Reklama

"Myślmy o tym, co nadejdzie"

25 lat istnienia i ponad 45 milionów egzemplarzy sprzedanych płyt - tak wygląda dotychczasowy dorobek pochodzącej z Sheffield, w Anglii, grupy Def Leppard. W sierpniu 2002 roku ukazała się jej nowa płyta "X", która zadebiutowała na 11. miejscu amerykańskiej listy najpopularniejszych albumów tygodnika "Billboard". Jeszcze kilka lat temu wynik ten uznano by za słaby, gdyż w przeszłości płyty Def Leppard wskakiwały na sam szczyt notowania i pozostawały na nim przez kilka tygodni, ale w dzisiejszych czasach można uznać to za całkiem dobry wynik. Krótko po premierze muzycy ostro zabrali się za promocję "X" i dotarli również po raz pierwszy do Polski. Przez dwa dni spotykali się z dziennikarzami, pojawiali się w radiu i telewizji. W warszawskim hotelu Sheraton na Lesława Dutkowskiego czekali Joe Elliott, wokalista i współzałożyciel Def Leppard, oraz gitarzysta Vivian Campbell, który po śmierci Steve?a Clarka w 1991 r. zajął jego miejsce w grupie.

Jesteście po raz pierwszy w Polsce. Czy wiedzieliście coś o tym kraju, zanim tu przyjechaliście?

VC: Ja bardzo mało. Naprawdę bardzo mało. A ty Joe?

JE: Wiem, że temu skurwielowi Hitlerowi nie udało się tu zadomowić. (śmiech) Wiesz, to jest tak, że jeździmy do wielu różnych miejsc i wtedy zaczynamy nabywać o nich wiedzę. Wiem, że pozbawiliście nas udziału w mistrzostwach świata w meczu na Wembley w 1973 roku. Pamiętam waszego bramkarza Tomaszewskiego. Co za skurczybyk! (śmiech) Wasz futbol jest naprawdę niezły.

Reklama

Był wtedy, teraz stoi znacznie gorzej.

JE: Czy Polacy zakwalifikowali się do ostatnich mistrzostw świata?

VC: Zakwalifikowali się.

Def Leppard wydaje się być zespołem, który lubi ustanawiać rekordy. Kilka lat temu, w 1995 roku, zagraliście na trzech kontynentach w ciągu jednego dnia, a w przypadku płyty "X" zatrudniliście aż czterech producentów. Dlaczego? Zależało wam na różnym podejściu do procesu nagrywania, do waszej muzyki?

JE: To prawda, że odwiedziliśmy trzy kontynenty jednego dnia i było to doświadczenie, którego nigdy więcej nie chciałbym powtarzać. Częściowo było to zabawne, a częściowo głupie. Koncert w Maroku był wspaniały. Graliśmy w jaskini, potem pojeździliśmy na wielbłądach i było fajnie. Później polecieliśmy do Londynu i tam już nie było z nami najlepiej. Później trzeba było przedostać się do Vancover, czyli spędzić kilka godzin w samolocie. Tam było trochę lepiej, bo podróż zajęła nam chyba z 10 godzin i był czas na to, aby trochę się odświeżyć.

Jeśli zaś chodzi o płytę, to na jej temat rozmawiać zaczęliśmy podczas ostatniej trasy koncertowej. Chcieliśmy zrobić zupę z różnych składników, inaczej mówiąc wykorzystać różnych producentów. Wcześniej przed trasą pracowaliśmy niemal cały czas z Petem Woodroffem i jakoś nikt z nas nie miał nic przeciwko temu, aby zatrudnić czterech, pięciu czy nawet sześciu producentów. W rezultacie było ich w sumie trzech, z tym, że ten trzeci składał się z dwóch ludzi [Adreas Carlsson i Per Aldenheim - red.]. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak to wyszło. Sesja z Martym Frederiksenem w Los Angeles była wyjątkowa. Nagraliśmy trzy piosenki praktycznie od razu. Takie było jego podejście i to też dało nam do myślenia, jak może przebiegać sesja nagraniowa całej płyty, bo zwykle nagrywanie zajmowało nam niemiłosiernie dużo czasu. Zastanawialiśmy się nad tekstami, nad efektami, nad tym, jak wielka może być nasza płyta, co trzeba zrobić, aby wszystko było doskonale. Z Martym wszystko było w zasadzie kwestią klimatu, impulsu. Po raz pierwszy zdarzyło nam się, że coś grało od pierwszego podejścia. Dawniej tych podejść musiało być czasami dziesięć. Jeśli nawet coś za pierwszym razem brzmiało dobrze i tak potem robiliśmy jeszcze dziewięć powtórzeń.

W zasadzie podczas tej sesji wyeliminowaliśmy taki sposób myślenia. Potrzebowaliśmy czegoś takiego, gdyż poprzednie nasze podejście było niezwykle nużące. Dzięki temu nowemu mogliśmy dodać do tej płyty inne składniki. Jeżeli masz tych samych ludzi przez lata, wiesz czego się po nich spodziewać. Ktoś nowy wnosi swoje zdanie, które wcale nie musiało pojawiać się wcześniej, a czegoś takiego właśnie było nam potrzeba. Ta metoda sprawdziła się naprawdę dobrze.

Czy zamierzacie w podobny sposób pracować w przyszłości, czy też może wybierzecie na przykład tylko Marty?ego Frederiksena. Sam powiedziałeś, że byliście z niego bardzo zadowoleni.

JE: Kto wie, co będziemy robić w przyszłości. Teraz mogę ci powiedzieć, że jesteśmy bardzo zadowoleni również z tego, co nagraliśmy z Petem Woodroffem. Jesteśmy także zadowoleni z nagrań z Adreasem i Perem. To jest kwestia, o której na pewno będziemy dyskutować, ale za jakieś kilka miesięcy. Przed nami trasa koncertowa. Kiedy będzie się ona zbliżać do końca, będzie to oznaczać, że powinniśmy zacząć myśleć o nowej płycie. Niczego w tej chwili nie wykluczam. Nie miałbym nic przeciwko temu, aby nagrać z Martym całą płytę, ale nie miałbym również nic przeciwko nagraniu z nim dwóch czy trzech piosenek. Inna sprawa, czy on będzie miał dla nas czas. Jeśli okoliczności będą odpowiednie, mogę z nim pracować kiedy tylko będzie to możliwe. A ty Vivian?

VC: Pewnie. To było wspaniałe doświadczenie.

JE: Było sporo zabawy. Część chłopaków z zespołu mieszka w Los Angeles i miała studio na miejscu. W innym przypadku musieliby polecieć do Irlandii, aby nagrywać u mnie, co nie jest już tak zabawne, ale z punktu widzenia finansowego ma to sens. Ja zaproponowałem podział pracy między Los Angeles i Dublinem, aby każdy mógł być zadowolony. Byliśmy podekscytowani perspektywą pracy z Matym Frederiksenem po tym, jak usłyszeliśmy, co zrobił z albumem "Just Push Play" Aerosmith. W szczególności z piosenką "Jaded".

W ciągu najbliższych sześciu miesięcy może jednak pojawić się coś niesamowitego pod względem produkcji. Ktoś wejdzie do pokoju i powie: Posłuchaj tego!. Ja wtedy powiem: Znakomite! Kto to produkował?!. A potem złapię za telefon i zapytam: Czy nie chciałbyś popracować z Def Leppard?. Po prostu tego jeszcze nie wiemy.

Joe, przez spory kawałek czasu cały zespół mieszkał w twoim domu, w Dublinie. Czy coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy?

JE: Nie. Podobnie było, gdy nagrywaliśmy poprzedni album "Euphoria". Wtedy byliśmy chyba jeszcze dłużej razem, pod jednym dachem. Zanim jeszcze Vivian dołączył do zespołu, wszyscy zamieszkali u mnie podczas nagrywania "Adrenalize". Moje studio zbudowałem z 1989 roku. Stało się to pod wpływem szoku spowodowanego kosztami, jakie pochłonęło nagranie "Hysterii". Wykraczało to już poza granice zdrowego rozsądku - wydać tyle pieniędzy, aby nagrać album. Gdy wpadło mi do głowy, aby mieć własne studio, zapytałem najpierw chłopaków, czy będą chcieli w nim pracować, a oni powiedzieli, że oczywiście będą.

Staramy się pracować tak, by każdy mógł odpocząć od domu, rodziny, od zwykłej, codziennej egzystencji. To miał być w założeniu inny biegun. Studio miało przede wszystkim pochłaniać mało funduszy. Nagrywaliśmy na zmiany, a wszystko trwało w sumie sześć tygodni. W tym okresie próbowaliśmy stworzyć domowe warunki. Jedliśmy wszyscy w kuchni, każdy miał swoją sypialnię, telewizor był w każdym pokoju. Lodówka była zawsze zaopatrzona, więc nie trzeba było specjalnie wybierać się po zakupy taksówką. Nagrywaliśmy w zasadzie takimi zrywami, a potem pojechaliśmy grać koncerty.

A prawdą jest, że menedżer gotował wam obiady, kiedy nagrywaliście u ciebie w Dublinie?

VC: Chodzi ci, jak sądzę, o Malvina.

JE: Tak, Malvin dla nas gotował. To ten mały człowiek, którego minąłeś wchodząc do tego pokoju. On jest naszym tour menedżerem.

VC: Gotował nam w czasie, kiedy nagrywaliśmy. Jest w tym niezły.

JE: Jest fantastycznym szefem kuchni. On właściwie robi wszystko, nawet stroi nam gitary. Był kiedyś technicznym Steve? Clarka. Gdy Steve zmarł, nie mogliśmy pozwolić mu odejść, bo przecież był członkiem rodziny Def Leppard. Jest związany z zespołem od 1982 roku. W czasie, gdy Steve był już bardzo chory, Malvin był przy nim cały czas. Czuwał nad tym, aby nic mu się nie stało. Naprawdę bardzo starał się pomóc Steve?owi. Doceniamy wszystko, co zrobił dla zespołu i nie mogliśmy po prostu później go zwolnić, więc został naszym tour menedżerem. Kiedy nie gramy trasy koncertowej, bo akurat nagrywamy, Malvin przeistacza się w kogoś, kto robi wszystko w domu. Sprawdza rachunki, gotuje, sprawdza gitary, wymienia struny, kiedy jest to konieczne. Jest niezwykle wszechstronny.

Joe, wiele twoich tekstów z płyty "X", a także z wcześniejszych albumów, brzmi dość optymistycznie. Ale na nowej płycie jest jeden tekst, który tak optymistyczny nie jest. Mam na myśli piosenkę "Gravity". Można odnieść wrażenie, że tekst do niej powstał po obejrzeniu horroru lub dreszczowca. W jakich okolicznościach go napisałeś? No, chyba że zrobił to za ciebie któryś z chłopaków?

JE: O rany, ale mnie zaskoczyłeś. A tak w ogóle to nie jest tak, że skoro Elliot jest podpisany pod piosenką, to znaczy, że on napisał tekst. Vivian też sporo pisze, Phil również. Staramy się nawzajem wypełniać luki pozostawione przez piszącego. Vivian jest naprawdę zdolnym autorem tekstów i bardzo mi pomaga w pisaniu. Czasami jest tak, że mam pomysł w głowie, przelewam go na papier i tekst jest gotowy. Innym razem coś się we mnie blokuje i absolutnie nie wiem, co ma być dalej. Tak więc dobrze jest, że w pisanie tekstów zaangażowane są również inne osoby.

Nie postrzegam osobiście "Gravity" jako utworu, którego tekst może wzbudzać niepokój, czy nieść jakieś negatywne treści. Co wcześniej powiedziałeś o moich tekstach?

VC: Powiedział, że są ogólnie optymistyczne.

JE: Miałem wrażenie, że w ten sposób chcesz powiedzieć, że ten tekst jest pesymistyczny.

Dla mnie to jest niczym opis złego snu.

VC: I chyba dokładnie taki ten tekst miał być.

JE: Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Jest tam sporo dwuznaczności. Kiedy piszemy teksty, niezwykle rzadko odnosimy się tylko do jednej rzeczy. Nie mogliśmy napisać piosenki o World Trade Center, gdyż jest to coś bardzo ścisłego, określonego. Możesz jednak przyjrzeć się piosence "Scar" z naszej nowej płyty i stwierdzić, że odnosi się ona to wydarzeń z 11 września, nie opisując tego w sposób dosłowny i szczegółowy. Dla mnie "Gravity" jest piosenką o frustracji. Nie jest to kompozycja, o której tekście mógłbym wygłaszać jakieś przemowy, gdyż to jest utwór o innym charakterze, bardzo gorączkowy pod względem tekstowym. Tu bardziej należy zwracać uwagę na to, jak to brzmi, niż na to, o czym to jest. Bardziej pamiętam samo nagrywanie, dodawanie wokali w poszczególnych miejscach.

Obaj jesteście znani także z projektów ubocznych - Vivian z The Clock, a ty Joe z Cybernatusa. Czy zamierzacie je kontynuować?

JE: Chyba The Clock częściej się pojawia na horyzoncie niż Cybernatus.

VC: Nie byłbym tego taki pewny. (śmiech) The Clock to ja i moi przyjaciele z Los Angeles. Kiedy założyliśmy tę grupę, żaden z nas nie miał rodziny, dzieci. Od tamtej pory ja zostałem ojcem dwójki dzieci, PJ Smith także ma dziecko, jeszcze jeden kumpel także. Poza tym każdy z nich ma normalną pracę i szczerze mówiąc nie widzę większych szans na kontynuowanie tego, chociaż przyznaję, że mieliśmy sporo zabawy.

JE: Nigdy nie mów nigdy, Vivian.

VC: Nie mówię, że nigdy się to nie stanie. Naprawdę bardzo lubiłem z nimi grać, naprawdę podobało mi się to, co nagraliśmy i wydaliśmy, ale chodziło mi o to, że The Clock nie jest czymś, do czego podchodzę z wielką aktywnością i energią.

JE: Podobnie jest ze mną. Cybernatus w zasadzie pojawił się w 2001 roku. Płyta wyszła przed rokiem, ale materiał nagraliśmy pięć lat temu, a później była cisza. Materiał sprzed pięciu lat zweryfikowałem kiedyś przy pomocy ProToolsów, które sobie zakupiłem i doszedłem do wniosku, że jest zbyt dobry, aby go zmarnować, ale wiedziałem również, że nie jest to coś na tyle dobrego, by można wydać na skalę masową.

Płyta Cybernatusa ukazała się praktycznie tylko w Japonii. To był projekt, który dał mi wiele radości, ale jego istnienie wiązało się właściwie z koncertem ku czci Micka Ronsona. Jednak to wydarzenie to przeszłość. Możemy cieszyć się z tego, że w Japonii album Cybernatusa odniósł sukces na małą skalę i oni chcieli, abyśmy to kontynuowali. Wtedy wszyscy muzycy byli osiągalni, nagraliśmy płytę, zagraliśmy koncerty i w zasadzie tak to się skończyło. Poza tym graliśmy piosenki, które mają 30 lat. Nie można nagrać drugiej płyty z takim samym materiałem.

"Pisanie jest fajne, koncertowanie jest fajne, a nagrywanie to zło konieczne" - to twoje słowa Joe. W tym kontekście chciałem cię zapytać, czy nie myślałeś o takim wyzwaniu, jak napisanie piosenki dla kogoś innego? Sam powiedziałeś, że pisanie jest fajne...

JE: Pisanie rzeczywiście jest fajne. Gdy weźmiesz do ręki gitarę, aby coś zagrać albo długopis i zaczynasz pisać tekst, robisz coś nowego. Natomiast kiedy wchodzisz do studia, robisz coś, co już wiele razy robiłeś. To jest tak bolesne, jak wizyta u dentysty. Ale jednak trzeba to czasem zrobić. Akurat nagrywanie albumu "X" nie było złem koniecznym. Właściwie w zdecydowanej większości była to przyjemność.

Ale nagrywanie płyt to generalnie ciężka praca. To jak z futbolem - grasz i jest fajnie, ale kiedy mecz się skończy, musisz odpocząć, bo bolą cię nogi. Nagrywając jesteś skoncentrowany i spięty każdego dnia, i to staje się rutyną. Cytat, który przytoczyłeś, odnosi się bardziej do czasów, w których nagranie albumu zabierało nam trzy lata. W przypadku "X" od pomysłu do realizacji upłynęło około 10 miesięcy. Poprzednia płyta też została nagrana w około rok, do tego z kilkoma przerwami. Pracując nad "X" bawiliśmy się tak dobrze, jak nie zdarzyło nam się od naprawdę długiego czasu, bo wszystko powstawało inaczej. Było to bardziej wydarzenie, niż praca domowa do odrobienia.

Jeśli chodzi o pisanie dla innych ludzi, teoretycznie mógłbym to robić. Z tym, że kiedy piszemy piosenki, piszemy je pod kątem tego zespołu. I lubimy to. Jest tekst, ale nie ma melodii, a nagle ktoś pogrywa jakąś melodię na gitarze i zaczyna do tego śpiewać, potem dopasowuje się do tego tekst. To jest ekscytujące, bo może się tak zdarzyć, że za dwie godziny piosenka jest gotowa. Albo w połowie gotowa, z tekstem, ale bez kompletnego podkładu. To takie poczęcie kompozycji, że tak metaforycznie zagadam. (śmiech) Czasami dzieje się to bardzo szybko, czasami bardzo wolno.

Podobno dyskutowaliście już o wydaniu boxu. Wiecie już co chcecie włożyć do pudełka?

JE: O boxie dowiadujemy się za każdym razem, kiedy udzielamy wywiadu, a my tak naprawdę nigdy zdecydowanie nie powiedzieliśmy, że zamierzamy coś takiego wydać. Mówimy, że może to się stanie, jeśli będzie ku temu odpowiedni czas. Może, gdy będziemy obchodzić 30. rocznicę albo coś takiego. Naszą główną troską w tej chwili jest płyta "X". Zależy nam na tym, aby wszyscy dowiedzieli się, że ukazała się, a potem chcemy promować ją na tournee. Nie mamy absolutnie nic przeciwko wydaniu boxu, ale to musi być zrobione we właściwym momencie i właściwie przygotowane. Nie może to być zwykły zbiór tego, co już zostało wydane. Musielibyśmy przekopać się przez masę materiału i odnaleźć to, co jest rzadkie, bądź nie zostało wcześniej wydane, a potem pomyśleć o tym, aby stało się to dostępne dla każdego.

Joe, za kilka dni minie 25 lat od dnia, w którym ty i Rick Savage założyliście Def Leppard. Ciekawi mnie, jakie wspomnienia zachowałeś z tego długiego okresu? Co wciąż tkwi w twojej głowie, dobrego bądź złego?

JE: Pamiętam dzień, kiedy poznaliśmy się z "Savem".

A jak właściwie wymyśliłeś tę nazwę? Jesteś miłośnikiem zwierząt?

JE: O rany, miałem nadzieję, że o to nie zapytasz. (śmiech) Nie, nie jestem jakimś wielkim miłośnikiem zwierząt.

A więc przypadkowe zestawienie słów?

Dokładnie tak. Ta nazwa brzmiała lepiej niż na przykład Epileptic Donkey albo coś w tym guście. Powiedziałem ją Tony?emu Kenningowi, naszemu pierwszemu perkusiście, a on zmienił jej pisownię, że wyglądała tak samo dobrze, jak brzmiała. I tak już zostało. Tak naprawdę to głupia nazwa, ale jest zapamiętywalna. Jeśli ludzie jej nie cierpią, to jest to tylko potwierdzeniem słuszności wyboru, bo pomimo tego nastawienia pamiętają nazwę.

Jest sporo wspaniałych wspomnień, z których większość zatarła mi się w pamięci. Stało się tak przede wszystkim z tego powodu, że robiliśmy coś wiele razy. Ludzie zapominają o tym, co musieli powtórzyć ileś tam razy. Zdarzyło się wiele wspaniałego, ale to przeszłość, więc myślmy o tym, co nadejdzie.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: muzycy | Los Angeles | studio | piosenki | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy