"Za głosem serca"
Pod koniec 1999 roku ukazał się kolejny, szósty album studyjny brytyjskiej grupy My Dying Bride. Płyta „The Light At The End Of The World” ukazała liderów sceny doom metalowej w nadzwyczaj dobrej formie i – co dla fanów najważniejsze – stylistycznie nawiązuje bezpośrednio do pierwszych, najbardziej cenionych płyt grupy. Początek roku 2000 My Dying Bride poświęca intensywnej europejskiej trasie koncertowej. Niestety, do nas nie dojadą. Dlaczego? Wokalista grupy, Aaron Stainthorpe, sam tłumaczy Jarosławowi Szubrychtowi.
Wasz nowy album, zatytułowany „The Light At The End Of The World”, ukazał się kilka tygodni temu. Czy dotarły już do was pierwsze reakcje ze strony fanów?
Trudno mi powiedzieć, co sądzą o „The Light…” nasi fani, ludzie którzy kupują płyty. Dowiemy się kiedy pojedziemy na trasę, zobaczymy jak będą reagować na koncertach. Jeżeli jednak muzyczna prasa i opinie dziennikarzy piszących o naszej muzyce mogą być jakimś miernikiem, to powinno być wspaniale. Zamieszanie, które zrobili wokół My Dying Bride jest niewiarygodne. Zupełnie jakbyśmy byli debiutującym zespołem i wszyscy nagle chcieli się dowiedzieć, skąd się wzięliśmy. Przysięgam, że nigdy w życiu nie udzieliłem tylu wywiadów. Wyobraź sobie, że od listopada nie robię nic innego. Według mojej rachuby nasza dzisiejsza rozmowa to 135 wywiad dotyczący nowego albumu. Dziennikarze oszaleli na naszym punkcie i mam nadzieję, że fanom udzieli się ten stan. (śmiech)
Może wasz poprzedni album - „34.788%… Complete” - zawiódł zbyt wielu i teraz odkrywają My Dying Bride na nowo?
Wszyscy czepiają się naszej poprzedniej płyty. Chyba rzeczywiście nie była najłatwiejsza w odbiorze, ale tak naprawdę znalazło się na niej tylko kilka dziwnych utworów, cała reszta to czysty styl My Dying Bride. Tych, których odrzuciła niecodzienna szata graficzna i kilka nietypowych dla nas dźwięków, ominęła przyjemność poznania bardzo dobrej płyty. Widocznie My Dying Bride jest w świadomości naszych fanów nierozerwalnie związany ze sceną gotycką i doom metalową. Na „34.788%… Complete” tego nie było, więc poczuli się zawiedzeni. Dlatego masz dużo racji mówiąc, że szum wokół „The Light At The End Of The World” związany jest z powrotem tradycyjnego My Dying Biride, takiego, którego znają i akceptują wszyscy. Nie wróciliśmy jednak do korzeni, by wdzięczyć się do publiczności. Po nagraniu „34.788%… Complete” doszliśmy do wniosku, że posunęliśmy się w eksperymentach tak daleko, jak tylko mogliśmy sobie pozwolić. Gdybyśmy poszli kilka kroków dalej, moglibyśmy zatracić własną tożsamość, przekształcić się w nikomu niepotrzebny, dziwaczny zespół pop. A tego bardzo byśmy nie chcieli… Postanowiliśmy więc wrócić do korzeni naszej muzyki, sprawdzić, czy w ogóle potrafimy jeszcze raz nagrać taką płytę. Nie byliśmy pewni, czy uda nam się zwrot w przeszłość, więc to też był w pewnym sensie eksperyment. Na szczęście powiódł się - uważam, że udało nam się odtworzyć klasyczne brzmienie wczesnych albumów My Dying Bride.
Powrót do korzeni urasta dzisiaj do rozmiarów mody ogarniającej niemal wszystkie zespoły o dłuższym stażu.
Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Chcieliśmy sprawdzić, czy jeszcze potrafimy tak grać, a poza tym naprawdę wielką przyjemność sprawiło nam skomponowanie tej muzyki i równie wielką satysfakcję odczuwam słuchając nowej płyty. Podejrzewam, że niektóre kapele robią to po prostu dla pieniędzy. Wracają do korzeni, bo potrafią liczyć i z rachunków wynika, że ich wczesne płyty sprzedawały się lepiej. Jeszcze inne zamierzają się rozpaść i chciałyby pożegnać się z fanami płytą podobną do tych, które przyniosły im popularność. Trochę to wszystko żałosne. Z drugiej strony, jeśli muzyka jest dobra, to powody, jakimi kierował się zespół przy nagrywaniu materiału przestają być ważne. Najważniejsze, że album podoba się fanom.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu miesięcy działalność My Dying Bride ograniczała się właściwie tylko do nagrań studyjnych i… zmian składu. To chyba nie ułatwiało wam pracy?
Pierwszy odszedł Rick Miah. Po amerykańskiej trasie promującej album „The Angel And The Dark River” oświadczył ze smutkiem, że gra na perkusji zabija go. Rzeczywiście, prawie nie wychodził ze szpitala. Chorego Ricka zastąpił Kanadyjczyk imieniem Bill. Nagrał z nami płytę „34.788%… Complete”. Niestety, chwilę później Billowi skończyła się wiza na pracę w Wielkiej Brytanii i musiał wrócić do swojego kraju. Wtedy pojawił się Shaun Steels, który gra na perkusji w My Dying Bride do tej pory.
Martin Powell opuścił nas jeszcze przed nagraniem „34.788%… Complete”, bo nie podobał mu się kierunek w którym zmierzaliśmy. Nie dziwię się. Pierwszym utworem z nowego materiału jaki usłyszał był „Heroin Chic” i myślał, że zmieniamy się w jakiś szalony zespół. Nie zmartwiliśmy się zbytnio jego decyzją. Przez całe lata graliśmy ze skrzypcami, przyszedł więc czas na odmianę. Nie przyszło nam nawet do głowy, by poszukać kogoś na miejsce Martina. Zresztą metal ze skrzypcami to w tej chwili nic oryginalnego…
Potem odszedł Calvin, który był w My Dying Bride od zawsze. Miał dużo problemów w domu i nie mógł ich pogodzić z grą zespole. Ale w pewnym sensie Calvin wciąż jest z nami, bo został naszym menadżerem. Jeżeli więc podczas naszej trasy koncertowej natkniecie się na niego, to się nie dziwcie. Co prawda nie zobaczycie go już na scenie, ale w nowej roli jest równie dobry - biega dookoła i wrzeszczy na ludzi z obsługi. Jego miejsce w zespole zajął Hamish Glencross z Solstice, który doszedł już po nagraniu „The Light At The End Of The World.”
Zmiany składu zawsze w pewnym stopniu hamują rozwój grupy. Trzeba dawać ogłoszenia do gazet, przesłuchiwać kandydatów, krótko mówiąc - tracić czas. Poza tym, gra w zespole bardzo zbliża ludzi. Kochamy się niemal jak rodzina i ciężko nam jest pogodzić się ze stratą kogokolwiek. Gdy już znajdujemy zastępstwo, zawsze mamy wrażenie, że ten nowy nie pasuje do układanki, że nie jest tak dobry, jak przyjaciel, który odszedł. Po jakimś czasie poznajemy nowych bliżej, dostrzegamy ich zalety, widzimy, że ciężko pracują i że wcale nie są gorsi od ich poprzedników. Znowu jesteśmy zespołem.
Czy pamiętasz, skąd wzięło się twoje zainteresowanie muzyką metalową?
Zaczęło się od utworu „Rime Of The Ancient Mariner” autorstwa Iron Maiden. Usłyszałem go w radiu, co właściwie graniczy z cudem, bo w Anglii nikt nie puszcza metalu w radiu. Od tego momentu zacząłem słuchać Iron Maiden i innych podobnych zespołów. Tak było aż do dnia, kiedy w jednym z klubów w moim mieście usłyszałem Bathory z ich drugiej płyty „The Return”. To było tak coś całkowicie odmiennego od Iron Maiden. Najbardziej hałaśliwa i szalona muzyka jaką kiedykolwiek słyszałem, ale przy tym absolutnie fantastyczna! Myślę, że te dwa wydarzenia i te dwa zespoły miały największy wpływ na ukształtowanie mojego gustu muzycznego. W tym samym klubie, w którym po raz pierwszy usłyszałem muzykę Bathory, zawiązał się skład My Dying Bride. Z Calvinem znałem się już dużo wcześniej, wiedziałem, że od wieków gra na gitarze. Pewnego dnia poszliśmy do klubu na koncert młodej grupy, w której grali Andrew i Rick. To był całkiem niezły zespół, ale dowiedzieliśmy się, że właściwie mają się rozpaść. Po wypiciu nieprzyzwoitej ilości piwa doszliśmy do wniosku, że powinniśmy założyć we czwórkę nową kapelę. O dziwo, na drugi dzień wszyscy o tym pamiętaliśmy, spotkaliśmy się i… zagraliśmy pierwszą próbę zespołu, który później przyjął nazwę My Dying Bride.
Muzyka metalowa nie ma zbyt dobrych notowań w mediach, większość rodziców nie cieszy się, gdy ich nastoletnia pociecha zaczyna znosić do domu płyty Slayera. Jak myślisz, dlaczego?
Myślę, że w dużej mierze można to zrozumieć. Metal ma w sobie jakiś buntowniczy pierwiastek, coś, co nie przystaje w pełni do norm społecznych. Weź pod uwagę choćby sam wygląd. Uważa się, że mężczyźnie nie wypada mieć długich włosów, a metalowcy zapuszczają jak najdłuższe. Społeczeństwo nie lubi takich, którzy się stawiają, którzy nie mają ochoty podporządkować się istniejącym normom. Dlatego metal zawsze był i zawsze będzie poza nawiasem, będzie miał raczej słabe notowania. Myślę zresztą, że dotyczy to rocka w ogóle, nie tylko metalu. Jeżeli o mnie chodzi, cały ten problem jest sztucznie rozdmuchany. Potrafię z przyjemnością słuchać muzyki klasycznej, a potem puścić sobie płytę Sodom. Muzyka to tylko muzyka, sama w sobie nie przenosi żadnych negatywnych emocji, nie może być dobra, albo zła.
Powiedział człowiek, który na scenie wygląda jak szaleniec przeżywający najgorsze tortury ciała i umysłu…
Hm… to jest… to, że ja tak robię, nie znaczy, że metal jest zły. Po prostu, pisząc utwory My Dying Bride zawsze koncentruję się na negatywnych uczuciach, na swoich problemach. Przekładając te wszystkie brudy na nuty i linijki tekstów, czuję się fantastycznie, przeżywam proces oczyszczenia. Nigdy nie napisałem pogodnego tekstu, ale też nikt tego ode mnie nie oczekiwał. Nie nazywamy się The Beach Boys, ale My Dying Bride i to nas do czegoś zobowiązuje. Dlatego z naszej strony zawsze spodziewać się smutku i bólu zaklętego w muzyce, ale jeśli wydaje ci się, że na co dzień jesteśmy ponurakami prześladowanymi przez czarne myśli, to bardzo się mylisz. Wszystko co złe, zamykamy w naszych utworach. Jeśli więc wiję się na scenie w agonii, to tylko dlatego, że na nowo przeżywam rozpacz, którą zawarłem w tekstach. Szczerze mówiąc, to nic przyjemnego. Moją ulubioną częścią występu My Dying Bride jest chwila, w której mówię ‘Dziękujemy. Dobranoc!’. Dziękuję Bogu za to, że już mogę zejść ze sceny. Każdy koncert to dla mnie prawdziwe piekło…
Przez które niedługo będziesz znowu musiał przechodzić. Szkoda tylko, że nie pomęczysz się trochę w Polsce.
Nienawidzę tras koncertowych, nienawidzę obnażać swoich uczuć w świetle reflektorów, stojąc naprzeciw setek, czasami tysięcy ludzi. Niektórzy myślą, że My Dying Bride to po prosty jeszcze jeden zespół rockowy. Powinienem stanąć na scenie, zaśpiewać co mam do zaśpiewania, zgarnąć kasę i nie marudzić. Cały problem w tym, że ja tak nie potrafię. Śpiewając, odczuwam każdy utwór całym ciałem i bardzo mnie to wyczerpuje. Nie miałbym więc nic przeciw temu, gdybyśmy nie mieli już nigdy grać koncertów. Na moje nieszczęście pozostała część zespołu uwielbia koncerty, więc muszę się poddać ich woli. Niestety, trasa koncertowa promująca „The Light At The End Of The World” nie obejmie Polski, tylko niektóre kraje Europy Zachodniej. Baliśmy się ruszyć na dłuższe tourne, bo przez prawie trzy lata nie zagraliśmy ani jednego koncertu. Najpierw więc sprawdzimy, czy jeszcze w ogóle potrafimy to robić, musimy scementować nowy skład, a potem - prawdopodobnie jesienią tego roku - dotrzemy również do fanów w innych krajach. Na pewno zagramy w Polsce, bo to dla nas wyjątkowe miejsce i fani, którzy zawsze wspaniale nas przyjmowali. Kiedy po „The Angel And The Dark River” wypłynął pomysł, żeby nagrać koncertowe video, decyzja była jednogłośna i natychmiastowa - ‘Jedziemy do Polski!’
Mam wrażenie, że metal wykonywany przez zespoły brytyjskie różni się nieco od tego, co grają wasi koledzy ze Stanów Zjednoczonych, z Niemiec, czy jakiegokolwiek innego zakątka świata?
Myślę, że to prawda. Wynika to chyba z tego, że w naszym kraju narodziła się muzyka metalowa. Zaczęło się od Led Zeppelin, którzy ustawili poprzeczkę najwyżej, jak można sobie wyobrazić. Wiele zespołów próbowało ich kopiować, ale nikt nie zbliżył się do tego poziomu. To chyba wynik specyficznej atmosfery panującej u nas, czegoś nieuchwytnego, co jednak wyraźnie odróżnia jeden kraj od drugiego. Kiedy myślisz o Brazylii, od razu widzisz wspaniały futbol oraz piękne kobiety. Na tej samej zasadzie metal jest bardzo brytyjski, mimo że w wielu innych krajach z powodzeniem gra się tę muzykę.
Jaka jest twoje zdanie o grupie Cradle Of Filth - obecnie najbardziej rozchwytywanym brytyjskim towarze eksportowym?
Znamy się i przyjaźnimy od bardzo dawna, nie oczekuj więc ode mnie obiektywnej opinii. Przyznam jednak, że nie jestem zagorzałym fanem ich muzyki, nie mam w domu ani jednej ich płyty. Widzę natomiast, że cały świat oszalał na punkcie Cradle Of Filth. Cieszy mnie ich sukces, tym bardziej, że to moi rodacy. Zastanawiam się tylko, czy przygotowani są na kaprysy publiczności, na to że w pewnym momencie popularność może się skończyć. Jeżeli ktoś płonie tak jasnym płomieniem, szybko może się spalić.
Jak dużo paliwa pozostało jeszcze grupie My Dying Bride?
Myślę, że dużo. Mamy już plany dotyczące następnych kilku albumów, wróciła nam twórcza energia. Granie tej muzyki, to jedyne co potrafię robić naprawdę dobrze i chciałbym robić to tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Kiedy jednak wypalę się, gdy skończą się pomysły, natychmiast przestanę. Z dnia na dzień, ignorując wszystkie kontrakty, zobowiązania i pieniądze. Kiedy serce podpowie mi, że przyszedł na to czas, posłucham go i po prostu odejdę.