"Zakochałem się w Polsce"

Rick Wakeman, angielski wirtuoz instrumentów klawiszowych, polskim fanom rocka progresywnego znany jest przede wszystkim ze współpracy w latach 70. z grupą Yes. Jego wydane w tym czasie solowe albumy "The Six Wives Of Henry VIII" czy też "A Journey To The Centre Of The Earth", to już klasyka gatunku. Od 1974 roku muzyk działa głównie pod własnym nazwiskiem, choć później powracał do współpracy z dawnymi kolegami. Pod koniec lat 80. z kilkoma z nich występował w formacji Anderson, Bruford, Wakeman & Howe, ale w następnej dekadzie całkowicie poświęcił się nagrywaniu własnych płyt. Wakeman często koncertuje, choć jego obecne występy nie przypominają już słynnych parateatralnych show z lat 70. Muzyk chętnie przyjeżdża do Polski, a po raz pierwszy odwiedził nas jeszcze w latach 80. W przededniu jego kolejnej wizyty w naszym kraju, o powrocie do grupy Yes, Chopinie i "Roku 1984", z Rickiem Wakemanem rozmawiał Konrad Sikora.

article cover
INTERIA.PL

W końcu uda ci się dotrzeć do naszego kraju z zespołem...

Kiedy odwiedziłem Polskę w latach 80., zostałem zaproszony przez człowieka, którego nazwiska nie mogę nigdy zapamiętać, ciężko je wymówić. Mieliśmy pracować nad projektem, w którym połączono by świat muzyki klasycznej, w szczególności muzyki Chopina i muzyki elektronicznej. Pomysł był świetny, ale problem tkwił w tym, że wtedy jeszcze nie było takiej technologii, która pozwoliłaby nam zrealizować nasze pomysły. Po długich dniach rozmów i dyskusji pomysł upadł. Ale z takich rozmów zawsze wyniknie coś pożytecznego. W tym przypadku efektem był fakt, że poznałem w Polsce wielu wspaniałych ludzi i dobrze poznałem wasz kraj. Szczególnie przypadło mi do gustu to, że jest u was tyle zamków, a jak wiadomo uwielbiam historię. Zakochałem się w Polsce. Jeśli więc tylko nadarzyła się jakaś okazja, aby tu przyjechać, to skrzętnie z niej korzystałem. I odwiedzałem was, ale nie z zespołem, tylko prywatnie. Zawsze myślałem jednak o tym, aby w końcu tu zagrać i w końcu mi się udało. Ale w sumie przez przypadek. W zeszłym roku skontaktował się ze mną menedżer, który zaoferował mi parę koncertów w Europie Środkowej i od razu na to przystałem. Wreszcie spełniło się moje marzenie. Wreszcie będę mógł zagrać w miejscu, w którym tkwią moje muzyczne korzenie. Szkoda tylko, że nie możemy u was zostać dłużej. Wpadamy dosłownie tylko na chwilę.

Czy to, że nie przyjeżdżasz sam, ale z zespołem, będzie miało jakiś wpływ na dobór repertuaru?

Tak. Zagramy tu zestaw utworów, który mogli usłyszeć moi fani w Ameryce Południowej. Jeśli pozwolą nam organizatorzy, to zagramy w sumie 2,5 godziny. Zdarzali się już tacy, którzy pozwalali nam grać tylko półtora godziny. Dobór materiału nastąpił w dość ciekawy sposób. Wybrali go sami fani za pośrednictwem Internetu. Mieliśmy specjalny formularz na naszej internetowej stronie. Byliśmy dość zaskoczeni wynikami, ale uszanowaliśmy ten wybór i właśnie wokół tej listy zbudowaliśmy show.


A co z materiałem z repertuaru grupy Yes? Ludzie na pewno będą się go domagać?

Nie mam z tym żadnego problemu. Zawsze na koniec koncertu gram coś Yes. Ale ludzie rozumieją to, że kawałki Yes powinny być grane przez ten zespół. Pod tym względem moi fani są bardzo wyrozumiali i nie mam z tym najmniejszych kłopotów.

Na twojej stronie pojawiło się jednak specjalne oświadczenie mówiące, że nie masz ochoty już czytać e-maili domagających się twojego powrotu do Yes i nie są na ten temat prowadzone żadne rozmowy.

Tak, ale to już zupełnie inna historia. Paradoks polega na tym, że krótko po umieszczeniu tego oświadczenia, chłopaki skontaktowali się ze mną i poprosili, abym wrócił do zespołu. Było mi bardzo z tego powodu miło, ale odmówiłem. Zrobiłem to z czysto artystycznych powodów. Mam tyle pracy ze swoim własnym zespołem, że nie byłbym w stanie w żaden sposób pogodzić tych dwóch rzeczy. Teraz wreszcie czuję, że ruszyłem z miejsca, znów się rozwijam i nie miałem ochoty zaprzepaszczać tej szansy. Powrót do Yes oznaczałby cofanie się, a nie rozwój. Może nie tyle cofanie się, ale krok w bok, nie w stronę, w którą chciałbym iść. Zbyt dobrze się teraz bawię, aby ryzykować.

