"Prawdziwa sztuka istnieje"

Kiedy pod koniec lat 80. Ameryka miała dość zespołów z pięknymi chłopcami w składzie, odzianych w kolorowe ciuchy, z fryzurami ułożonymi tak, iż niemal nie mieściły się w kadrze, proponujących przesłodzoną muzykę doskonale sprawdzającą się na imprezach, wielu zastanawiało się co dalej. Kto tym razem zadziwi swoją ofertą? Okazało się, że było kilka takich zespołów, ale jeden z nich - Living Colour - zasługuje na szczególną uwagę. Z kilku powodów. Po pierwsze, przez całą dekadę nie pojawił się na scenie zespół grający ostrego rocka na takim poziomie i mający w swym składzie wyłącznie czarnoskórych muzyków (może jeszcze warto dodać tu Fishbone). Po drugie, sposób, w jaki Living Colour wzbogacił swoją muzykę o elementy m.in. reggae czy funky, nie miał sobie w tym czasie równych. A po trzecie, umiejętności każdego z muzyków Living Colour były - i są - ponadprzeciętne.

article cover
INTERIA.PL

Debiutancki album "Vivid" (1988) powalił wszystkich na kolana, a zespołowi przyniósł nagrodę Grammy i drastyczny wzrost dochodów wynikający z pokrycia się płyty platyną. No i nie należy zapominać o tym, iż Living Colour został zaproszony do otwierania koncertów The Rolling Stones. Zresztą Mick Jagger od samego początku nie szczędził pochwał zespołowi, był współproducentem jego pierwszego dema, dzięki któremu podpisał on pierwszy kontrakt nagraniowy.

Druga płyta, "Time's Up" (1990), to godny następca debiutu, również doceniony przez fanów i krytykę. Nieco gorzej przyjęta została trzecia płyta, "Stain" (1993). Jak się okazało, był to ostatni album przed ogłoszeniem w 1995 roku zakończenia działalności przez Living Colour. Niestety, zbyt długie i intensywne trasy koncertowe oraz brak czasu na życie prywatne, dały o sobie znać.

Na szczęście dowody uwielbienia składane muzykom zespołu przez fanów już po jego rozpadzie, dały im do myślenia i w grudniu 2000 roku Vernon Reid, gitarzysta Living Colour, pojawił się na scenie klubu "CBGB's" w Nowym Jorku, jako gość specjalny zespołu Headfake, w którym wokalistą był Corey Glover, basistą Doug Wimbish, a perkusistą William Calhoun. W ten sposób zaczął się nowy rozdział w historii Living Colour.

Powoli, po wielu rozmowach, czwórka muzyków rozpoczęła prace nad nową płytą. 22 września 2003 roku dyskografia Living Colour powiększyła się o czwarty album, "Collideoscope". Z tej okazji Lesław Dutkowski miał okazję pogawędzić dłuższą chwilę z Coreyem Gloverem.

Na początku chcę powiedzieć, że bardzo się cieszę, iż wróciliście. Zanim jednak zapytam cię o nową płytę, chciałbym się dowiedzieć, co się stało, że przed ośmioma laty Living Colour zniknął ze sceny? Czy to była cena sukcesu, długie wyczerpujące trasy...

To było wyczerpanie. Tu trafiłeś w sedno. Sukces i wyczerpanie idą ze sobą w parze. Wtedy sami nie mieliśmy przekonania, że jesteśmy takim wyjątkowym zespołem. Jedyne, co przychodziło nam na myśl, to fakt, że musimy cały czas pracować. To doprowadzało nas do granic wytrzymałości i spowodowało, że się wypaliliśmy. Potrzebowaliśmy naprawdę długich wakacji, ale wtedy ich sobie nie zrobiliśmy. Dlatego też wypaliliśmy się naprawdę szybko. Nerwowo byliśmy wykończeni i zapewne zrobiliśmy niejedną rzecz, której nie powinniśmy byli zrobić. Jedyne, co mogliśmy w takiej sytuacji zrobić, to rozwiązać zespół, żeby każdy mógł pójść w swoją stronę i robić to, co chce.


Living Colour zniknął ze sceny w 1995 roku, a twoja solowa płyta "Hymns" ukazała się w 1998 roku. Wiem, że rok wcześniej pojawiło się takie wydawnictwo jak "Live At CBGB's". Interesuje mnie jednak, co się z tobą działo od momentu rozwiązania zespołu do czasu ukazania się twoich pierwszych wydawnictw?

Przed wydaniem "Hymns"? Robiłem różne rzeczy, trochę więcej zająłem się aktorstwem, pracowałem też dla amerykańskiej telewizji muzycznej VH-1, no i zajmowałem się pisaniem materiału na "Hymns".

Doszliśmy do pamiętnego koncertu w klubie "CBGB's", z grudnia 2000 roku. Vernon pojawił się na scenie jako gość zespołu Headfake i zagraliście m.in. kilka klasyków Living Colour. Czytałem komentarze każdego z was po koncercie i wynika z nich jednoznacznie, że byliście bardzo podekscytowani i pod wielkim wrażeniem. Czy już wtedy postanowiliście, że Living Colour powinien wrócić, czy to był dopiero początek długiego procesu?

To był dopiero początek. Zanim w ogóle doszło do nagrywania tej płyty, musieliśmy dokładnie ustalić, co tak naprawdę powinniśmy zrobić. Czy w ogóle powinniśmy to zrobić. Powiedzieliśmy sobie: OK, zagraliśmy koncert, było wspaniale, zobaczmy więc, czy możemy zrobić coś więcej i czy to wypali. Przez kilka tygodni zaszyliśmy się w małym miasteczku w Stanach i pracowaliśmy tam w spokoju. Potem zrobiliśmy przerwę na zagranie kilku koncertów i okazało się, że znów wszystko poszło świetnie. Skoro poszło świetnie, to trzeba było się dokładniej tym zająć. To zupełnie inne podejście od tego, które prezentowaliśmy wcześniej. Wówczas tylko parliśmy do przodu, nie bacząc na to, czy to, co robimy, jest dobre, czy też nie. A jeżeli coś było do niczego, dalej to robiliśmy. Dziś, kiedy coś okazałoby się nie najlepsze, zatrzymalibyśmy się i zastanowili, co poszło nie tak. A skoro coś poszło nie tak, co musimy zrobić, by było lepiej. Jeśli zaś jest dobre, co zrobić, by było jeszcze lepsze.

W rezultacie reaktywacji spędziliście półtora roku pisząc nowy materiał i sami go wyprodukowaliście. Powiedz mi, czy tym razem praca w studiu różniła się od tego, jak pracowaliście w poprzednich latach?

O tak, bardzo się różniła. Produkowaliśmy album sami, więc sami byliśmy swoimi szefami. Staraliśmy się przede wszystkim stworzyć płytę, która by coś znaczyła, coś mówiła. Włożyliśmy mnóstwo pracy w to, by powstało coś wartościowego. Pracowaliśmy przede wszystkim zespołowo. Wcześniej nie było to posunięte aż do tego stopnia. Każdy dodał coś od siebie, aby piosenki były jak najlepsze.


William zażartował w jednym z wywiadów, że w czasie tej sesji napisaliście tyle piosenek, że starczyłoby na cztery albumy. Jak dużo prawdy jest w tym żarcie?

(śmiech) Może troszkę przesadził, ale i tak jest tego sporo, na jakieś trzy i pół płyty. Wybraliśmy to, co uważaliśmy, że będzie najlepiej wyrażać to, co mamy dziś do powiedzenia na tej płycie. Na pewno jednak te piosenki na jakimś etapie się pojawią.

Bardzo mnie ucieszyło to, co powiedziałeś, bo w 2004 roku przypada 20-lecie istnienia Living Colour.

Nie da się ukryć.

Możemy więc oczekiwać jakiegoś wyjątkowego wydawnictwa Living Colour?

Mam nadzieję, że coś takiego się pojawi.

Corey, przymiotnik "eklektyczna" najlepiej chyba oddaje istotę waszej muzyki. Living Colour był eklektyczny od początku i jest też taki również dziś. Da się jednak zauważyć nowe elementy w waszym eklektycznym stylu. Mam na myśli na przykład te orientalne fragmenty w "Song Without Sin", surowe brzmienie w "Operation Mind Control", czy te elektroniczne wstawki w "In Your Name". To dowodzi, że członkowie zespołu są na bieżąco z tym, co dzieje się w muzyce. Ja jednak jestem ciekawy, czy były jeszcze jakieś elementy, którymi chcieliście wzbogacić swoje kompozycje?

Czy chcieliśmy jeszcze coś więcej dodać? Najbardziej podoba mi się w tej płycie to, iż jest ona taką kompletną wypowiedzią. Jak sugeruje tytuł, jest opowieścią o zderzeniach różnych idei, myśli, miejsc. Żyjemy w świecie różnych zderzeń. Coś powstaje na skutek zderzania się różnych pomysłów. Dzięki czemuś takiemu świat jest taki, jaki jest. Ja na przykład mieszkam w Nowym Jorku, a teraz przebywam w Berlinie, gdzie jest mnóstwo ludzi z różnych kultur, mających rozmaite pochodzenie. Dzięki temu świat jest taki interesujący. Cieszę się, że ta płyta wygląda tak a nie inaczej. Chciałem, by mówiła dokładnie to, co mówi o świecie, w którym obecnie żyję.

Sądzę, że piosenka "Nightmare City" jest dla ciebie szczególna. Wiem, że wywodzisz się z Brooklynu. W tekście śpiewasz o królowej z getta, miejskim polu bitwy. Czy tekst oparłeś o własne doświadczenia, przeżycia?

Moim zdaniem taką królową z getta możesz znaleźć wszędzie. Na pewno jest ktoś taki w Berlinie, w Londynie, w różnych częściach świata. Także w Iranie czy Afganistanie. Takich osób, które doświadczają tego, co bohaterka tekstu, jest bardzo wiele. Może ci się wydawać, że skoro ja napisałem taki tekst, to opowiada on o czarnoskórej osobie, bo jestem z Brooklynu. Jednak kogoś takiego, jak ta kobieta z piosenki, spotkasz wszędzie i one walczą o przetrwabie w świecie, którego dla siebie nie stworzyły.


Z kolei w "In Your Name" krytykujesz to, że Ameryka jest światowym policjantem.

Nie tylko Amerykę krytykuję. Krytykuję wszystkich. Jako że jestem Amerykaninem, najłatwiej jest odnieść moje słowa do Ameryki. Jednak tak się dzieje wszędzie. Wszyscy podlegamy jakimś rządom, które robią coś w naszym imieniu i dla naszego dobra.

Czy poprzez swoje teksty starasz się zwrócić uwagę ludzi na problemy istniejące w świecie, podsunąć jakieś rozwiązania, czy też należy je traktować wyłącznie jako metaforyczne opowieści, które oparte są na tym, co podsunie ci wyobraźnia?

Rozwiązania nie mogą pochodzić od jednej osoby. Rozwiązania biorą się ze zderzenia opinii wielu ludzi. Można mówić o możliwościach różnych rozwiązań, ale tak naprawdę ważne jest głównie to, aby były jakieś pomysły, w oparciu o które takie rozwiązania mogą powstać. Ja zawsze będę podkreślał to, że Living Colour oferuje tylko i wyłącznie prawdę.

Living Colour od zawsze był znany z doskonałych przeróbek i na "Collideoscope" udowodniliście, że wciąż potraficie nagrywać doskonałe wersje klasyków. Mamy tu "Back In Black" i "Tomorrow Never Knows". Czy AC/DC i The Beatles rzeczywiście mieli tak duży wpływ na Living Colour, że postanowiliście nagrać właśnie ich kompozycje?

The Beatles mieli wpływ chyba na każdy zespół na świecie. Chyba nie ma kogoś takiego, który powiedziałby: Nigdy nie słuchałem The Beatles. (śmiech) To wierutna bzdura. Oczywiście na nas też mieli wpływ. Pomysł na nagranie "Tomorrow Never Knows" powstał, kiedy przygotowywano płytę kompilacyjną z różnymi zespołami wykonującymi kawałki The Beatles. Postanowiliśmy, że nagramy właśnie "Tomorrow Never Knows", naprawdę nam się bardzo to podobało, ale w rezultacie ta składanka się nie ukazała. Skoro tak, to postanowiliśmy, że wykorzystamy tę piosenkę, bo jest znakomita. Jest znakomitym rozwinięciem utworu "A ? Of When". Nasz kawałek mówi o paranoi. W "Tomorrow Never Knows" jest taka nieskończoność i spokój. Te piosenki są niczym dwie strony tej samej monety.


Nie da się ukryć, że żyjemy w bardzo konsumpcyjnym społeczeństwie, ale ty chyba nie jesteś jego typowym przedstawicielem, skoro napisałeś piosenkę "Choices Mash Up/Happy Shopper". Czy życie wśród ludzi tak zorientowanych na konsumpcjonizm jest tym, czego tak bardzo nie lubisz?

Nie mogę powiedzieć, że tego nie lubię, bo po prostu jest to świat, w jakim przyszło mi żyć i tobie zresztą też. Zabawne jest to, iż we współczesnym świecie istnieje coś takiego jak kultura zakupów. Bez względu na to, jakie dobro weźmiesz pod uwagę, odciska ono silne piętno na naszym życiu. Ludzie idą i tylko kupują i kupują. Żyjemy, aby kupować i kupujemy, aby żyć. O tym śpiewam w tym utworze.

Co w twojej karierze pojawiło się najpierw - aktorstwo czy muzyka?

Obie te formy sztuki pojawiły się w moim życiu mniej więcej w tym samym czasie. Śpiewać zacząłem już jako małe dziecko. Miałem mniej więcej sześć, siedem lat. Aktorstwo pojawiło się mniej więcej w tym samym czasie. Jedno i drugie stało się moją pasją i moim życiem.

Corey, czy prawdą jest, że Vernon zaproponował ci dołączenie do Living Colour po tym, jak zobaczył cię, gdy śpiewałeś "Happy Birthday" na urodzinach kolegi?

To prawda. Byliśmy na tym samym przyjęciu, a on pojawił się ze swoją siostrą. Ja zaśpiewałem "Happy Birthday", a potem ucięliśmy sobie bardzo miłą pogawędkę, zaś reszta to już historia, jak to się mówi. (śmiech)

Zagrałeś w słynnym filmie "Pluton" Olivera Stone'a. Opowiedz mi, jak pracowało się z tak uznanym twórcą?

Było wspaniale. To był mój pierwszy poważny film. Wszyscy żyliśmy w dżungli i pracowaliśmy w dżungli. Cała ekipa przebywała razem od początku do końca. Oliver był doskonały i od razu było widać, że zależy mu na tym, aby zrobić wspaniały film.

A próbowałeś kiedyś zagrać w musicalu? Jesteś doświadczonym aktorem, potrafisz świetnie śpiewać i podejrzewam, że mógłbyś odnieść spory sukces.

Kuszono mnie już tym kilka razy. Tam jednak musiałbym połączyć ze sobą dwa elementy, a muszę ci powiedzieć, że nie jestem dobry w takim łączeniu. (śmiech)


Swój solowy album "Hymns" określiłeś kiedyś jako "naturalny progres w porównaniu do tego, co robiłem wcześniej". To "wcześniej" odnosiło się do Living Colour. A jak teraz postrzegasz album "Collideoscope"?

"Collideoscope" to po prostu płyta, która opowiada o świecie, w którym żyjemy. "Hymns" to miał być album, który byłby uzupełnieniem tego, co robiłem w Living Colour. "Collideoscope" jest czymś, co wyszło z nas wszystkich, ze zderzenia tego wszystkiego, co w nas było. Na pewno wiesz o tym, że Will Calhoun pojechał do Australii, by studiować muzykę Aborygenów, Doug z kolei zajął się muzyką elektroniczną i czerpał inspiracje z nowych brzmień. Vernon natomiast zajął się programowaniem muzyki, co dla niego było jakby przedłużeniem tego, co może zrobić z gitarą. Dodając do tego wszystkiego moje umiejętności, stworzyliśmy coś na podstawie długich rozmów i zmieszania naszych inspiracji. Staraliśmy się odpowiedzieć sobie na pytanie: Gdzie jesteśmy jako ludzie, jako obywatele, jako Amerykanie, jako nowojorczycy?

Na "Hymns" znalazło się kilka naprawdę znakomitych piosenek, jak "April Rain", "Little Girl", "Do You First, Then Do Myself", "Only Time Will Tell", Sermon". Zostało ci coś jeszcze z sesji nagraniowej tej płyty?

Oj, jest cała masa tego, co zostało. W zasadzie mam gotową płytę, która nigdy nie została wydana. Mam nadzieję, że w końcu uda mi się ją wydać. Być może stanie się tak w ciągu najbliższych kilku lat.

Po ponad dziesięciu latach muzyka Living Colour jest wciąż wyjątkowa. Z jednej strony to dobrze, a z drugiej to chyba smutne, że dziś dominują artyści, którzy są wyprodukowani przez wielkie koncerny i nie mają wiele do powiedzenia. Czy twoim zdaniem fani mają już dość takich wykonawców i czekają na coś prawdziwego i oryginalnego?

Mam taką nadzieję. Sądzę, że prawdziwa sztuka istnieje i istnieje też spora sieć osób, które jej potrzebują i są jej odbiorcami. Na pewno są tacy, którzy szukają muzyki, która nie ma nic wspólnego z mainstreamem. Muzyki, która zabierze ich gdzieś indziej. Muzyki, która także mimo wszystko może zmieścić się w ramach mainstreamu. Zespoły, takie jak Foo Fighters czy Queens Of The Stone Age, są chyba dobrymi przykładami takich wykonawców. Audioslave także. To muzyka popularna, ale nie muzyka sztuczna. Jest sporo takich zespołów, które oferują coś podobnego do tych, które wymieniłem. Wydaje mi się, że i dla nas jest miejsce wśród takich zespołów.


Living Colour zawsze był klasyfikowany jako zespół rockowy, mimo że w waszej muzyce łatwo można usłyszeć elementy różnych stylów. Czy wierzysz, że rock znów powróci na szczyty?

Wierzę w to, bo to jest mój świat i dzięki temu żyję. (śmiech) Tak, wydaje mi się, że rock powoli powraca do dawnej wielkości. Jest sporo zespołów, które proponują nieco inne oblicze rocka i to jest bardzo dobre, bo o coś takiego przede wszystkim chodzi. Trzeba cały czas coś wymyślać, coś nowego dodawać, wzbogacać swoją tożsamość. Każda generacja potrzebuje czegoś takiego. Rock współczesny nie ma nic wspólnego z rockiem lat 50., a ten z kolei nie ma wiele wspólnego z rockiem lat 60. czy 70. Ta muzyka zawsze będzie iść do przodu, zawsze będzie ewoluować. Cieszę się, że tak się dzieje.

Masz może wyobrażenie, w którym kierunku te zmiany mogą pójść?

Nie wiem. Jest tyle bardzo różnej muzyki. Sama technologia bardzo ułatwia zmiany.

Jest taki fragment w tekście "Holly Roller" - "Sometimes I feel on the road to heaven, sometimes I feel I'm somewhere else". No to powiedz mi, jak się czujesz, kiedy płyta jest już gotowa?

(śmiech) Trudno mi na to odpowiedzieć. To też zależy od tego, jak ty nas traktujesz. (śmiech) Wydaje mi się, że będę gdzieś na drodze do nieba, kiedy zagramy ten materiał na żywo, a ludziom się on spodoba. Jeżeli bardzo się spodoba, będę chyba w drodze to zupełnie innego miejsca. (śmiech)

Masz może jakieś aktorskie plany na najbliższą przyszłość, czy też teraz całkowicie koncentrujesz się na muzyce?

Teraz koncentruję się na Living Colour, ale myślę też o kilku innych rzeczach, między innymi o napisaniu czegoś dla telewizji.

Masz na myśli scenariusze?

Tak, scenariusze.

Chodzi o scenariusze filmowe?

Scenariusze filmowe, scenariusze seriali telewizyjnych. Mam kilkanaście pomysłów, nad którymi pracuję.

Dziękuję ci bardzo za rozmowę i mam nadzieję, że jeszcze raz pojawicie się w Polsce.

Ja również dziękuję. Bardzo chętnie przyjedziemy, bo bardzo nam się u was podobało.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas