"Zrobiliśmy to, co podpowiadało nam serce"
Ogromne powodzenie płyty "Nieprzyzwoite piosenki", nagranej wspólnie przez Anitę Lipnicką i Johna Portera, to jedna z największych niespodzianek w polskiej branży muzycznej w 2003 roku. Album nagrany został bowiem w całości po angielsku, a zawarta na nim muzyka odbiega od tej, którą proponuje większość rodzimych wykonawców popowych. Anita Lipnicka zdobyła popularność śpiewając w grupie Varius Manx, potem z powodzeniem kontynuowała karierę solową. Walijczyk John Porter mieszka w Polsce od końca lat 70., był liderem grupy Porter Band, która na początku lat 80. była jednym z najpopularniejszych zespołów w Polsce, a jej pierwszy album "Helicopters" (1980) stał się klasyką polskiego rocka. W rozmowie z Pawłem Amarowiczem Anita i John opowiedzieli o swym zaskoczeniu sukcesem "Nieprzyzwoitych piosenek", kulisach powstania tego albumu. ponadto Lipnicka wspomina nieudaną współpracę z Andrzejem Smolikiem, a Porter mówi o emocjonalnym związku z naszym krajem.
Album "Nieprzyzwoite piosenki" odniósł wielki sukces, osiągnął status Złotej płyty za sprzedaż 35 tysięcy egzemplarzy, popularnością cieszył się również utwór "Bones Of Love". Jesteście tym zaskoczeni?
Porter: Absolutnie, to jest naprawdę złoty deszcz z nieba. Jesteśmy oszołomieni tym wszystkim.
Lipnicka: Zwłaszcza, że płyta nagrana jest po angielsku, co jest jakimś ewenementem. Na początku baliśmy się, że będzie dużo zarzutów z tego powodu i dlatego przeprowadziliśmy badania internetowe. Przed premierą płyty puściliśmy trzy wersje tych piosenek - po polsku i angielsku. Cała akcja głosowania trwała cztery dni. Okazało się, że 6 tys. osób, które je przesłuchały, wybrało wersję angielską.
Porter: To dość ciekawe zjawisko.
Lipnicka: Tak, i właśnie dlatego zdecydowaliśmy, że nie wypuścimy polskich wersji i całość będzie bardziej spójna po angielsku. A to, co się wydarzyło później, było dla nas wielkim zaskoczeniem.
Porter: Są pewne gatunki muzyki, do których jakiś język bardziej pasuje, jak np. Jacques Brel i język francuski. A jakby Kazik zaczął śpiewać po angielsku, to by to idiotycznie brzmiało...
Czy są szanse na wydanie waszej płyty za granicą?
Porter: Mamy nadzieję. Są jakieś tam pogłoski... Jest to tym bardziej prawdopodobne, że wokół tej płyty powstaje już historia, tzn. że odniosła jakiś sukces i trzeba przenosić ten sukces dalej.
Podobno zaczęło się od telefonu, jaki Anita wykonała do Johna?
Lipnicka: Tak, to było tak, że ani ja, ani John nie planowaliśmy nigdy w życiu wspólnej płyty. To się stało bardzo spontanicznie - usłyszałam piosenkę Johna w radiu, jadąc samochodem i zaczęłam sobie do niej śpiewać. Tak dobrze mi się śpiewało drugi głos, że zadzwoniłam z pytaniem, czy nie potrzebuje chórku. Na zasadzie takiej czysto artystycznej, chciałam mieć takie doświadczenie z Porterem.
Anita, co wiedziałaś wcześniej o Johnie, który największe sukcesy święcił na początku lat 80., gdy byłaś małą dziewczynką?
Lipnicka: Oczywiście wiedziałam, kim jest John, miałam parę jego płyt w domu, ale powiem szczerze, jako że dzieli nas duża różnica wieku, jestem z zupełnie innego pokolenia muzycznego i nie byłam świadkiem tego, co się działo z Johnem na przełomie lat 70. i 80. Byłam wtedy małą dziewczynką, która się bawiła w piaskownicy. W związku z tym całą jego twórczość odkryłam na nowo po swojemu, na swój własny użytek. Ale muszę przyznać, że to, co John robił wcześniej, jest mi bardziej obce niż to, co w tej chwili robi. Poznałam go dzisiaj i nie brałam pod uwagę tej legendy, jaka się za nim ciągnie.
Porter: Ja mogę podobnie powiedzieć, bo poza teledyskiem do "Wszystko się może zdarzyć", którego trudno było uniknąć w telewizji, poznałem Anitę na żywo, gdy próbowaliśmy te piosenki śpiewać razem i to mnie bardziej przekonało, niż wcześniejsze jej dokonania. Nie znałem tego zupełnie.
Anita, miałaś za sobą nagrania ze Smolikiem, ale nic z tego nie wyszło. Nie obawiałaś się więc współpracy z Johnem?
