się nie stworzy. Czasami zapisuję coś w notatniku, jakieś przemyślenia, ale raczej rzadko z nich korzystam, bo ostatecznie są słabe. W końcu jednak udało mi się zrozumieć, że muszę mieć temat, nie mogę pisać o niczym i potem próbować nadać temu sens.
Słuchając "Annoyance & Disappoinment" odniosłam wrażenie, że muzycznie jesteś gdzieś w połowie drogi między pierwszą solową płytą a albumem Curly Heads. To jest ta muzyczna sfera, w której zagrzejesz miejsce i, w której jest ci najlepiej, czy raczej powinniśmy spodziewać się zmiany twórczego kierunku?
- Faktycznie czuję, że płyta z Curly Heads miała duży wpływ na to, co się stało z moją drugą płytą i utworami na niej. Czuję, że jest to wymieszany klimat, ale bardziej w stronę solowej twórczości. A myślę, że kolejna rzecz, którą zrobię, to będzie coś jeszcze innego. To zawsze oczywiście będzie blisko solowych rzeczy, bo zawsze tworzyłem coś takiego. Będzie się to rozwijało, będzie jakoś ewoluowało - mam nadzieję, że w dobrą stronę - ale zawsze będzie to miało taki pierwiastek, jaki był dotychczas na moich solowych płytach. Ale oczywiście będę się starał robić coś innego, żeby to nie było powtarzanie samego siebie.
Ewoluował też zdecydowanie twój głos. Nie dość, że się trochę zmienił, to jeszcze ty w inny sposób zacząłeś go używać. Na nowej płycie na więcej sobie pozwoliłeś, dużo eksperymentowałeś. Czy wokal traktujesz jako instrument taki, jak każdy inny? Czym jest dla ciebie wokal w piosence?
- Dla mnie wokal jest najważniejszą rzeczą, ale to wynika z tego, że śpiewam i lubię to robić najbardziej. Uważam to za moją najmocniejszą stronę w muzyce. Zdecydowanie postrzegam wokal jako instrument. Faktycznie na płycie słychać różne jego wersje i klimaty. To jest tak, jakbym zmieniał brzmienie gitary w zależności od utworu - czy ma być przester i ma być ostro, czy lirycznie i ma być delay, pogłos, przestrzeń, szept itd. O to chodzi. Ja bardziej wokal dopasowuję do tego, co się dzieje w muzyce i używam go tak, żeby się nie wybijał. Są takie utwory, jak na przykład "Focus", które bardzo trudno jest wykonać na koncercie tak, jak na płycie. To jest szybki, mocny i dynamiczny utwór, a w studiu zależało nam na tym, żeby zaśpiewać to bardzo subtelnie. To był jeden z niewielu utworów, które musieliśmy mocno szatkować . Nagrywałem kilka wersów i traciłem siłę albo nie wyciągałem. Musiałem skupiać się na poszczególnych fragmentach i zaśpiewać je doskonale, czyściutko, a jeszcze w tym subtelnym delikatnym sensie.
Jak więc dajesz radę na koncercie?
- Na koncercie nawet nie próbuję tego robić, bo nie dość, że bym się zmęczył trzy razy bardziej, to jeszcze nie byłbym w stanie później zaśpiewać dobrze innych piosenek. Żebym dał radę zaśpiewać wszystko na satysfakcjonującym poziomie podczas półtoragodzinnego koncertu, to trzeba poszukać jakich wyjść i rozwiązań. Więc w "Focusie" śpiewam mocno.
- Natomiast kończąc temat wokalu, to ja postrzegam go jako instrument i dla mnie to jest niesamowite, że można w tak różny sposób go używać. Nie tak, że to jest Podsiadło, a to Justyna Święs, a to Patrick the Pan i zawsze to słyszysz. Fajnie, żebyśmy jako wokaliści bawili się tym. Żeby to nie było tak, że zawsze jesteśmy tacy sami. Chociaż są ludzie, którzy mają swój styl, na przykład Maria Peszek, i to zawsze jest zajebiste i nie chcesz, żeby było inne. Więc nie wiadomo o co chodzi w sumie.
Podkreślałeś to, że zależy ci, aby utwory na koncertach dostały nowe, inne niż na albumie, aranżacje. Chodzi raczej o poszukiwanie nowych emocji na żywo czy to przez wzgląd na szacunek dla słuchacza, który przychodzi na koncert?
- Generalnie chodzi nam o to, żeby uszanować to, że ludzie, przychodzą na koncerty oraz, żeby dostali coś innego niż odtworzenie płyty. Byłem ostatnio na koncercie Tame Impala w Berlinie i tam dostałem dokładnie to, co na płycie, tylko że akurat na tej płycie, która jest tak produkcyjnie skomplikowana i słychać, że oni robią jakieś magiczne rzeczy, to odtworzenie tego na żywo, to jest i tak sztuka. To było fascynujące i starczyło, ale u nas to wynikało trochę z tego, że wszyscy razem nagrywaliśmy płytę. Każdy z zespołu rejestrował swoją partię i nie chciało nam się grać tego tak samo, każdy chciał dodać coś więcej, zrobić inaczej.
- A odnośnie przearanżowań starych utworów, to już od jakiegoś czasu zmieniamy i to jest właśnie fajne. To są utwory, które zostały zapamiętane, bo były często słyszane w radiu, reklamie czy gdziekolwiek, a nagle możemy je zagrać totalnie inaczej. Mnie się to bardzo podoba, że zmieniamy te rzeczy i wydaje mi się, że cały czas zmieniamy na lepsze.
A kiedy wykonujesz po raz kolejny jakiś utwór na żywo, to jest to powrót do emocji, które towarzyszyły ci w trakcie jego powstawania, czy raczej szukasz wtedy jakichś nowych odczuć i doznań?
- Chyba nie jest to powrót do tych samych emocji. Chociaż, to też zależy. Są utwory, bardziej te ciche i spokojne, że kiedy je wykonujemy, to myślę o tym, kiedy je pisałem i o czym to jest.
Trochę jak konkretny zapach, który przypomina nam jakiś okres w życiu, osobę lub sytuację?
- Tak. Widzisz konkretne sytuacje, wyświetla się coś... Chociaż podczas koncertu jest tyle różnych emocji i są one tak intensywne, że czasami nawet nie wiem, czy myślę. Patrzę na ludzi, śpiewam i skupiam się na tym, co wychodzi ze mnie, co słyszę od chłopaków, widzę ich miny, czy się uśmiechają, czy nie. Jest tyle bodźców, że chyba bym nie powiedział, że zawsze czuję to, co czułem, gdy nagrywałem. Zwłaszcza, że jak się nagrywa płytę, to wcale nie jest takie ekstra. Znaczy, to jest super, gdy wspominasz trzy tygodnie spędzone w studiu, gdzie było cudownie, ale sam proces nagrywania jest męczący. Zwłaszcza przy takich utworach jak "Focus", o którym mówiłem, w którym musisz zaśpiewać doskonale, a jest to trudne. No i śpiewasz jedną rzecz dwadzieścia razy z rzędu i w pewnym momencie zaczynasz nienawidzić tej piosenki. I nie chcesz jej słuchać, ale mija kilka godzin i mówisz "OK, to jest ekstra".
- Wydaje mi się, że Dave Grohl powiedział, że najgorszą rzeczą, którą możesz zrobić nowemu kawałkowi, który lubisz, to nagrać go w studiu. Oczywiście później jest ekstra i uwielbiasz ten utwór. Ale sam proces rejestrowania - żeby to było dokładnie tak, jak sobie to wymarzyłeś - boli, ponieważ dużo trzeba poświęcić czasu i energii, żeby tak wyszło.