"Chcę, aby ludzie pie***yli się przy mojej muzyce"
Rob Thomas w Polsce znany jest przede wszystkim jako autor i wokalista wielkiego przeboju "Smooth" Carlosa Santany. Jednak artysta jest przede wszystkim liderem szalenie popularnego w Stanach Zjednoczonych zespołu Matchbox 20, którego płyty rozeszły się za Oceanem w wielomilionowych nakładach. Ostatnio formacja zawiesiła jednak działalność, a Rob wydał pierwszy solowy album "...Something To Be" (2005). Zadebiutował wprost fantastycznie - płyta, promowana przebojowym singlem "Lonely No More", znalazła się na pierwszym miejscu zestawienia zestawienia tygodnika "Billboard". Z okazji wydania "...Something To Be" Krzysztof Czaja (RMF FM) rozmawiał w Wiedniu z Robem Thomasem m.in. o współpracy z Carlosem Santaną, burzliwej karierze Matchbox 20 i wpływie kobiet na twórczość wokalisty.
W jaki sposób zostaje się autorem piosenki dla Carlosa Santany?
Jeżeli Carlos o coś cię prosi, odpowiadasz: "tak". W ten sposób to działa.
Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Znaliście się wcześniej?
Nie, nie. Pierwotnie w ogóle nie miałem śpiewać "Smooth", miałem być tylko autorem tej piosenki. Byłem świeżo po nagraniu pierwszej płyty z zespołem Matchbox 20 i ekscytowała mnie perspektywa bycia anonimowym autorem. Chciałem pisać piosenki dla innych, ale nie śpiewać ich. To miał być mój debiut.
Zastanawiano się, kto ma zaśpiewać tę piosenkę. Carlos nie miał pojęcia, kim jestem, ale spodobał mu się mój glos na taśmie demo. Zapytał mnie więc, czy mógłbym to zaśpiewać. To było totalne zaskoczenie. Ja wyobrażałem sobie, że mógłby to zaśpiewać George Michael, zdawało mi się, że jego głos dobrze pasowałby do tej piosenki.
O kim opowiada piosenka "Smooth"?
Można ją zupełnie swobodnie odnieść do mojej żony, która jest latynoską pięknością z Queens i spełnia wszystkie warunki, aby być bohaterką tej piosenki. Ale również, z przymrużeniem oka, może ona mówić o samym Carlosie. Słowa: "Jesteś taki smooth" to było pierwsze, co mi wpadło do głowy, kiedy pisałem ten tekst.
Myślałem wtedy właśnie o Carlosie. Dopiero potem słowa piosenki ewoluowały, odnosząc się bardziej do mojej żony. Być może jest tu na rzeczy coś z Freuda.
Niedawno wydałeś pierwszą solową płytę. Jaka przyszłość czeka Matchbox 20?
Prędzej czy później nagramy kolejną płytę. W tym momencie nie mieliśmy inspiracji do nagrania czwartego albumu. Dotychczas zawsze wyglądało to tak, że nagrywaliśmy płytę, potem jechaliśmy na półtora roku w trasę koncertową i już w jej trakcie myśleliśmy podekscytowani o kolejnych nagraniach, ćwiczyliśmy nowe piosenki w autobusie itd. Ostatnio tak nie było, więc zdecydowaliśmy, że musimy dać sobie trochę czasu.
Nasz perkusista Paul właśnie nagrał fantastyczną płytę i niedługo podpisze solowy kontrakt z małą amerykańską wytwórnią. Nasz gitarzysta Kyle ma swój zespół, z którym koncertuje, gdy my akurat mamy wolne. Więc pomyśleliśmy, że może teraz warto byłoby zająć się własnymi rzeczami.
Zrobiliście więc sobie przerwę.
Właśnie. Nie wiem, jak długo ona potrwa, ale na pewno dzięki niej kolejna płyta Matchbox 20 będzie dużo lepsza, niż byłaby bez niej.
W przeszłości współpracowałeś z wieloma wielkimi gwiazdami. Czy nie myślałeś o tym, żeby zaprosić ich do nagrania twojej płyty?
Jedyną osobą, która niemal zagrała na mojej płycie, był Carlos. Bardzo się ze sobą zaprzyjaźniliśmy, rozmawialiśmy o tym cały czas, ale on fizycznie nie dał rady wziąć w tym udziału. Zazwyczaj z tym kojarzy się solowe płyty wokalistów - zbierasz parę znanych osób i robicie to razem. Mnie zależało na duetach z muzykami. Będąc frontmanem nie chciałem być jedynie odbiciem Carlosa.
Zebrałem muzyków, z którym zawsze chciałem pracować, takich jak gitarzyści Mike Campbell czy Wendy Melvoin. W pewnym sensie była to więc płyta z duetami, z tym, że tworzonymi przeze mnie i moich ulubionych muzyków.
Twój singlowy przebój "Lonely No More" bywa porównywany do dokonań takich popowych idoli, jak Justin Timberlake czy Enrique Iglesias. Jak się z tym czujesz?
Tak naprawdę to jest jedyna piosenka na tej płycie, w której brzmię podobnie do nich. Chciałem w niej pokazać tę stronę mojej osobowości, której chłopaki z zespołu nie pozwoliliby mi ujawnić - być może dla mojego dobra. Tak czy inaczej czułem, że muszę ją wyeksponować. A kiedy decydujesz się na coś takiego, musisz się liczyć z tym, że ci się za to oberwie.
Mam nadzieję, że wszyscy zdają sobie sprawę, że jest to moja frywolna strona i nie traktują tego zbyt poważnie, nie uważają, że składam w ten sposób hołd moim muzycznym bohaterom. To chodziło po prostu o dobry rytm i melodię. Byłem więc przygotowany na takie porównania - może z wyjątkiem Justina Timberlake'a.
Ze względu na latynoski klimat i następstwo akordów w tej piosence spodziewałem się raczej porównań do Santany i Iglesiasa, i na to się nastawiałem. Ale Justinem jestem trochę zaskoczony...
Ale nie jesteś zły?
Nie. Uważam, że Justin Timberlake to bardzo utalentowany gość. Tworzy na swój sposób uczciwą muzykę. Płyty Justina nie obiecują ci gruszek na wierzbie. Są równie uczciwe, co płyty na przykład zespołu Wilco. Obiecują ci dobrą zabawę i ucieczkę. Dają dobry podkład do tańca, są profesjonalnie wyprodukowane. Choćby z tego względu są potrzebne.
Każdy gatunek muzyczny powinien być godnie reprezentowany. W mojej kolekcji płyt mam Milesa Davisa i Johna Coltrane'a, ale również Nelly'ego i Justina Timberlake'a. Słucham ich wszystkich.
Co uważasz za największe dokonanie w twoim dotychczasowym życiu?
Chyba to, że Willie Nelson umieścił na jednej ze swych płyt trzy moje piosenki. Ciągle przechodzą mnie ciarki, kiedy słyszę, jak on śpiewa moje piosenki.
Mówisz o swoim zawodowym życiu. A co z prywatnym? Oddzielasz te sfery wyraźnie do siebie?
Na pewno jednym z najwspanialszych doświadczeń w moim życiu jest zbudowanie udanego związku, poślubienie mojej żony. Ale to wszystko się nawzajem przenika. W mojej muzyce jest dużo odniesień do mojego życia. Z drugiej strony moje życie wygląda tak jak wygląda, bo jestem muzykiem.
Razem z żoną podróżujemy po całym świecie i stało się to częścią naszego życia. Mamy swoje ulubione zakątki w Niemczech, czy we Włoszech. Jedno nie istniałoby bez drugiego. Gdybym nie jeździł w trasy koncertowe, nigdy nie spotkałbym mojej żony, mieszkając w tak odległej części kraju.
Z kolei gdybym jej nie poznał, nie przeprowadziłbym się do Nowego Jorku, nie napisałbym "Smooth", a Carlos nigdy by tego nie nagrał. To wszystko się zazębia. Carlos wysłał kiedyś mojej żonie platynową tabliczkę z podziękowaniem za to, że jest moją muzą.
Czy Nowy Jork to twoje ulubione miejsce na świecie?
Myślę, że tak. Pochodzę z południa Stanów, które nie jest zbyt różnorodne kulturalnie, w porównaniu z Nowym Jorkiem. Uważam to miasto za mój dom. Mieszkam tu od ośmiu lat i jest to jedyne miejsce, które wybrałem do życia. Urodziłem się w Niemczech, a gdy miałem sześć miesięcy, moja rodzina przeprowadziła się do Południowej Karoliny. Później, razem z matką, przeniosłem się na Florydę. A kiedy już dorosłem, zacząłem podróżować po całym kraju i po świecie, wybrałem właśnie Nowy Jork, aby się tu osiedlić. Poza tym moja żona pochodzi z Queens, co dodatkowo wiąże mnie z tym miastem.
Jest to jedno z niewielu miejsc w Ameryce, gdzie czujesz łączność z resztą świata. Każdy ma tu swoją reprezentację. Mam na myśli nie tylko różne narody, ale też różnorodne orientacje seksualne, odmienne sposoby na życie. To otwiera oczy. Uważam, że każdy powinien pomieszkać tu przez jakiś czas i nauczyć się rzeczy, których nie pozna, mieszkając na głębokim Południu.
Mieszkasz gdzieś w centrum?
Nie. Właściwie to ostatnio wyprowadziliśmy się poza miasto. Jakieś pół godziny jazdy z Bronxu. Mamy dom z ogródkiem. W pewnym momencie w życiu miałem już dość chodzenia do sklepu spożywczego. Teraz mogę do niego jeździć. Poza tym nie muszę się przepychać łokciami, aby dostać się do wypożyczalni kaset video.
Podobno kiedyś kradłeś samochody. Mógłbyś udzielić jakichś wskazówek w tym temacie?
Tak. Nie kradnij samochodów. Albo przynajmniej przestań, zanim skończysz 20 lat (śmiech). Najśmieszniejsze jest to, że już w wieku 16 lat czułem się jak gwiazda rocka. Nikt jeszcze wtedy nie słyszał mojej muzyki, ale prowadziłem tryb życia gwiazdy rocka. Z pierwszych paru lat spędzonych w zespole Matchbox 20 nie pamiętam dosłownie nic. Czasami ktoś mi mówi: "Mieszkałem w waszym autobusie przez półtora tygodnia", a ja kompletnie sobie tego nie przypominam.
Wczoraj ktoś mi powiedział, że graliśmy w Wiedniu jakieś 10 lat temu. Dałbym głowę, że po raz pierwszy jestem w Austrii!
Jakimi substancjami się wtedy wspomagałeś?
Prawie wszystkimi po trochu. Próbowałem kokainy, amfy, ekstasy...
Przestałeś tego używać?
Tak. Teraz wolę się napić dobrego wina.
Ciężko było rzucić narkotyki?
Wcale nie. Będąc chwilowo trzeźwy uświadomiłem sobie, że nie pamiętam ostatnich paru lat. Ta myśl mnie przeraziła. Szczególnie, że to były pewnie najlepsze lata mojego życia (śmiech). Wtedy zacząłem podróżować po świecie i odnosić pierwsze sukcesy z zespołem. Mam odczucie, że przepiłem cały ten czas.
Teraz z zażenowaniem patrzę na młode zespoły, które odnoszą sukces i uważają za obowiązkowe, aby się upić i żyć w rock'n'rollowy sposób. A ja zachowywałem się identycznie! Pewnie każdy musi przez to przejść.
Ale przychodzi taki dzień, że myślisz: "Z kim ja się zadaję?!". Biorąc kokainę, obracasz się w towarzystwie typów, z którymi w przeciwnym razie w życiu nie chciałbyś mieć do czynienia. Nie siedziałbyś z nim o trzeciej nad ranem na zapleczu jakiegoś baru w San Francisco. Dlatego na szczęście, miedzy innymi ze względów towarzyskich, łatwo było mi się z tego wydobyć.
Czy to doświadczenie coś ci dało?
Myślę, że tak. To była taka tarcza ochronna przed ubocznymi skutkami sukcesu, jaki odnieśliśmy. Nie do końca zdawałem sobie sprawę ze skali tego, co się działo, więc łatwiej było mi prześlizgnąć się po tym. Być może dzięki temu nie stałem się dupkiem, myślącym tylko o własnych osiągnięciach.
Jako zespół nie uważamy za nasze największe osiągnięcie tego, że sprzedaliśmy tak dużo płyt, ale że nasza trzecia płyta była o niebo lepsza od pierwszej. Myślę, że tego, do czego doszliśmy, nie dało się osiągnąć w żaden inny sposób.
Z rockowym stylem życia nieodłącznie kojarzy się pojęcie groupies. Jak to wyglądało u ciebie zanim się ożeniłeś i jak jest teraz?
Teraz jest zdecydowanie inaczej (śmiech). Na szczęście moja żona w pełni akceptuje wszystkie moje wybryki z czasów, zanim ją poznałem. Ona wyznaje zasadę, że żaden facet - szczególnie grający w zespole - nie będzie dobrym materiałem na męża, jeśli nie przeszedł przez te wszystkie rzeczy. Bardzo trudno jest utrzymać związek z dziewczyną, z którą jesteś od piętnastego roku życia i dopiero potem stajesz się gwiazdą.
Mnie osobiście się to nie udało - dziewczyna, z którą byłem, rozpoczynając tę podróż, nie jest tą samą, z którą jestem teraz. Ja sam zresztą też nie jestem już tą samą osobą, w naturalny sposób zmieniłem się wraz z wiekiem.
Przez pierwsze lata z reguły jesteś związany z niewłaściwymi kobietami. Ale niewłaściwe kobiety pomagają ci pisać dobre piosenki. Będąc autorem tekstów podświadomie pakujesz się w tego typu sytuacje. Zadajesz się z kobietami, które na bank za pół roku złamią ci serce i wtedy będziesz miał o czym pisać. Ale jeśli masz szczęście, pewnego dnia spotykasz kogoś, kto naprawdę coś dla ciebie znaczy. Wtedy wszystko to, co pisałeś wcześniej, zaczyna ci się wydawać trywialne, a z drugiej strony nabiera zupełnie nowego znaczenia.
Pisanie o stracie ma inny sens, kiedy masz coś, na czym bardzo ci zależy. Kiedy masz 16 lat i w szkole zmuszają cię do czytania powieści Faulknera czy Hemingway'a, one nic dla ciebie nie znaczą. Gdy potem, będąc trzydziestolatkiem, wracasz do nich z własnej woli, wyciskają ci łzy z oczu, bo znajdujesz w nich wiele odniesień do własnego życia.
O czym pisałbyś, gdyby na świecie nie było kobiet?
Pewnie w ogóle bym się za to nie zabierał. Kiedyś napisałem piosenkę zatytułowaną "All That I Am". Potem ktoś mi powiedział, że to przepiękna piosenka miłosna, o nim i jego żonie. Najśmieszniejsze było to, że pisząc tę piosenkę, miałem na myśli Boga.
Wygląda więc na to, że przewodnim tematem i tak zawsze jest miłość. Kiedy opowiadasz o własnych przeżyciach, o relacjach z innymi ludźmi, zawsze przewija się wątek miłosny, niekoniecznie w romantycznym ujęciu. Wszystko odnosisz do uczucia, łączącego cię z ukochaną osobą.
Podobno poślubiłeś swoją żonę przy dźwiękach piosenki Keitha Richardsa.
To prawda. Trudno było to zorganizować, bo ta piosenka nie ukazała się na żadnej płycie. On zaśpiewał "The Nearness Of You" tylko raz, w filmie "Basquiat", ale na ścieżce dźwiękowej już tego nie ma. On nie chciał, żeby się to ukazało, przypuszczalnie trzymał to na płytę z jakimiś rarytasami albo coś w tym stylu. Na szczęście jeden z gości filmujących tournee Matchbox 20 współpracuje też ze Stonesami podczas ich tras. Pogadał z ich menedżerem, wytłumaczył całą sytuację i w najwyższym sekrecie udało mu się wypożyczyć taśmę z tym nagraniem.
Prawdę mówiąc nie liczyliśmy, że uda nam się zdobyć tę piosenkę. Na wejście mojej żony mieliśmy przygotowaną wersję Etty James, bo była najbliższa temu, co nam się podobało. Dopiero kiedy orkiestra przestała grać i moja żona stanęła tam, usłyszałem ten fortepian i głos Keitha (śpiewa). Aż do ostatniej sekundy nie wiedziałem, że to będzie właśnie ta piosenka.
Ale nie udało się wam zaprosić Keitha, aby zaśpiewał dla was na żywo?
Niestety nie (śmiech). Ale za to był Edwin McCain - nie wiem, czy go znacie - i zaśpiewał inną z naszych ulubionych piosenek. Niespodziankę sprawił nam BB Winans, wokalista gospel, który zaśpiewał do naszego pierwszego tańca. Nie spodziewaliśmy się tego, myśleliśmy, że jest tylko gościem na przyjęciu.
Myślisz o tym, żeby mieć dzieci?
Tak, coraz częściej. Przychodzi taki dzień, kiedy biegające dzieci, które widzisz na lotnisku, przestają cię irytować. Myślisz: "Ale one fajne!". Teraz z żoną przechodzimy taki okres, kiedy zaj**iście chcielibyśmy mieć dzieci. Myślę, że jak tylko skończę promocję tej płyty...
Po sukcesie, jaki odniosłeś wraz z Santaną, zespół Matchbox 20 nagrał teledysk, w którym pozostali członkowie znęcają się nad tobą. Czy faktycznie były wśród was takie napięcia?
Pewnie trochę tak. Gdy zaczynaliśmy nagrywać naszą drugą płytę, latałem tam i z powrotem do Los Angeles, pracując z Carlosem nad "Smooth", na rozdanie nagród Grammy, itd. Ten teledysk to miał być taki żart, nie było w tym nic złośliwego.
Pierwotny pomysł był dużo bardziej drastyczny. Mieli mi porządnie skopać d*pę - Adam miał na mnie nasikać, a Paul miał wziąć statuetkę Grammy i lać mnie nią po głowie. Reżyser przekonał nas jednak, żebyśmy trochę to złagodzili.
Ale jest jedna bardzo zabawna rzecz, na którą prawie nikt nie zwraca uwagi. W teledysku do piosenki "Unwell" jest scena, gdzie ja śpiewam do lustra, a za mną z wanny wychyla się Paul w masce Carlosa Santany i robi (pokazuje). Za sekundę znów znika w wannie, ale jeśli uważnie się wpatrzysz, możesz zobaczyć pojawiającego się i znikającego Carlosa.
Ale wasz basista wkrótce opuścił zespół.
Nie. Odszedł Adam, nasz gitarzysta.
Czy powodem była twoja przygoda z Santaną?
Nie, raczej to, że przestaliśmy się dogadywać. W zespole są cztery osoby mające jakąś wizję tego, w jaką stronę chcielibyśmy pójść, jaką chcielibyśmy grać muzykę. W pewnym momencie jeden z nas przestał podzielać tę wizję. Nie było innego więc wyjścia, jak tylko rozstać się.
Czyli nie miało to nic wspólnego z tamtą sprawą?
Nie. Jeszcze po tym z powodzeniem kontynuowaliśmy współpracę. Zaraz po nagraniu pierwszej płyty, która odniosła sukces, wynikła ta historia z Carlosem. Przez sekundę wszyscy musieli zastanowić się, co to dla nas oznacza, czy ja mam zamiar nagrywać teraz solo. Potem nagraliśmy jeszcze dwie płyty, każda lepsza od poprzedniej, i dopiero wtedy Adam odszedł. Nienawidzimy się teraz za różne rzeczy, ale Carlos nie ma z tym nic wspólnego.
Powiedziałeś kiedyś, że lubisz tworzyć historie, a pisanie piosenek jest tego najłatwiejszą formą. Nie próbowałeś nigdy pisać prawdziwych opowiadań?
Myślałem o tym, żeby napisać książkę. Strasznie lubię czytać. Lubię Kafkę, właśnie skończyłem czytać "Ziemię pod jej stopami" Salmana Rushdiego. Kiedy przeczytasz coś takiego, trudno ci usiąść i napisać coś swojego, bo zdajesz sobie sprawę, że wypadłoby to bardzo blado. Ja chyba jestem lepszy w czymś innym.
Całkiem dobrze idzie ci sprzedawanie płyt. Wszystkie albumy nagrane z twoim udziałem osiągnęły łączny nakład kilkudziesięciu milionów egzemplarzy. Czy jest to dla ciebie obciążeniem przy pisaniu tekstów piosenek, jeśli masz świadomość, że będzie ich słuchać tyle ludzi?
Na pewno trochę tak. Ale podchodzę do tego uczciwie. Jeśli pokłócę się z żoną, nie będę o tym pisał piosenki, bo nikogo ten fakt nie obchodzi. Lepiej napisać o tym, co czuję po takiej kłótni. Moje ulubione piosenki Willy'ego Nelsona, Toma Petty czy kogokolwiek innego, podobają mi się dlatego, że ich przeżycia mogę odnieść do swych własnych doświadczeń. Oni opowiadają o nich w uniwersalny sposób. Jest dla mnie ważne, aby moje piosenki też takie były.
Koniec końców, każdy chce tworzyć muzykę, którą ludzie pokochają. Ale nie znam nikogo, kto robiąc to zawodowo nie miałby świadomości, że jego płyta może stać się ścieżką dźwiękową czyjegoś życia. Ktoś włączy ją sobie w samochodzie, ktoś inny puści w domu po ciężkim dniu, a jeszcze ktoś chce się pocieszyć po stracie kogoś bliskiego. W pewien sposób stajesz się częścią ich życia. Uważam, że nie ma nic złego w dążeniu do takiego połączenia.
Ludzie mogą się też kochać przy twojej muzyce.
Tak, chcę być nowym Barrym Whitem (śmiech). Zdarzało się, że ludzie mi mówili: "Mój syn został poczęty przy dźwiękach twojej płyty". Świetna sprawa!
Chcę, aby ludzie pieprzyli się przy mojej muzyce, zdecydowanie (śmiech)!
A stosujesz czasem autocenzurę, w stylu: "Tego nie zaśpiewam, bo dzieci będą słuchać?".
Nie, nie robię tego, chyba nigdy mi się to nie zdarzyło. Na szczęście nie jestem gangsta-raperem. W zdecydowanej większości przypadków muzyka, którą nagrywaliśmy, nie była popularna w danym czasie. Dzięki temu wciąż trwa nasza kariera, choć jesteśmy trochę z boku.
Myślę że jest tak dlatego, że nie staramy się dopasować do żadnego konkretnego gatunku. Nigdy nie martwię się tym, czy coś spodoba się moim rockowym fanom, a coś innego moim popowym fanom. Jeśli jakiś utwór jest w stylu country - nie ma sprawy, jeżeli tylko jest dobry.
Jak wpłynął na ciebie rozwód twoich rodziców?
Przypuszczalnie nie za bardzo. Miałem wtedy dwa lata, więc tak naprawdę nie znałem życia z rodzicami. Nie wiem, czym by się różniło. Z pewnością jakiś skutek to wywarło. Ale z drugiej strony, gdybym mieszkał z dwójką rodziców, normalnie uczęszczał do szkoły itd., nie siedziałbym tu teraz, nie byłbym tym, kim jestem. Pracowałbym w jakimś banku albo coś w tym stylu (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.