"Spełnione marzenia"
Derek Sherinian to człowiek, który o instrumentach klawiszowych wie wszystko. Terminował u Alice’a Coopera, grał w Kiss i Dream Theater, aby wreszcie założyć własną grupę – Planet X – i jednocześnie zajmować się karierą solową. Jego najnowsze dzieło to płyta „Inertia”, lektura obowiązkowa dla fanów ambitnego rockowego grania. Dość powiedzieć, że Sheriniana wspomagają na niej artyści tego formatu, co Steve Lukather, Simon Phillips i Zakk Wylde. O wyższości Eltona Johna nad muzyką klasyczną i o tym jak trudno przejść do historii rocka z Derekiem Sherinianem rozmawiał Jarosław Szubrycht.
Zacznijmy od samego początku. Podobno miałeś zostać pianistą wykonującym muzykę klasyczną, ale wszystko się zmieniło, gdy w wieku pięciu lat odkryłeś twórczość Eltona Johna?
(śmiech) Tak, Elton John wydawał mi się bardziej na czasie... W naszym domu było pianino, na którym jako dzieciak ciągle hałasowałem. W końcu moja mama postanowiła opłacić nauczyciela, który dawał mi prywatne lekcje dopóki nie skończyłem 10 lat. Wtedy porzuciłem muzykę na kilkanaście miesięcy, bo doszedłem do wniosku, że jeżdżenie na deskorolce i surfing to dużo bardziej fascynujące zajęcia. Ale już w wieku 12 lat grałem w swoim pierwszym zespole, który powstał wyłącznie po to, by zrobić z nas wszystkich gwiazdy rocka z pierwszych stron gazet. I tak muzyka wciągnęła mnie na dobre...
Następny ważny etap twojej muzycznej kariery nazywa się Berklee School Of Music. To musi być naprawdę wyjątkowe miejsce, bo pojawia się w biografiach najlepszych amerykańskich muzyków ostatnich 20 lat.
To prawda! Pobyt w Berklee School Of Music był wspaniałym doświadczeniem. Wtedy po raz pierwszy opuściłem na dłużej dom i nagle znalazłem się w towarzystwie wspaniałych muzyków, którzy mieli takie same marzenia jak ja.
W Berklee poznałeś Ala Pitrelliego, obecnie gitarzystę Megadeth, który odegrał ważną rolę w twoim życiu, prawda?
Jak najbardziej. Al jest moim przyjacielem od wielu, wielu lat i to dzięki jego protekcji zostałem zaproszony na przesłuchania do zespołu Alice Coopera. Na “Inertii” jest jeden utwór, który napisałem wspólnie z Alem, nazywa się “What A Shame”. Niestety, kiedy nagrywaliśmy tę płytę, Al był na trasie z Megadeth i nie mógł nagrać ani jednej nuty. Za to “What A Shame” jest jedynym na płycie utworem, w którym Zakk i Lukather grają razem i jestem pewien, że Alowi przypadnie do gustu to wykonanie.
Zanim trafiłeś pod skrzydła Alice Coopera, próbowałeś zaczepić się w W.A.S.P.
Tak. Przez tydzień z okładem grałem z nimi próby, ale w końcu podziękowano mi za współpracę. Blackiemu nie pasował mój styl gry, może ja mu się nie podobałem...
No popatrz, a ja myślałem, że Derek Sherinian to facet, który wygrywa wszystkie przesłuchania?
Nic z tych rzeczy. Jeden jest dobry do tego, inny do czego innego... To, że jeden zespół nie chciał mnie przyjąć, nie oznaczało od razu, że nie nadaję się do żadnego. Kilka tygodni później grałem już z Cooperem i epizod z W.A.S.P. został tylko niezbyt przyjemnym i nieważnym wspomnieniem.
Czy czułeś tremę idąc po raz pierwszy na próbę zespołu Alice Coopera czy Kiss?
Byłem okropnie zdenerwowany, zwłaszcza przed przesłuchaniami u Coopera. Byłem wtedy bardzo młody i niedoświadczony, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Z kolei kiedy starałem się o posadę w Kiss, czułem się niepewnie, bo to był zespół, którego byłem zagorzałym fanem jako dzieciak. Nagle miałem stać się częścią zespołu, którego plakaty wisiały nad moim łóżkiem...
Chyba nie możesz powiedzieć, że z muzykami Kiss połączyła cię przyjaźń? Słyszałem, że Gene Simmons i Paul Stanley to ludzie bardzo trudni we współpracy?
Wiesz, to zabawne, ale wczoraj spotkałem Paula Stanley’a w kinie... No cóż, Kiss to podręcznikowy przykład wielkich gwiazd rocka, ludzi, których wizerunek sceniczny totalnie zrósł się z ich prywatnym życiem. Oni naprawdę żyją tak, jak przedstawia się to w gazetach, jak widzisz w teledyskach i w dodatku świetnie się przy tym bawią. Gdyby jeszcze raz zaproponowali mi współpracę, nie wahałbym się ani sekundy, chociażby po to, by dzięki nim przejść do historii rocka.
Czy to prawda, że niewiele brakowało, a po raz drugi znalazłbyś się w składzie zespołu Alice Coopera, tym razem jednak jako... gitarzysta?
Był taki etap mojej kariery, kiedy na widok klawiszy chciało mi się rzygać. Rzuciłem więc instrument w kąt i zacząłem się uczyć gry na gitarze, zasłuchując się w grę takich mistrzów, jak Eddie Van Halen, Jeff Back czy Alan Holdsworth. Pracowałem naprawdę ciężko przez jakiś rok, aż w końcu zgłosiłem się na przesłuchania do Coopera. Najlepsze jest to, że wygrałem je i już mieliśmy ruszać w trasę, jednak w ostatniej chwili została odwołana. Kilka miesięcy potem dostałem posadę klawiszowca w Dream Theater i na tym skończyła się moja kariera gitarzysty... Dzisiaj sięgam po gitarę tylko wówczas, kiedy komponuję.
Przejdźmy do twojej ostatniej płyty. Dlaczego “Inertia” nie mogła powstać pod szyldem Planet X?
Po pierwsze dlatego, że w Planet X komponujemy wspólnie z Virgilem Donatim, a na tej płycie chciałem zawrzeć kilka rzeczy, które jemu niekoniecznie musiałyby się spodobać. Po drugie, wykazałem się cholernym sprytem i zamiast jednego kontraktu płytowego mam dwa...
W studiu udało ci się zebrać naprawdę wyjątkową ekipę. Jak do tego doszło?
Steve Lukather i Simon Phillips byli moimi idolami jeszcze kiedy byłem małolatem. Podobnie jak ja, mieszkają w Los Angeles, więc pewnego dnia zdobyłem się na wysłanie do Simona e-maila z pytaniem, czy nie chciałby ze mną trochę pograć. Zgodził się od razu, więc zaczęliśmy razem muzykować i tworzyć nowy materiał. Okazało się, że świetnie się rozumiemy i Simon coraz bardziej angażował się w tę muzykę. Dzięki temu udział Steve’a Lukathera w tym przedsięwzięciu stał się czymś naturalnym. Po prostu pewnego dnia przyszedł do studia i zagrał na gitarze. Dopiero kiedy płyta była gotowa, uderzył mnie fakt, że chociaż zawsze o tym marzyłem, nigdy nie przypuszczałbym, że Lukather naprawdę zagra na mojej płycie. To było niesamowite...
A Tony Franklin?
Tony grał na mojej pierwszej płycie solowej i uważam go za mistrza basu bezprogowego. Na “Inertii” słychać go tylko w czterech utworach, jest też współautorem kompozycji “Mata Hari”.
No i Zakk Wylde. Przyznaję, że nie spodziewałem się po nim grania takiej muzyki?
Zakk to mój stary kumpel. Poznaliśmy się w 1989 roku, kiedy ja grałem u Coopera, a on był gitarzystą Ozzy’ego Osbourne’a. Jestem wielkim fanem Zakka, mam wszystkie jego płyty i byłem naprawdę zaszczycony, kiedy zgodził się u mnie zagrać. Ten człowiek to rock’n’roll w czystej postaci, wyśmienity muzyk o doskonałym słuchu i prawdziwy profesjonalista. Wpadł do studia, posłuchał raz materiału i nagrał swoje partie. Uwielbiam go!
Zebranie takiego składu w studiu to nie lada wyczyn, ale w przypadku koncertów sprawa musi wyglądać wręcz beznadziejnie?
Najpiękniejsze jest to, że Steve i Simon są do tego stopnia zadowoleni z “Inertii”, że sami chcą grać koncerty, nie trzeba ich do niczego namawiać. W tej chwili rozmawiam z promotorami, negocjuję warunki i wiele wskazuje na to, że trasa koncertowa, obejmująca również Europę, naprawdę dojedzie do skutku.
Na płycie znalazły się dwa utwory, których nie skomponowałeś - “Frankenstein” i “Goodbye Porkpie Hat”. Dlaczego właśnie te?
“Frankenstein” Edgara Wintera był swojego czasu najpopularniejszym w Ameryce utworem instrumentalnym. Zawsze mi się podobał i od dłuższego czasu nosiłem się z myślą nagrania go w nowej wersji. Uważam, że wspaniała gra Zakka nadała mu rzeczywiście nowego wymiaru. Z kolei “Goodbye Porkpie Hat” to jazzowy klasyk z repertuaru Charlesa Mingusa, który po raz pierwszy poznałem w wersji Jeffa Becka z płyty “Wired”. To kolejny utwór, o którego nagraniu zawsze marzyłem.
Może więc czas na płytę złożoną wyłącznie z własnych interpretacji cudzych kompozycji?
Chyba nie, jeszcze nie teraz. Jestem przekonany, że kiedyś powstanie taka płyta, ale wcześniej chcę nagrać jeszcze kilka własnych płyt. Kończymy już pracę nad nowym albumem Planet X, który ukaże się jesienią. To będzie bardzo, bardzo progresywna płyta.
Czy osiągnąłeś w muzyce już wszystko, co chciałeś osiągnąć? Czy masz jeszcze jakieś marzenia?
Jako dzieciak śniłem o dwóch rzeczach. Po pierwsze, chciałem być prawdziwą gwiazdą rocka, grać w zespole pokroju Van Halen i mieć życie podobne do tego, jakie dziś wiedzie Zakk Wylde. Nigdy do tego nie doszło. Jakiś czas temu zrozumiałem, że tylko jeden zespół na milion może być tak wielki jak The Rolling Stones czy Van Halen... Po drugie jednak, marzyłem o tym, by zostać świetnym muzykiem, grać z najlepszymi muzykami tego świata i ten sen właśnie się spełnia.
Nie powinieneś się dziwić, że nie zostałeś wielką gwiazdą. W końcu sam zdecydowałeś poświęcić się progresywnej, ambitnej odmianie muzyki rockowej, która nie rozchodzi się w milionowych nakładach.
No cóż, nic nie poradzę na to, że właśnie taką muzykę ukochałem ponad wszystko. To samo próbowałem grać jako nastolatek w moich pierwszych zespołach, a cała różnica polega na tym, że dzisiaj mam szczęście współpracować ze znacznie lepszymi muzykami. Czasem myślę o tym, czy nie lepiej byłoby poświęcić się muzyce pop i grać koncerty dla wielotysięcznych tłumów, ale chyba już nie potrafię... Pozostanę wierny mojej muzyce instrumentalnej.
Dziękuję za wywiad.
Ja również dziękuję! Przekaż proszę pozdrowienia moim polskim fanom. Zapraszam wszystkich na moją stronę: dereksherinian.com.