Podobne problemy z fanami mają Genesis czy też Marillion. Czy ortodoksyjni zwolennicy są dla ciebie dużym utrapieniem?

To ciężka sprawa. Muzyk musi robić to, co dobre dla niego i dla jego fanów. Obecnie Yes podąża w takim kierunku, w którym ja nie czułbym się zbyt wygodnie, nie byłbym w stanie zbytnio się w to wszystko angażować. Nigdy nie chciałem być członkiem projektu, w którym byłbym tylko odtwórcą czyjejś muzyki. Chcę ją także tworzyć. Mam dość jasno sprecyzowane cele i dość mocno określoną pozycję. Nie mam ochoty tego zmieniać tylko dlatego, że fani tego chcą. Oni dobrze czują się w tym, co robią, a ja w tym, co ja robię. To przypomina sytuację, w której jakiś piłkarz wraca do swego dawnego klubu. Nigdy nie jest już tak samo. Żadna rzecz nie zdarza się dwa razy. I fani nie są w stanie w żaden sposób zmusić mnie do tego, abym zmienił zdanie. Równie dobrze mogą zaraz odezwać się ci, którzy nie widzą dla mnie miejsca w Yes. I kogo mam słuchać? Lepiej po prostu robić to, czego samemu się pragnie. Nigdy nie będzie tak, że wszyscy będą zadowoleni, tak już jest...


A może chłopaki z Yes zgłosili się do ciebie, aby zrealizować obietnicę zapisaną w 1974 roku na stole?

Może. Problem w tym, że ja zupełnie nie pamiętam tego zdarzenia.

Stół podobno zaginął. Może w końcu się odnalazł i nadszedł czas spełnienia danego słowa?

Nie, nie odnalazł się. Dlatego nie mogę na pewno powiedzieć, że taka obietnica o powrocie po 2000 roku naprawdę została złożona. Tak czy inaczej, na mój powrót do Yes na razie się nie zapowiada.

Wspomniałeś wcześniej, że w Europie Środkowej tkwią twoje muzyczne korzenie. Możesz to wytłumaczyć?

Bycie klawiszowcem, a w zasadzie pianistą, bo tak zaczynałem swą przygodę z muzyką, niesie ze sobą konieczność poznania muzyki klasycznej. Jako muzyk chciałem grać utwory, które raz, że będą miały w sobie niekonwencjonalną melodie, a dwa - będą stanowiły swego rodzaju techniczne wyzwanie. Artystą, który mi tego dostarczył, był Chopin. Jego twórczość miała na mnie niesamowity wpływ. Zmalał on nieco, gdy zacząłem się interesować muzyką orkiestrową. Studiowałem muzykę i pewnego dnia na zajęciach mój profesor zapytał mnie, czy interesuję się muzyką symfoniczną i jej tajnikami. Powiedziałem, że oczywiście tak. Zapytał dlaczego. Odpowiedziałem mu, że orkiestracja da mi szansę poszerzenia horyzontów i twórczości, bo chcę zmienić nieco jej charakter, dodać do niej nowe instrumenty. On wtedy zapytał - to znaczy, że chcesz pokonać parę barier? Jeśli tak, to idź i kup taką i taką książkę, a potem zapoznaj się z muzyką Prokofiewa. Masz na to miesiąc. Zrobiłem to i muszę przyznać, że to było największe objawienie w moim życiu. Prokofiew stał się moim muzycznym bohaterem i idolem. Jego muzyka na pewno w jakiś sposób odzwierciedla się w tym, co teraz robię.

Kiedy przyjechałem do Polski w latach 80., niesamowitym przeżyciem było dla mnie to, że chodzę po ziemi, na której kiedyś żył Chopin. Pojechałem także do Rosji i tam spotkałem się z rodziną Prokofiewa, to dopiero było przeżycie. Ciężko jest dokładnie opisać emocje, jakie wywoływała u mnie muzyka kompozytorów w Europy Wschodniej i Środkowej. To chyba jest niemożliwe.


Czy właśnie w ten sposób stałeś się muzykiem grającym rocka progresywnego?

W zasadzie tak. Mój profesor powiedział kiedyś, że jeśli chcę pokonać bariery, to najpierw muszę je dobrze poznać i wiedzieć, z czego są zbudowane. Dlatego na pewno jestem muzykiem progresywnym, który jednak wyrósł na klasycznym brzmieniu. Co do tego chyba nie ma wątpliwości. Nie jest tak, że wszystko, co robię, jest progresywne. Czasami na nowy ruch trzeba czekać kilka lat i zawsze istnieje ryzyko, że wielu ludzi nie zaakceptuje nowego wcielenia. Ta sprawa jest bardzo złożona. Tak jednak pokrótce brzmi moja definicja progresji.

Czy oprócz tutejszej muzyki, inspirują cię także inne rzeczy związane z Polską i sąsiednimi krajami?

Tak. Ludzie, miejsca, ale najbardziej historia i zamki, które są tam zbudowane. Uwielbiałem je zwiedzać. Niedawno byłem we Włoszech. Zaproszono mnie do obejrzenia nowej wioski, dopiero co odkrytej niedaleko Pompei. Tego typu miejsca i sytuacje dają mi wiele radości i inspiracji do pracy.

Miałeś okazję odwiedzać Polskę na przestrzeni wielu lat. W ten sposób byłeś świadkiem transformacji, przez jaką nasz kraj przechodził. Na pewno nie uszło to twojej uwadze, tym bardziej, że napisałeś przecież dzieło zatytułowane "1984", jednoznacznie kojarzące się z książką George'a Orwella.

Niedawno mój najmłodszy syn, który ma 15 lat, wyciągnął mnie na mecz piłki nożnej. Kiedy wracaliśmy do domu, rozmawialiśmy o moim wyjeździe do Polski. Powiedział mi, że w szkole właśnie przerabiają temat upadku komunizmu i zapytał się mnie, jak to naprawdę było. Odpowiedziałem mu, że jestem jednym z najszczęśliwszych ludzi na świecie, ponieważ było mi dane zobaczyć tę zmianę. Największym problemem w przypadku tego typu historycznych zwrotów jest to, jak ludzie wykorzystają szansę, którą otrzymali. Kiedy wróciłem do domu ze swego pierwszego pobytu w Polsce, najzwyczajniej się rozpłakałem. Bo nigdy wcześniej nie spotkałem tak wspaniałych ludzi, którzy pomimo tego, w jakich warunkach żyją, nie tracą swojej godności. Kiedy wraz z synem wróciliśmy do domu, wyciągnąłem mu atlas geograficzny z lat 70. i powiedziałem: "Synku, zobacz. Tutaj są wschodnie Niemcy, a tutaj jest Rosja. To chyba najkoszmarniejsze położenie geograficzne, jakie tylko można sobie wyobrazić. Kraj tak bogaty kulturowo przez lata był niszczony i za każdym razem powstawał na nowo. Ten kraj ma w sobie niewyobrażalny fenomen". Kiedyś rozmawiałem na ten temat ze swoją byłą żoną. Stwierdziłem wtedy: "Jeśli kiedykolwiek mur berliński runie, to obserwuj Polskę, bo ten kraj stanie się potęgą". Kiedy przyjechałem do Polski już po przełomie, dwa lata po zburzeniu muru, byłem dumny z tego, jak wykorzystaliście swoją szansę. Oczywiście nie wszystko było wspaniale, ale dla mnie, człowieka z zewnątrz, to było wielkie przeżycie. Nie byłem w Polsce już sześć lat i mam nadzieję, że znów będę tak pozytywnie zaskoczony.

Wracając do Orwella, to nie uwierzysz, ale w Wielkiej Brytanii w dużym stopniu zrealizowaliśmy ten model. I nie mówię tu o programie "Big Brother", który oczywiście jest bardzo popularny, ale w tym kraju nie ma ani jednej ulicy, ani jednego placu, który nie byłby podglądany przez kamery. Każdy z nas ma swoją teczkę, w której są zbierane informacje. Gdyby Orwell to widział, to myślę, że bardzo by się uśmiał. Najciekawsze jest to, że czegokolwiek ten rząd nie zrobi, to i tak nie przyniesie to zamierzonego skutku. A mówiąc o samym programie telewizyjnym, to jest on wielkim oszustwem.


Wielkie oszustwo?

Tak. Jestem bardzo wyczulony na punkcie tego, gdy coś jest robione tylko dla pieniędzy. Jeśli robi się coś, co daje ludziom radość, przynosi korzyści krajowi i do tego jeszcze przynosi pieniądze, to nie mam nic przeciwko, ale jeśli chodzi tylko o kasę, to wzbudza to moje obrzydzenie. W Anglii powstał niedawno zespół o nazwie Hear'Say. To jest niesamowita historia. Wszędzie się o nim mówi i wszędzie się o nim pisze. Ale ani moje dzieci, ani ich znajomi, nawet nie są w stanie polubić tej muzyki. Kto więc kupuje te wszystkie płyty? Ta sprawa mocno mi śmierdzi.

Skoro wspominasz o swoich dzieciach, to do Polski przyjedzie z tobą Adam, najstarszy z nich.

Tak, Adam to wspaniały klawiszowiec. On dużo pracuje sam, ma własne projekty, ostatnio pracuje z Lisą Stansfield. To, że pracuje także ze mną, to nie żadne rodzinne koneksje, ale fakt, iż jest jednym z najbardziej uzdolnionych muzyków młodego pokolenie. Nie jest to moje zdanie, ale zdanie brytyjskiej prasy, i to mnie bardzo cieszy.

A czy Adam nie stresuje się grając u boku sławnego ojca?

Nie, w żadnym wypadku. Ten zespół nie wie, co to stres. Adam jest bardzo wyluzowany i takie rzeczy na niego nie działają. Mam to szczęście, że moje dzieci są nie tylko moimi dziećmi, ale także moimi przyjaciółmi. Możemy o wszystkim ze sobą rozmawiać, więc nie ma tu mowy o żadnym stresie.

Dziękuję za rozmowę

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas