"Tworzymy trendy"

article cover
INTERIA.PL


Roadrunner Records, jedna z największych i bez wątpienia najbardziej wizjonerskich wytwórni metalowych świata, obchodzi w 2006 roku jubileusz 25-lecia powstania. Niewielka firma założona ćwierć wieku temu przez pochodzącego z Holandii Ceesa Wesselsa, jest dziś domem dla wielu z pośród najznakomitszych i najpopularniejszych artystów metalu i rocka. To również dzięki tej właśnie nowojorskiej firmie, death metal, nu metal, czy ostatnio metalcore stanowią dziś sceny o olbrzymich rozmiarach.

25. rocznica założenia wytwórni stała się także doskonałą okazją do wydania szczególnego albumu "Roadrunner United - The All-Star Sessions", do którego nagrania zaangażowano największe gwiazdy figurujące w katalogu amerykańskiego wydawcy.

Pomysłodawcą tego niecodziennego wydawnictwa był Monte Conner, długoletni łowca talentów, a zarazem jeden z kierowników w głównej, nowojorskiej siedzibie Roadrunner Records, kreator i niszczyciel trendów, na którego koncie widnieją kontrakty m.in. z Sepulturą, Obituary, Deicide, Type O Negative, Slipknot, Machine Head, Nickelback czy Killswitch Engage. Choć jest człowiekiem niezwykle zajętym, Bartoszowi Donarskiemu udało się zaprosić go na długą rozmowę o historii i swoistej filozofii jego firmy.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś o Roadrunner Records? Co właściwie przyciągnęło cię do tej firmy, bardzo dawno temu?

W latach 80. byłem bardzo mocno zaangażowany w podziemie i bardzo dokładnie penetrowałem całą scenę. Wymieniałem się taśmami, czytałem wszelkie magazyny poświęcone tej muzyce i interesowałem się wyłącznie undergroundowymi zespołami.

Tym właśnie sposobem usłyszałem o Roadrunner. Głownie za sprawą Mercyful Fate, z którego później zrodził się King Diamond, ale również dzięki innym grupom, z jakimi w tamtym czasie podpisywali kontrakty: Infernal Majesty, Carnivore, Whiplash. Doskonale zdawałem sobie sprawę z istnienia tej wytwórni, bo to była typowa firma podziemna, a ja interesowałem się głownie undergroundem.

Od początku zajmowałeś się zespołami i ich wyszukiwaniem?

Pracę w Roadrunner rozpocząłem w lutym 1987 roku. W tamtym czasie moim zadaniem była promocja radiowa. Całe dnie spędzałem na rozmowach telefonicznych z uczelnianymi stacjami radiowymi, starając się o to, aby grały nasze zespoły. Tylko tak można było dotrzeć z tą muzyka do fanów i sprzedawać płyty, bo komercyjne stacje nie grały muzyki metalowej.

Po niedługim czasie okazało się, że osoba odpowiedzialna w Roadrunner za artystów odeszła do innego wydawcy. Nagle okazało się, że w biurze pozostały zaledwie cztery osoby, w tym i ja. Cees Wessels, właściciel Roadrunner rozejrzał się dookoła i zobaczył, że wśród tych czterech osób, które zostały, tak naprawdę tylko ja byłem metalowcem. Człowiekiem, który angażował się w tę muzykę.

I tak, trochę z rozsądku, przejąłem sprawy związane z zespołami i muzycznym obliczem tej firmy, bo nikt inny nie był w stanie się tego podjąć (śmiech). W ciągu pierwszego roku podpisałem kontrakty z Sepulturą, Annihilator i Obituary. Gdy ich płyty ukazały się w 1988-1989 roku i zaczęły się sprzedawać, Cees zdał sobie sprawę, że to co robię jest dobre i pozwolił mi ciągnąć to dalej.

Na czym dokładnie polega dziś twoja praca? Czy to jest przede wszystkim siedzenie za biurkiem i przekopywanie się przez stosy materiałów, które otrzymujesz?

To na pewno cześć tego czym się zajmuję. Dużo też słucham różnych taśm i płyt, przeszukuję internet. Większość dnia spędzam na słuchaniu nieznanych zespołów bez kontraktu.

Ale to nie polega wyłącznie na poszukiwaniu nowych grup. Mam też przecież artystów, z którymi podpisałem umowy i nimi też muszę się zajmować, mając wobec nich swoje zobowiązania. Robię z nimi płyty, wybieram producentów, inżynierów dźwięku, pomagam w dojściu do odpowiednich miejsc, sprzętu, materiałów. W grę wchodzą również finanse i ogólnie wszystko, co jest związane z ostatecznym powstaniem produktu.

Jak widzisz, tak naprawdę są to dwa zajęcia. Jedno polega na obowiązkach wobec artystów, których już podpisałem, co jest moim głównym zadaniem. A druga sprawa, jeśli tylko mam jakiś wolny czas, to szukanie wciąż innych, nowych zespołów.


Co trzeba mieć, żeby znaleźć się w katalogu Roadrunner Records?

Ogólnie mówiąc zawsze szukam czegoś oryginalnego, zespołów, które brzmią świeżo. Grup, które nie skaczą z mody na modę i nie kopiują innych. Wyobraź sobie, że tygodniowo dostaję dwadzieścia demówek, które brzmią, jak Killswitch Engage, a to zupełnie nie robi na mnie wrażenia. Nie interesują mnie naśladowcy, tylko zespoły, które są wyjątkowe i robią coś inaczej.

Jednym słowem, poszukuję niepowtarzalności. Jeśli nie ma w tym tej wyjątkowości, w drugiej kolejności zwracam uwagę na jakąś inną charakterystyczną cechę. Takim czymś było np. to, że Sepultura pochodziła z Brazylii. W tamtym czasie wszyscy chcieli o nich pisać, tylko dlatego, że byli z Brazylii, bo to było fascynujące. Albo Obituary. John Tardy nie pisał tekstów, a jedynie ryczał, co dawało piorunujący efekt. Ludzie o razu byli tym oczarowani.

Wiesz, jeśli nie ma w tym zbyt wiele oryginalności, skupiam się na wychwyceniu czegoś charakterystycznego, czegoś osobliwego. To może być cokolwiek, gitarzysta na wózku inwalidzkim lub wokalista z trzecią ręką. Wszystko, co pomogłoby zespołowi w byciu zauważonym i wybiciu się ponad tysiące innych demówek.

Czy to zawsze jest kwestia twojego własnego gustu?

Większość kontraktów, które podpisuję są związane z moimi osobistymi oczekiwaniami i nadziejami. To moje odkrycie i muzyka, którą lubię. Niekiedy tylko stawiam na inne grupy, gdy wydaje mi się, że dzieciaki są za takim czy innym brzmieniem. Ale to margines. Najczęściej podchodzę to tego, jako fan metalu, któremu podoba się konkretna muzyka.

25 lat to szmat czasu. Czy przez te wszystkie lata twoje nastawienie i filozofia Roadrunner bardzo się zmieniły?

Niewiele. Od początku naszym celem było prowadzenie wytwórni zajmującej się ciężkim rokiem i metalem. Myślę, że ten kurs jest cały czasu utrzymywany i nadal wydobywamy to, co najlepsze w hard rocku i heavy metalu. Jesteśmy w tym konsekwentni i dlatego doszliśmy to takiej wysokiej pozycji.

Ludzie po prostu wiedzą, że jeśli jest na tym logo Roadrunner, to na pewno porządnie skopie im tyłek. Taką postawę budujemy od 25 lat.

Oczywiście, wielu ludzi patrząc np. na Nickelback, mówi, że to nie za bardzo pasuje do Roadrunner. Ale to nieprawda. Ja zacząłem tu pracować w roku 1987 i już nawet w tamtym czasie, Cees Wessels nie chciał, żeby była to tylko i wyłącznie wytwórnia zainteresowana ciężkim metalem.

Chciał, żebyśmy byli firmą, która może też zajmować się popularną muzyką rockową. Staraliśmy się podpisać umowę z takim zespołem od początku, jak tu przyszedłem. Podpisaliśmy dwadzieścia podobnych grup, ale nawet o nich nie słyszałeś, bo im się po prostu nie udało przebić. Dopiero z Nickelback po raz pierwszy odnieśliśmy sukces.


Roadrunner to kawał wielkiej historii muzyki metalowej i z tym trudno dyskutować. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wzbudzacie też spore kontrowersje, szczególnie tak różnorodnym katalogiem. Byliście też dość srodzy dla niektórych metalowych gatunków, jak np. death metalu, który kiedyś był dla was priorytetem, a skończył w śmietniku.

W pewnym stopniu wyjaśniłem to już wcześniej, mówiąc o filozofii naszej firmy, której się trzymamy. Co do zespołów metalowych, z które podpisujemy, to zawsze musi być świeże i rozwijać się. Nas interesują grupy, które wyprzedzają swój czas, przewodzą reszcie, a nie kopiują innych.

Dlatego też zacząłem współpracować z np. Sepulturą i Obituary, ponieważ w tamtym czasie nikt nie stawiał na death metal. I to właśnie Sepultura i Obituary pomogły całej scenie w odniesieniu sukcesu, innym zespołom i wytwórniom. Jednak już po 3-4 latach deathmetalowa scena zaczęła zwalniać i naśladować samą siebie.

Było tak samo, jak z wcześniej wspomnianym Killswitch Engage. To doskonały przykład. Przed nimi nikt nie grał metalcore'a, do końca nawet nie wiedziano, co to właściwie jest. Po podpisaniu z nimi kontraktu, nagle tysiące zespołów chce być drugim Killswitch Engage i grać metalcore'a. Po trzech latach wszyscy wydają się mieć już dość tego brzmienia.

Dlatego naszym zadaniem jest teraz znalezienie czegoś nowego, kolejnego lidera, który przewodził będzie całej reszcie, ustanawiając trend. My nie podążamy na trendami, my je tworzymy.

Tak też zmienia się rynek, którego - jako wytwórnia - jesteśmy częścią. Pomogliśmy rozwinąć się metalcore'owi, ale gdy tylko cała ta scena osiągnie masę krytyczną, będziemy pierwszymi, którzy wejdą w coś nowego.

Nie weszliście jednak ani w black, ani w power metal. Jest w tym jakaś polityka?

Black metal mnie po prostu nie bawi i nie ma w tym żadnej szczególnej polityki. Tutaj to ja podpisuje kontrakty z większością metalowych zespołów, a black metal nie jest w kręgu moich zainteresowań. Uważam, że ten styl to jeden wielki żart (śmiech). Wygląd tych gości, malowanie się, teksty, to zwyczajnie nie mój klimat i zupełnie nie moje brzmienia, dlatego osobiście nigdy nie współpracowałem z takimi grupami.

W takim razie, co masz do power metalu? Nie cierpisz prostej grzywki?

Power metal jest już raczej stylem z długą brodą. Już gdy zaczynałem w Roadrunner, power metal był obecny od wielu lat. To gatunek z przeszłości, który nie był nigdy tak bardzo w modzie.

Oczywiście, wiem, że w latach 90. nastąpił pewien powrót, ale większość najwspanialszych zespołów powermetalowych i tak pochodzi z Europy. A rzecz polega na tym, że ja pracuję w Stanach i podpisuję artystów amerykańskich. Brak power metalu w naszym katalogu, to wyłącznie konsekwencja tego, że ten nurt jest typowo europejski. Nie zmienia to jednak faktu, że lubię wiele grup w tym stylu. Niektóre z nich to naprawdę wspaniałe zespoły.


Wydaje się też, że Roadrunner to przede wszystkim firma zainteresowana, jak wspomniałeś, szukaniem nieznanych zespołów, które można wypromować, niż podpisywaniem papierków ze znanymi gwiazdami. Mam rację?

Absolutnie. To co powiedziałeś nazywamy tutaj "interesem Sanctuary". Takie wytwórnie, jak Sanctuary skupiają się głownie na przechwytywaniu już dobrze znanych artystów. My za to podpisujemy niemowlaki i dbamy o ich prawidłowy rozwój. Nie ładujemy też ogromnej kasy w reedycje czy dinozaurów sceny. Zajmujemy się nowymi twarzami.

Ku mojemu zaskoczeniu, związaliście się za to niedawno z takimi artystami, jak chociażby Liv Kristine czy Nightwish. Jak to rozumieć?

Z Liv Kristine kontrakt podpisał nasz niemiecki oddział i trudno jest mi to skomentować. Wiem za to na pewno, że rynek europejski, a zwłaszcza niemiecki, rządzi się trochę innymi prawami niż amerykański.

Nie da się też zaprzeczyć, że to całe brzmienie w stylu właśnie Leaves' Eyes, Nightwish czy Lacuna Coil cieszy się dziś w Europie dużym powodzeniem. Niemiecki oddział musiał mieć więc swoje powody i rynkowe wyczucie, rozpoczynając współpracę z Liv. Zresztą wszyscy tutaj uwielbiamy jej głos. Jej ostatni koncert w barwach Leaves' Eyes, w Nowym Jorku wysadził mnie z kapci.

Gdzie widzisz dziś największą konkurencję dla Roadrunner Records?

Nie mamy zbyt wielu konkurentów. Jesteśmy potężniejsi od większości metalowych wytwórni. Czasami stajemy w szranki z Nuclear Blast, Century Media czy Sanctuary. W sumie każdego większego wydawcę można postrzegać za konkurenta. Np. taka wytwórnia jak SPV dysponuje milionami dolarów, którymi szasta na prawo i lewo, i często zdarza się tak, że tracimy jakieś zespoły, bo zaproponują mi większe pieniądze.

Nie konkurujemy jednak tylko z niezależnymi firmami metalowymi, a również gigantami rynku fonograficznego. Próbowałem np. podpisać umowę z System Of A Down, Deftones, Panterą. Nie udało się. Wybrali wielkie koncerny.

Przyjaźnisz się ze swoimi podopiecznymi?

Można nawet powiedzieć, że ze wszystkimi. Chłopacy ze Slipknot, Machine Head czy Fear Factory to również moim przyjaciele. Praktycznie z każdym zespołem, z którym podpisuję kontrakt, jestem w bliskich relacjach.

Z których kontraktów jesteś najbardziej dumny?

Zdecydowanie Slipknot, największy zespół, z którym kiedykolwiek podpisałem dokumenty. Nie mniej dumny jestem też z Sepultury, która była moim pierwszym sukcesem, pozwalającym mi ugruntować moją karierę. Sepultura zaznaczyła też obecność Roadrunner Records na metalowej mapie świata, bo wcześniej byliśmy znani wyłącznie z Kinga Diamonda. Warto też wspomnieć o Type O Negative, której "Bloody Kisses" stało się naszą pierwszą złotą płytą w Ameryce. W tamtym czasie był to dla nas naprawdę bardzo duży zespół.


Co jest największą satysfakcją w tej pracy? Chyba nie tylko notowania sprzedaży?

Chyba najbardziej samo odkrywanie zespołu. To jest najbardziej ekscytujące. Kiedy miałem podpisać Slipknot, pojechałem do Chicago, żeby zobaczyć ich koncert na jednej z uczelni, na który przyszło zaledwie dwieście osób.

I to jest waśnie to. Obserwowanie, jak zespół z Iowa, grający w jakiś dziwnych klubach, staje się międzynarodową gwiazdą, jeździ na wielkie festiwale i koncertuje dla setek tysięcy ludzi, jest niesamowite. Od jednego fana do miliona. To najbardziej ekscytująca rzecz w całym muzycznym biznesie. Bycie częścią tego procesu nie da się porównać z niczym innym.

Pomysł na jubileuszową płytę "Roadrunner United" był wyłącznie twój?

Było to mniej więcej tak, że Cees Wessels przyszedł do mnie w maju 2004 roku i powiedział mi, żebym wymyślił coś specjalnego na 25. rocznicę powstania Roadrunner. Od początku wiedziałem, że nie chcę nic typowego, co już wcześniej robiły inne wytwornie. Zestawy kilkunastu płyt są po prostu strasznie nudne. A prócz tego kosztują sporo, a i tak nikt nie ma czasu, żeby usiąść i tego wszystkiego przesłuchać.

Rozesłałem pytanie do ludzi z firmy na całym świecie i poprosiłem o propozycje i pomysły. Na mój apel odpowiedział jeden z pracowników biura w Wielkiej Brytanii i zaproponował wydanie singla, do którego nagrania zaprosilibyśmy nasze gwiazdy. Do utworu miał też powstać teledysk. Wydało mi się to bardzo interesujące.

Jednak, ile możesz upchnąć takiego singla? Wielkiej kasy na tym się raczej nie da zrobić. Jakbyś sprzedał 10 tysięcy, to były niezły przebój. Dlatego też chciałem przekształcić to w coś bardziej spektakularnego, większego. I tak zrodził się pomysł całej płyty.

Początkowo album nazywał się "Roadrunner All-Stars" i dopiero na miesiąc przed wydaniem zmieniliśmy go na "Roadrunner United". Cóż więcej mogę powiedzieć. Cees Wessels był z tego bardzo zadowolony. Zrobił się wrzesień i pozostał mi praktycznie rok na wykonanie tego trudnego zadania.

Realizacja tak dużego przedsięwzięcia z tyloma muzykami nie była zapewne bułką z masłem?

Zastanawiałem się, jak zebrać tych wszystkich ludzi razem, aby nagrali wspólna płytę. W szkole zawsze lubiłem matematykę i mam do wszystkiego bardzo matematyczne podejście, kieruję się logiką. Po pięciu minutach miałem już pomysł na czterech kapitanów, z których każdy napisze przynajmniej trzy utwory. I miałem już 12 kompozycji, co ostatecznie skończyło się na 18. Tak też powstały cztery zespoły skupione wokół swoich kapitanów.


Macie wiele zespołów i trudno byłoby oczekiwać, że dla nich wszystkich znajdzie się miejsce na jednej płycie. Rozczarowuje jednak nieobecność Obituary, z którymi przecież nie tak dawno, po latach, znów odświeżyliście kontrakt. Dlaczego tak się stało?

No tak, już w internecie czytałem opinie dzieciaków żalących się na ten temat i wyzywających nas od najgorszych szmat. Ci ludzie nie mają jednak pojęcia, że za każdym z tych zdarzeń, jest pewna historia. Bardzo starałem się, żeby Obituary pojawił się na tym albumie.

Pierwotnie Donald Tardy miał zasiąść za perkusją na sesji Roba Flynna. Nie mógł jednak znaleźć czasu, bo kończyli wtedy prace w studiu nad nową płytą, a zaraz potem jechali na trasę.

Podobnie było z Trevorem Peresem, który miał zagrać na sesji Joey'a Jordisona, ale znów na tydzień przed rozpoczęciem nagrań, był zajęty przygotowywaniem okładki do longplaya Obituary. Po prostu wyszło tak, że chłopacy z Obituary nie mieli wówczas wystarczająco czasu, aby się zjawić. Podobna kwestia była z inną wyraźną absencją, Burtona z Fear Factory. Uwierz mi, wszyscy o tym wiedzieli, niestety nie wszystkim udało się zagrać.

Dziękuję za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas