"Ciągle się uczę"
David Gray, urodzony w Manchesterze brytyjski muzyk i wokalista, w swej karierze grał w paru punkowych zespołach, ale dopiero po ukończeniu uczelni wyższej na poważnie zajął się muzyką. Jego debiutancki album ukazał się jeszcze w 1993 roku, jednak podobnie jak dwa kolejne nie znalazł zbyt wielu zwolenników. Prawdziwy sukces przyniósł mu dopiero album „White Ladder”, wydany w Polsce w tym roku. Styl Graya często jest porównywany do twórczości Boba Dylana. David opowiedział nam o tym jak wyglądają jego koncerty, co go inspiruje i jak reaguje na ciągłe porównania z Bobem Dylanem. Z wokalistą rozmawiała Sally Stratton.
Jak rozpoczęła się twoja droga na szczyty list przebojów?
Całe zamieszanie wokół mojej płyty „White Ladder” zaczęło się w Irlandii. Płyta ukazała się tam w grudniu 1998 roku. W styczniu była już na pierwszym miejscu. Co ciekawe, nie wiem, dlaczego akurat tam to się stało. Nie inwestowaliśmy w ogóle w promocje w Irlandii. Ale kiedy album odniósł sukces w Irlandii, zauważono go też w innych krajach. Kiedy już udało nam się trafić na listy przebojów, byliśmy bezpieczni. Sukces odnoszę głównie dzięki dużej ilości granych koncertów. Nie pisze się o mnie zbyt dużo, ale fani i tak wiedzą to, co potrzebują wiedzieć. Jest to dla nie jakiś fenomen. Przebiłem się pomimo słabej promocji i bez milionów dolarów wydanych na reklamy. Czuję się z tego powodu dumny, wszyscy, którzy ze mną pracowali, czują się dumni.
Jak różni się twoje brzmienie koncertowe od studyjnego?
Wydaje mi się, że na płycie jestem bardziej grzeczny, ułożony. Kiedy wychodzę na scenę, ten materiał staje się jakby potężniejszy. Większość utworów nabiera mocy właśnie wtedy, kiedy śpiewam je na żywo. To daje mi duże poczucie pewności na scenie. A kiedy czuję się pewnie na scenie, wtedy jestem w stanie zrobić wspaniały show. Nie da się podbić publiczności, jeśli nie czujesz się pewny i zjada cię trema na scenie. Ale tego trzeba się nauczyć. Ja ciągle się uczę i ciągle chcę stawać się lepszy.
Sam grasz na płycie na wielu instrumentach. Jak wygląda to na koncertach?
Mam swój zespół. To oni grają ze mną na koncertach. Jesteśmy bardzo zgrani ze sobą i graliśmy razem jeszcze zanim rozpoczęło się zamieszanie wokół mojej osoby. Nie lubię muzyków sesyjnych, bo oni zawsze chcą się popisać. Zespół to podstawa i tak mi się bardzo dobrze pracuje. Dzięki temu w mojej muzyce jest więcej energii i pewności tego, że robimy coś dobrego. W studio mogę się bawić i próbować różnych rzeczy. Na żywo jednak musimy mieć ustalone aranżacje i ich się trzymać.
Miałeś okazję występować przed Robbiem Williamsem i The Corrs. Jakie to uczucie móc występować przed wielką gwiazdą?
Z Robbiem to był tylko jeden koncert, przed 80-tysięczną publicznością. Jednak dzięki temu koncertowi nauczyłem się, że istnieje spora różnica pomiędzy występowaniem w klubie, a graniem przed gwiazdą. Wtedy ma się tylko 40 minut i trzeba zagrać same hity. W klubie, na własnym koncercie, mogę naprawdę pokazać co potrafię i jaki naprawdę jestem. Z drugiej jednak strony dzięki otwieraniu koncertu kogoś znanego, mogę dotrzeć ze swoją muzyka do większej ilości ludzi. Ma to więc swoje dobre i złe strony.
Co było inspiracją dla ciebie przy pisaniu tekstów na ostatnią płytę?
Podczas nagrywania tego albumu musiałem popatrzeć wstecz na kilka lat mojego życia, kiedy wątpiłem w sens mojej pracy. Cała inspiracja wzięła się z mojego świata, z systemu wartości, które mnie otaczały. Nic nie było czarne lub białe, zacząłem przebudowywać swój własny świat w odcieniach szarości. Zamknąłem się w domu i tam pisałem piosenki. Musiałem zwalczać własne lęki. Potem postanowiłem otworzyć się na innych i wejść do studia, dopuścić do siebie innych ludzi. Udało mi się. Parę rzeczy zaskoczyło i moje życie się zmieniło. Zacząłem czuć się pewniej co do swojej twórczości, bez tego nie byłbym w stanie nagrać tej płyty.
Czy wszystkie teksty powstawały w ten sam sposób, czy też zdarzało ci się pisać spontanicznie, w nagłym twórczym zrywie?
„Please Forgive Me” to jeden z tekstów, który powstał szybko. W ciągu godziny miałem gotową całą piosenkę. Lubię, kiedy tak się dzieje. Im więcej pracujesz, tym częściej to się zdarza. Czasami próbowałem napisać tekst w nocy, a nagrać melodię później, ale to nie zawsze wychodzi. Najlepsze piosenki wychodzą wtedy, kiedy tekst układa się w głowie razem z melodią, choć tekst zawsze trudniej wymyślić niż melodię.
Czy za piosenką „This Year’s Love” kryje się jakaś twoja miłosna przygoda?
Nie, to był tytuł filmu. Poproszono mnie, abym napisał do niego tytułową piosenkę. Nie zgodziłem się, bo stwierdziłem, ze nie robię takich rzeczy. Zaproponowałem reżyserowi, aby wybrał sobie jakiś już gotowy utwór z mojego repertuaru. Później jednak wymyśliłem sobie pewien motyw muzyczny. Doszedłem do wniosku, że tytuł „This Year’s Love” dobrze do niego pasuje. Popracowałem trochę nad nim. Nagranie poszło mi bardzo szybko. Piosenka wszystkim się spodobała. Jednak sam tytuł został mi jakby narzucony i musiałem się go trzymać, co nie zawsze jest łatwe. Nie ma znaczenia, kiedy i dlaczego powstała piosenka. Kiedy jednak już ją napisałeś, musisz zrobić wszystko, aby była jak najlepsza.
A czy tekst do „We’re Not Right” napisałeś na podstawie własnych przeżyć. Miałeś problemy z alkoholem?
Nie. Ta piosenka miała być pozytywna. W żadnym wypadku nie miała opowiadać o alkoholizmie. Choć porusza temat jak to jest być pijanym, nie ma jakiegoś głębszego podtekstu związanego z moimi przeżyciami, czy też problemami z alkoholem.
Dlaczego zdecydowałeś się nagrać słynny przebój „Hello Wave Goodbye” z repertuaru duetu Soft Cell?
Przede wszystkim muszę powiedzieć, że to nie jest w żadnym wypadku hołd dla tego zespołu. To po prostu genialna piosenka. Jeden z moich przyjaciół zagrał ją na akustycznej gitarze i bardzo mi się spodobało. Postanowiłem zacząć grać ten numer na koncertach. Bardzo szybko stał się naszym pożegnalnym utworem, który zamienialiśmy w kilkunastominutowe jam session. Kiedy doszło do nagrania płyty, doszedłem do wniosku, że musimy nagrać ten numer, w jakiś sposób oddać tego ducha. Na pewno nie udało nam się oddać tego koncertowego ducha w 100 procentach, ale to bardzo ważne nagranie. Choć na początku obawiałem się, że nic z tego nie wyjdzie, że zabrzmi to niczym „Das Model” zespołu Kraftwerk, zagrane na akustycznej gitarze, ale się udało. Cieszę się z tego.
Dlaczego zdecydowałeś się na taki tytuł płyty?
„White Ladder” to piosenka, która powstała, gdy pracowaliśmy nad albumem. Choć w sumie akordy do tej piosenki nosiłem już w sobie odkąd miałem chyba 19 lat, ale nigdy nic z nimi nie zrobiłem. Ten utwór w jakiś sposób podsumowuje to, co działo się w studiu przy nagrywaniu tej płyty. To było naprawdę niesamowite przeżycie. Tytuł albumu przyszedł więc całkiem naturalnie. Nie wyobrażałem sobie, że płyta może się inaczej nazywać.
Jak reagujesz na ciągłe porównania z Bobem Dylanem?
Nie zamierzam i nigdy nie zamierzałem być drugim Bobem Dylanem. To głupota i pójście na łatwiznę. Na pierwszym albumie wpływ jego muzyki jest mocno wyczuwalny. Później jednak udało mi się od tego uwolnić i pójść własną drogą. Jestem tradycjonalistą i wpływ Boba Dylana czy Johnny’ego Casha zawsze będzie wyczuwalny. Jednak nie zgadzam się, gdy ktoś mówi, że nazywanie mnie drugim Dylanem ma mi pomóc w karierze. To nieprawda. Za każdym razem, jeśli weźmiesz do ręki akustyczną gitarę i spróbujesz coś zagrać, ludzie będą cię porównywać do niego. Jedyne, co mogę zrobić w tej sytuacji, to nie zwracać na te porównania uwagi.
Czy zacząłeś już pisać materiał na nowy album?
Każda chwila, którą mam na refleksję może się zakończyć napisaniem czegoś. Jestem bardzo zajęty i nie bardzo mam czas, aby o tym myśleć. Potrzebuję spokój. Pisaniem nowego materiału zajmę się jednak na początku przyszłego roku. Jestem człowiekiem, który ma wiele pomysłów, ale muszę mieć czas, aby je uporządkować. Nie mogę się doczekać, kiedy znów siądę do pracy nad nowym materiałem. Uwielbiam pisać i początek przyszłego roku będę miał pod tym względem bardzo zajęty.
Dziękuję za rozmowę