"Życiowe credo"
Absolwent prestiżowego bostońskiego Berklee College Of Music, utytułowany i ceniony muzyk, autora trzech solowych albumów, na co dzień gitarzysta zespołu Roba Halforda i Testament, a od kilku lat także lider grupy Painmuseum. To tylko niektóre z faktów składających się na barwną karierę Mike?a Chlasciaka - mistrza gitary, którego polskie korzenie napawają każdego z nas dumą. Jak sam mówi, dziś jego dwie rodziny to formacja Halforda i właśnie Painmuseum, którego debiutancki album, o wszystko mówiącym tytule "Metal For Life" już niebawem trafi na polski rynek. O Painmuseum i muzyce metalowej, wokół której kręci się życie, z "Metal Mikem" rozmawiał Bartosz Donarski.
Jakie były właściwie powodu, dla których założyłeś Painmuseum? Wydawałoby się, że i tak masz sporo innych zajęć.
Gdy skończyliśmy pisać muzykę na ostatnią płytę Halforda "Crucible", jeszcze przed wydaniem tego albumu, rozpocząłem pracę nad nieco innym materiałem. Wówczas nie musiałem już myśleć o tym, jakiej muzyki potrzebuje Halford, bo ten okres mieliśmy już za sobą. Osobiście słucham wielu różnych grup, jak Death, Carcass, Testament itd. Stąd też wzięło się nowe podejście do tworzenia dźwięków. W momencie, kiedy instrumentalnie wszystko było gotowe, poprosiłem o pomoc Bobby?ego Jarzombka, który, jako perkusista, zgodził się mi pomóc w powołaniu do życia nowego zespołu. Wtedy metalowy świat obiegła wiadomość o powstaniu Painmuseum.
Trochę czasu zabrało nam wydanie tego albumu, ale jak wiadomo ciągle coś się zmieniało. Musieliśmy znaleźć producenta, wokalistę i w końcu wytwórnię. Właściwie zaczynaliśmy od samego początku. Dziś mamy już swoją załogę i myślę, że jesteśmy w bardzo dobrym miejscu. Wiesz, obecnie zabraliśmy się już za nowy album Halforda, ale wszyscy doskonale wiedzą, że jeżeli zaistnieje taka potrzeba mogę pomóc, czy to w studiu, czy też na trasach. Jednak Halford i Painmuseum to moje dwie najważniejsze rodziny i to one są dla mnie priorytetowe.
A co z twoim zaangażowaniem w Testament?
Testament ogłosił niedawno powrotną trasę. Tydzień temu rozmawiałem z ich menedżerem i wygląda na to, że kolejne europejskie tournee będziemy organizować w lutym. Nie jestem pewien, ale z tego, co się orientuję planowane są jakieś koncerty również w Polsce. To moi bardzo dobrzy przyjaciele, a poza tym niezmiernie lubię ich muzykę. Lubię to grać. W tej chwili nie mamy z Painmuseum ustawionej żadnej konkretnej trasy, tak że chyba wybiorę się w drogę z Testament.
Zatrzymując się jeszcze na chwilę przy Testament. Wiesz może, czy coś konkretnego dzieje się w temacie nowej płyty?
(Śmiech) Wiem, że większość płyty jest już napisana. Z drugiej strony już dziś mają ustawioną trasę na maj, a nawet na luty, a to z pewnością nie przyspiesza prac. Wiesz, to wszystko, tak naprawdę zależy od Chucka [Billy, wokal], Erica [Petersona, gitara] i ich menadżera. Pracowaliśmy już nad paroma piosenkami. Przesyłałem Ericowi moje partie solowe gitary - nagrywane u mnie w domu - ale to nie był skończony materiał, tylko wersje demo. Jak widzisz, jest nowy materiał, niemniej, nie mogę w stu procentach powiedzieć, że ten album jest już nagrany.
Wracając do twojego zespołu. Właśnie, czy Painmuseum należy traktować, jako normalną grupę, czy też może jest to kolejny etap twojej kariery solowej, tyle że w mniej lub bardziej pełnym składzie?
Painmuseum można i trzeba traktować, jak normalny zespół. Fakt, do tej pory ludzie mogli odbierać to trochę inaczej. O tej grupie fani słyszeli już od bardzo dawna, ale płyta ukazuje się dopiero teraz i nie mieliśmy jeszcze zbyt wielu okazji do pokazania się na żywo. Graliśmy jedynie na kilku festiwalach, tutaj w Stanach oraz na krótkiej trasie z Halfordem, na której występowałem w dwóch zespołach. Plan był jedynie takie, aby zobaczyć, jak te piosenki sprawdzają się na żywo, jak reagują na nie fani.
Teraz jest inaczej. Album wychodzi, mamy też podpisany kontrakt z agencją koncertową w Europie i wszystko wygląda o wiele poważniej. Aktualnie trwają rozmowy dotyczące naszego tournee, i gdy pojawią się terminy i miejsca, które będą miały dla mnie sens, to inne projekty będą musiały poczekać.
Czy poza tobą, Timem Claybornem i Bobby?m ktoś jeszcze wchodzi dziś w skład Painmuseum?
Właściwie rdzeń Painmuseum tworzy tylko nas trzech. Steve DiGiorgio nagrał dla nas bas, ale pracował z nami tylko w studiu. Wiedziałem o tym od początku i nie ma z tym żadnego problemu. Za to już dziś wiem, że Steve pojawi się również na następnej naszej płycie. Na żywo pomagał nam Joe Comeau, znany z Annihilator i Overkill, a na kilku ostatnich koncertach wykorzystaliśmy umiejętności Mike?a LePonda, basisty Symphony X.
Jak znalazłeś Tima, waszego wokalistę? To całkiem nowa postać w świecie metalu.
Tak. Wiesz, zależało mi, żeby wokalista był kimś nowym, świeżym. Nie chciałem angażować na tę pozycję jakiejś znanej osoby z innego zespołu. To z pewnością nie pomogłoby Painmuseum w uzyskaniu własnej tożsamości, swojego wyrazu. Przesłuchałem wiele płyt, taśm wideo i kaset, które przysyłali mi mniej i bardziej znani wokaliści zainteresowani tą posadą, ale gdy otworzyłem paczkę od Tima, od razu wiedziałem, że to on jest właśnie tą osobą. Uważam, że Tim może być jednym z najlepszych frontmanów w heavy metalu.
Potrafi bardzo wiele, pisze dobre teksty i dysponuje świetnym wokalem. Jest też bardzo mocny na scenie. Na koncertach zobaczyłem, że ma to coś, na co reagują fani. Tim grał wcześniej w małej, lokalnej grupie Hatred, w Wirginii, zajmującej się death metalem z lat 80., z wyraźnymi elementami thrashu. Ale od razu zauważyłem, że jego umiejętności przerastają ten zespół.
Myślę, że metal potrzebuje teraz trochę więcej koloru. Painmuseum ma to w sobie i to jest dla mnie ekscytujące. Ta grupa ma szansę pokazać coś nowego, może trochę zapomnianego w obecnej branży metalowej, wypełnionej dziś - przynajmniej w USA - zespołami nic się od siebie nie różniącymi.
Tytuł "Metal For Life" mówi sam za siebie. To z pewnością twoja deklaracja.
Wytatuowałem to sobie nawet ostatnio na ręce. To moje życiowe credo. To stwierdzenie podkreśla również moje oddanie dla tej muzyki i fanów, których nigdy nie zdradzę. "Metal For Life" - to jest właśnie nasze życie. Wiedziałem, że ta nazwa musi mieć w sobie wiele pewności, żeby ludzie nie odebrali tego, jak jakiejś głupiej kapeli powermetalowej. Wiesz, nie chodzi mi, jak to się mówi... o latanie z szablami.
Podkreśleniem tego wszystkiego, o czym mówisz jest chyba także okładka tej płyty. Naboje, skóra i gwoździe to nie od dziś podstawowe atrybuty prawdziwego metalowca.
Dokładnie. Ta płyta została zrobiona przez fana metalu. To miał być album, który sam chciałbym kupić w sklepie, a którego nie ma. Gdy idę do sklepu i widzę coś podobnego, to najczęściej okazuje się, że jest to jakaś grupa z Niemiec, zalatująca na odległość Judas Priest. Ja nie mam ochoty słuchać trzecioligowej kopii Judas Priest. Potrzebuję czegoś innego. Dla mnie prawdziwe metalowe grupy i płyty to np. Accept "Restless And Wild", Death "Symbolic" czy Carcass i "Heartwork". Poza tym lubię wygląd starszych metalowych zespołów, w stylu np. Destruction.
Muzyka na "Metal For Life" jest zarówno szybka, jak i mocna, melodyjna, ale i w pewnym sensie ekstremalna. Podejrzewam, że chciałeś na tym materiale zawrzeć wszystko to, co rozumiemy pod pojęciem muzyki metalowej. Zgadza się?
Masz stuprocentową rację. Właśnie o to mi chodziło. Ten album miał być, jakby zdjęciem czy obrazem tego, jak ja widzę heavy metal. Wiesz, mogę posłuchać płyty Accept, Loudness czy wczesnych albumów Ozzy?ego Osbourne'a, ale w tym samymi dniu sięgam też po np. Arch Enemy lub stary materiał Disincarnate z Jamesem Murphy. To wszystko ma dla mnie swoją wartość.
Nie podobało mi się, gdy pod koniec lat 80. metal zaczął ulegać podziałom i wszystkie gatunki zaczęły ze sobą walczyć. Gdy słuchałeś Judas Priest, nie było za dobrze, abyś interesował się death metalem. Jak podobał ci się Immortal, to słuchanie W.A.S.P. nie było w zbyt dobrym tonie. To było bardzo głupie. Rozbijanie rzeczy na drobne części niczemu dobremu nie służy. To nic nam nie dało i myślę, że teraz nadszedł czas, żeby scena zaczęła się jednoczyć. Jedyny podział to ten na grupy dobre i słabe.
Nagrywaniem "Metal For Life" zająłeś się sam, choć w produkcji pomagali ci Roy Z i James Murphy.
James zajął się masteringiem, a Roy Z wziął na siebie miksy. Nie patrzyłem nawet za bardzo na to, że James Murphy zrobił więcej płyt deathmetalowych, a Roy Z odpowiedzialny był za brzmienie płyt np. Bruce?a Dickinsona czy Halforda. To była bardziej koleżeńska pomoc, w skończeniu tego albumu.
Gdy szykowaliśmy informacje dla prasy, okazało się to bardzo interesujące. Wiesz, Roy to klasyczne granie, James kojarzony jest bardziej z death metalem, a Steve DiGiorgio to z kolei zespoły bardziej thrashowe (śmiech). Zrobiło to na mnie spore wrażenie, bo nie często zdarzają się takie połączenia. Nie przypominam sobie, abym wcześniej o czymś takim słyszał.
W trakcie nagrywania perkusji, wokali czy miksowania, byłem obecny na każdym etapie, w każdym studiu. Pracowałem nad wszystkim. Oczywiście, nie znaczy to, że stałem nad Bobby?m i mówiłem mu, jak ma grać, bo byłoby to strasznie głupie. Nie wiem przecież więcej od niego o tym, jak należy grać na perkusji. Chodziło jedynie o tempa. Nie byłem obecny tylko przy masteringu, bo James robił go u siebie, na Florydzie. Byliśmy zmuszeni do przesyłania sobie płyt, co zajęło nam kilka miesięcy. Wszystko wydawało się być już prawie skończone, ale nie było to idealne. Dlatego troszeczkę dobiłem Jamesa materiałem Painmuseum (śmiech). Pewną rzecz przerabiał aż siedem razy. Ale wiesz, nie mogłem odpuścić i wypuścić albumu, który nie jest dobry.
Jak doszło do tego, że - wspomniany już przez ciebie wcześniej - Joe Comeau pojawił się na "Metal For Life"? Przypadek?
Joe poznałem, gdy Overkill grał, jako support Halforda, w Europie. Bardzo podobało mi się też to, co zrobił na "Carnival Diablos" Annihilator. Dlatego pomyślałem, że fajnie byłoby, gdyby trochę tego głosu pojawiło się na naszym albumie. Joe naprawdę dodał coś do tej płyty. Wiesz, Tim ma głos jak zwierzę, cały czas daje z siebie sto procent, ale musi się jeszcze trochę nauczyć, jak go całkowicie kontrolować. Joe ma już to dawno za sobą, jest doświadczonym wokalistą i w ten sposób mógł nadać niektórym utworom nieco innego zabarwienia.
Napisałeś już wiele albumów, pracowałeś z wieloma muzykami i zespołami. Z którym artystą współpracowało ci się najfajniej?
Bardzo fajnie pracowało mi się z Joacimem Cansem, wokalistą Hammerfall. Ten album jest dosyć dobry [mowa o solowej płycie Cans "Beyond The Gates", z 2004 roku - przyp. red.].
Nie wiem do końca, jak to wytłumaczyć, ale od razu, wewnątrz siebie, wiem, czy coś będzie dla mnie dobre, czy nie. I nie wiem, czy uwierzysz, ale przed nagraniami, nigdy nie rozmawiałem z Joacimem przez telefon. Wszystko rzeczy były załatwiana drogą e-mailową, włącznie z kontraktami itd. Nauczyłem się tego albumu, pojechałem do Szwecji i nagrałem swoje. Jak teraz o tym myślę, to wydaje mi się to trochę szalone (śmiech).
Joacim to naprawdę profesjonalista pełną gębą, świetny wokalista. Bardzo dobrze ugościł mnie w Szwecji. Miło wspominam nagrywanie tego albumu. Szczególnie miłe było to, że robiliśmy to w studiu "Fredman". To był fajny dodatek do tego wyjazdu, bo każdy muzyk powinien raz czy dwa razy coś tam sobie zrobić (śmiech). Bardzo dobra metalowa atmosfera. Metal jest tam grany 24 godziny na dobę.
A jak z twoją wiedzą na temat polskich zespołów metalowych?
Od czasu do czasu dostaję metalowe magazyny z Polski i wiem, co się dzieje. Oczywiście znam te największe polskie grupy, jak Vader i Behemoth. Słyszałem też o Hate i Dies Irae. Myślę, że polska scena ma dużo do powiedzenia, jest sporo talentów. Wiem też, że polscy fani są bardzo ciepli i potrafią docenić dobry metal. Widzę, że w tych magazynach z Polski jest wiele o zespołach death i blackmetalowych, a także o grupach typu Nightwish. Polscy metalowcy lubią po prostu dobrą muzykę. Ze swoim zespołem nie grałem jeszcze w Polsce, ale cały czas czekam, kiedy nadejdzie ta chwila.
Dziękuję za rozmowę.