Lipnicka: Ta próba ze Smolikiem była mi potrzebna o tyle, że byłam w takim szczególnym momencie poszukiwań. Bardzo chciałam się odciąć od popowego wizerunku i takiego anturażu. Nie chciałam nagrywać kolejnej podobnej płyty. Chciałam odkryć coś nowego. Ze Smolikiem powstało kilka bardzo fajnych piosenek, tylko ciągle czułam ten niedosyt. Czułam, że nie chcę wpaść w taką pułapkę, że będę tylko dodatkiem do czyjejś koncepcji. A on jest bardzo silnie osadzony w chilloucie, w tych brzmieniach, a ja nie do końca chciałam, żeby moja płyta solowa była właśnie w takim klimacie.
Chciałam współpracować z kimś w taki bardziej interakcyjny sposób. Ze Smolikiem to było coś takiego, że czułam się jak kolejna z jego wokalistek i tak naprawdę nie byłoby różnicy, kto by te piosenki zaśpiewał. A ja nie chciałam, żeby to była płyta Smolika z Lipnicką, tylko by to była moja płyta! Więc pomysł solowego albumu odłożyłam na bok, a kiedy spotkaliśmy się z Johnem i koncepcja płyty bardzo szybciutko zaczęła się rodzić, oboje zrezygnowaliśmy z działalności solowej i postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Zrobiliśmy to, co podpowiadało nam serce, a nie jakieś tam kalkulacje rynkowe, by to się lepiej sprzedało.
Porter: Tak z ręką na sercu to miała być płyta dla nas, a nie dla kasy. Na początku nikt nie wierzył w powodzenie tego pomysłu i nie było wydawcy.
Kto pierwszy wpadł na pomysł nagrania całego albumu?
Lipnicka: John zaproponował nagranie całego albumu. Ale kiedy go tworzyliśmy, nie wiedzieliśmy, czy kiedykolwiek zostanie wydany.
Porter: To był projekt w rodzaju - jak nikt nie chce nam wydać tej płyty, to może jakoś za własne pieniądze ją wydamy, dla własnej satysfakcji.
Najpierw była miłość czy płyta?
Lipnicka: Najpierw była przyjaźń i długie rozmowy na temat naszych korzeni i fascynacji muzycznych. Najpierw była więc muza, a później to, co się wydarzyło, co nas połączyło.
Porter: Poznaliśmy się dość dobrze, więc kiedy nagrywaliśmy płytę, tworzyliśmy cały materiał, już dość dobrze się znaliśmy i czuliśmy jeden klimat. Nie było zaskoczenia.
Jak pisaliście utwory - już w studio, czy najpierw np. w domu?
Porter: Piosenki tworzyliśmy osobno. Nagrywałem na kasetę i Anita zabierała ją do domu. Anita też napisała kilka piosenek. Nasza praca zaczęła się od siedzenia w jej kuchni z gitarami akustycznymi. Wtedy też dużo zmienialiśmy. Niby więc te piosenki podpisane są osobno, ale właściwie tworzyliśmy je razem i dlatego utrzymane są w podobnym klimacie.
Lipnicka: Razem je też produkowaliśmy. Ale powstawały osobno.
Materiał powstawał chyba dość długo - pierwsze informacje na ten temat pojawiły się bowiem jeszcze w 2002 roku...
Porter: Sama praca nie trwała długo, raczej organizacja lub brak organizacji tego wszystkiego. Na początku sytuacja była poza naszą kontrolą, byliśmy zależni od czyichś pieniędzy, dobrego humoru itd. Ale to już inna historia... Myślę, że w trakcie tych różnych trudności rodziła się siła tej płyty.
Lipnicka: Im więcej było trudności, tym bardziej byliśmy zdeterminowani, żeby ją nagrać.
Czy w związku z tym zrezygnujecie z projektów solowych?
Porter: Na pewno nie.
Lipnicka: Nie, ale nie wiemy, co dalej robić. Wszystko zależy od żywotności tej płyty. Zobaczymy, czy w ogóle będzie sens nagrywać kolejną płytę w duecie. Jeżeli tak, to na pewno taka powstanie. Pomysłów i koncepcji mamy dużo. Nawet jeśli nagramy solowe płyty, to na pewno będziemy sobie wzajemnie pomagać i będziemy nawzajem zaangażowani w nasze projekty, chociaż pewnie bardziej on w mój, niż ja w jego, gdyż to, co John by chciał robić, będzie inne od tego, co ja bym chciała nagrać na swojej solówce.
Czy będzie można usłyszeć kiedyś John Porter Band?
Porter: Jakiś tam band będzie, ale nie będzie to taki "łubudubu" rockowy, choć nie neguję tego, co zrobiłem. Ale i tak chciałem bardziej z tym eksperymentować, nie stać w jednym miejscu muzycznie.
John, w Polsce mieszkasz już dobrze ponad 20 lat. Co cię u nas trzyma?
Porter: Widocznie mam wspólną, mocną karmę z tym krajem. Czuję wewnętrznie bardzo mocny związek z Polską, chociaż czasami, tak jak każdy, narzekam, przeklinam na to wszystko co się dzieje. Trudno jest od razu odpowiedzieć na to pytanie - trzymają mnie tu różne sprawy.
Dziękuję za rozmowę.
Fot. Jacek Poremba