Reklama

"Wspaniałe słowa, zapomniane wartości"


Bolt Thrower, brytyjska deathmetalowa maszyna wojenna, której początki sięgają drugiej połowy lat 80., ma w historii muzyki metalowej swe stałe, honorowe miejsce. Już na samym początku kariery, potencjał drzemiący w muzykach z Coventry, zauważył sam John Peel, legendarny didżej "BBC Radio 1", który umożliwił młodej grupie - wówczas jeszcze wyraźnie zafascynowanej punkiem - wypłynięcie na szerokie wody.

Od tamtych chwil minie niebawem 20 lat, a piątka dźwiękowych żołnierzy w służbie death metalu wciąż pozostaje na posterunku, nie pozwalając swoim zwolennikom choćby na moment zwątpienia.

Reklama

Żołnierski kodeks wartości, pisany jak zawsze przez samo życie, obecny jest również w tekstach "Those Once Loyal", ósmej płyty Bolt Thrower, na której swój triumfalny powrót do pełnej gotowości zaznaczył wokalista Karl Willetts. Album ten już 14 listopada wyda amerykańsko-niemiecka Metal Blade Records.

Gavin Ward, gitarzysta i współzałożyciel tej niezwykle konsekwentnej w działaniach formacji, znalazł kilka chwil na rozmowę z Bartoszem Donarskim.

Jakie jest wasze samopoczucie, już po skończeniu albumu i tuż przed wydaniem "Those Once Loyal"? Jest w was poczucie, że wszystko zostało zrobione tak, jak należy?

Na tym etapie, tak. Ale za dwa miesiące może to już wyglądać nieco inaczej.

Jaka zatem jest dziś atmosfera w Bolt Thrower, porównując chociażby z okresem nagrywania "Honour Valour Pride"?

W pewnym sensie jest podobnie, jak wcześniej. Z drugiej strony inaczej, bo przecież w czasie powstawania "Honour Valour Pride" był z nami Dave [Ingram, wokalista znany z Benediction i Worlord - przyp. red.], a teraz ponownie wrócił do nas Karl [Willetts]. Ogólny klimat jest dziś może lepszy, ale w końcu jest to wciąż ten sam zespół i tutaj nic się nie zmieniło.

Ciśnienie i oczekiwania fanów względem Bolt Thrower wydają się być dziś większe niż jeszcze kilka lat temu. Odnosisz podobne wrażenie?

Przyznam, że nie słyszałem o tym, ale to brzmi bardzo obiecująco (śmiech). Sami mamy wobec siebie surowe wymagania. Wiesz, ta muzyka jest robiona dla fanów. Jeśli im się nie spodoba, wszyscy będziemy rozczarowani.

Ale jeśli chodzi o nas, możemy jedynie starać się ze wszystkich sił i pisać muzykę, którą sami lubimy. Najważniejszą rzeczą jest, abyś nadal grał to, co cię kręci i żeby to się ludziom wciąż podobało.

"Those Once Loyal" to Bolt Thrower, jaki znamy od lat: ciężki, masywny, silny. Cieszę się, że wciąż zachowujecie ten kierunek.

Racja, choć tym razem w poszczególnych utworach jest więcej zmian. Kompozycje są bardziej różnorodne. No ale to cały czas jest Bolt Thrower i trudno, żebyśmy próbowali brzmieć inaczej. Brzmienie naszych gitar zawsze będzie mniej więcej takie same, tego nie da się zmienić naciśnięciem jakiegoś guzika w trakcie procesu nagrywania.

Czy na któryś z elementów powstawania nowej płyty zwracaliście większą uwagę?

Zawsze skupiamy się na produkcji. Teraz sami się tym zajmujemy, jesteśmy producentami i zdajemy sobie sprawę, że może pojawić się więcej błędów niż kiedyś. Z wcześniejszych doświadczeń i pomyłek, które przytrafiały nam się na poprzednich albumach, wiemy, że zbyt masywna ściana gitar jest błędem.

Dlatego, aby wszystkie instrumenty były właściwie słyszane, gitary są nieco cofnięte, tak żeby bas czy perkusja miały dla siebie odpowiednie miejsce. To była świadoma decyzja, wynikająca z prostego faktu chęci ciągłego samodoskonalenia się. I tu nie chodzi już tylko o samą produkcję, ale i o granie w ogóle.

Ponownie nagrywaliście w studiu "Sabel Rose". Co jest największą korzyścią takiego rozwiązania?

Obecnie dla Bolt Thrower wszystko sprowadza się do dobrego sprzętu, niekoniecznie olbrzymiego studia. Największą korzyścią jest dziś czas. Oczywiście odpowiednie wyposażenie odgrywa dużą rolę, jednak to właśnie komfort czasu najbardziej nam pasuje. Ten album nagrywaliśmy codziennie przez cztery miesiące, że nie wspomnę o ponadmiesięcznej przedprodukcji. Przyznasz, że to sporo czasu. Inna kwestia do dogodne usytuowanie studia, do którego nie musimy daleko jeździć. Rezerwujemy sobie tam miejsce na 4-5 miesięcy i nikt nam nie przeszkadza.

W końcu nagrywanie to również w pewnym sensie proces twórczy.

Pewnie. Miło jest patrzeć, jak poszczególne elementy się ze sobą łączą, od samego początku do końca. Nie jest to jednak tylko przyjemność, a częściej ciężka praca. Wciąż wolę jednak grać koncerty, gdzie nie jest tak sterylnie, jak w studiu. Na scenie nie ma nad tym kontroli i to jest lepsze.

Na "Those Once Loyal" znów możemy usłyszeć głos Karla. Pomijając sprawę odejścia Dave'a, co spowodowało, że znów jest z wami?

Tak naprawdę to on wrócił do nas już na "Mercenary" [płyta z 1998 roku - przyp. red.], ale wówczas nie mógł poświęcić się zespołowi w stu procentach, gdyż kończył jeszcze studia. Niemniej, już wtedy był znów gotowy dołączyć do Bolt Thrower na stałe. Na "Mercenary" nie do końca wiedzieliśmy, jak to wszystko wyjdzie i ocenialiśmy wiele rzeczy po fakcie. Teraz mamy pełną jasność.

Tym razem Karl solidnie zajął się też tekstami, których pisanie - z tego, co mi wiadomo - poprzedził dogłębnymi badaniami.

Tak. Wiesz, dla Karla to będzie zawsze powracanie do czegoś, co nigdy nie zostało zatrzymane. Bolt Thrower działał bez niego przez 10 lat i dlatego chciał podejść do tego zadania dobrze przygotowanym, z pewnym spokojem. Te teksty są pełne metafor i choć dotyczą wojny, mówią o wszystkich, nieco zapomnianych wartościach, jak męstwo, honor, wierność, przyjaźń. To wspaniałe słowa, postrzegane w dzisiejszym społeczeństwie, jako trochę staroświeckie.

No właśnie. Tu dotykamy sprawy, która zawsze była dla mnie oczywista, a dotyczy tego, że wasze teksty, choć opisujące wojnę, zawsze miały uniwersalny charakter. Te wszystkie cnoty nie są przecież odgórnie przypisane jedynie ludziom na polu walki, ale tak naprawdę każdemu z nas.

Rzeczywiście. Dobrze postrzegać to w ten sposób, bo tak właśnie jest. To nie jest żadna pochwała śmierci czy żądzy krwi. Te wszystkie historie, metafory bardzo nas interesują i to nie w sensie gloryfikowania czegokolwiek.

W styczniu wybieracie się na europejską trasę, na której odwiedzicie również Polskę. Szczerze przyznam, że już nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz u nas graliście.

Faktycznie, to było bardzo dawno, chyba jakieś 11 lat temu. Sam nie mogę uwierzyć, jak szybko płynie czas. Nasz zespół zawsze był mocno związany z podziemiem i to jest wyczuwalne do dziś.

Obecnie dostajemy mnóstwo propozycji grania koncertów i będziemy z tego korzystać, jeżdżąca do miejsca, w których dawno nas nie było oraz odwiedzając nowe. Dziś wszystko wydaje się być bardzo pozytywne. Wszystkim w zespole bardzo dobrze się gra. Bije z nas spory entuzjazm związany z wyjazdem na trasę i graniem koncertów. To świetne uczucie. To nie ma nic wspólnego z kultem naszej grupy, tylko z emocjami, jakie dziś w nas są.

Cieszymy się z możliwości zagrania w Polsce. Kiedy ostatni raz u was występowaliśmy, było zabójczo.

Niedawno na waszej stronie udostępniliście dwa utwory z "Peel Sessions". Właśnie minął rok od śmierci Johna Peela, didżeja "BBC Radio 1", który tak wiele zrobił dla popularyzacji metalowej muzyki. Myślisz, że któregoś dnia pojawi się ktoś, kto mógłby go zastąpić? Ktoś, kto znów da szansę młodym zespołom do pokazania się na szerszą skalę?

Nie. To był człowiek jedyny w swoim rodzaju, który dostrzegał czystość w muzyce, bez względu na styl. Nie bardzo widzę, aby ktoś robił dziś to samo. Zresztą przed nim też nikogo takiego nie było. To on otworzył drzwi dla wielu artystów i zespołów, z naprawdę przeróżnych gatunków. To dzięki niemu ludzie często po raz pierwszy dowiadywali się o zupełnie nieznanych im grupach.

Zawsze zastanawiałem się, jak to było. To zespoły takie, jak Carcass, Extreme Noise Terror, Napalm Death czy wreszcie Bolt Thrower wysyłały mu taśmy, a on was później zapraszał na nagrania, czy też może wyglądało to jeszcze inaczej?

Tak to właśnie mniej więcej się odbywało. W tamtych latach tape-trading był normą. Zespoły wysyłały swoje materiały do innych grup, ludzi z podziemia, wytwórni, stacji radiowych. W ogóle ludzie wydawali się wówczas więcej ze sobą rozmawiać. My robiliśmy to samo.

Wysłaliśmy mu nasze pierwsze 3-utworowe demo "Concession Of Pain" [w roku 1987 - przyp. red.]. Z tego, co pamiętam, w tamten weekend dostał około dwustu podobnych taśm od różnych zespołów i wybrał właśnie nas, abyśmy zrobili u niego sesję. W sumie zarejestrowaliśmy u niego aż trzy sesje. I to była właśnie jedna z tych niesamowitych rzeczy.

Właściwie, samo nagranie niczego nie gwarantowało, nie zaczynało wielkiej kariery, ale fakt, że jemu się to podobało, wyzwalało w ludziach przekonania, że w tej muzyce musi być coś dobrego. A to wielka różnica. My przecież podpisaliśmy kontraktu nazajutrz po emisji pierwszej sesji. Owszem, była to dość g******* wytwórnia, ale zawsze.

Pamiętasz jeszcze, jak słuchaliście w radiu swojej pierwszej sesji u Peela?

Jasne. Załadowaliśmy się w szóstkę do jednego samochodu, kompletnie nawaleni kwasem i jechaliśmy z tej okazji do pubu. Byliśmy tak natrzepani, że o mało co, a byśmy ją przegapili. Kiedy to usłyszeliśmy, byliśmy wniebowzięci. To wspaniałe wspomnienia dawnych dni. Sam występ też był fajny. Przecież ja byłem wtedy jeszcze dzieciakiem.

To prawda, że poza jego programami całe "BBC Radio 1" to raczej niestrawne "ciepłe kluchy"?

Zdecydowanie. Całkowite g****, od początku do końca. Nie żartuję. Tak jest zresztą w większości brytyjskich stacji radiowych, w których tylko nieraz pojawia się coś interesującego. Prawdę mówiąc dotyczy to również wszelakich magazynów. To ma właściwie przełożenie na wszystkie media.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wielka Brytania | BBC | studia | radio | maszyna | Bolt
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama