Reklama

"Muzyka jest moją religią"


Dan Swanö to człowiek-instytucja na szwedzkiej scenie metalowej. Chociaż zawężanie jego działalności tylko do metalu jest chyba przesadnym uproszczeniem. Liczba projektów, w które był zaangażowany, trudna jest do policzenia. Najłatwiej będzie wymienić Edge Of Sanity, Bloodbath, Nightingale, ale to tylko początek listy...

W 2003 roku, po kilkuletniej przerwie, postanowił nagrać kolejną płytę pod szyldem Edge Of Sanity. Ukazała się ona jesienią i otrzymała tytuł "Crimson II". Pierwsza część Karmazynu wydana została w 1996 toku. Druga różni się od niej znacząco. Przede wszystkim zawiera kilka kompozycji, a nie jeden kilkudziesięciominutowy utwór. Więcej jest też elementów progresywnych. Warto odnotować, że teksty na album napisał znakomity brytyjski klawiszowiec Clive Nolan, którego znamy choćby z Areny. Co ciekawe, krótko po wydaniu albumu Dan zapowiedział, iż "Crimson II" jest pożegnalnym dziełem Edge Of Sanity. Czy słowa dotrzyma? Wszak kiedyś mówił, że ma dość metalu...

Reklama

Swanö to nie tylko wyjątkowy muzyk, lecz również bardzo ciekawy człowiek. Żąda od swego wydawcy załatwienia minimum godziny na rozmowę z każdym dziennikarzem. Często przedłuża jednak konwersację, która chyba w żadnym przypadku nie jest nudna. Przekonał się o tym Lesław Dutkowski.


Dan, jakieś dwa lata temu powiedziałeś, że masz dość heavy metalu i musisz jakiś czas od niego odpocząć. Co sprawiło i kiedy to się stało, że doszedłeś do wniosku, iż nastał czas na nagranie płyty z ostrą muzyką, mam na myśli "Crimson II"?

Czasami w życiu jest tak, jakbyś jadł naprawdę wyśmienitą kolację. Po takim posiłku wydaje ci się, że nic podobnego już ci się nigdy nie przydarzy. Jedyne, co wówczas robisz, to kładziesz się i gapisz w sufit. Jednak po jakimś czasie znów zaczynasz odczuwać głód. Tak właśnie ja się czułem.

W pewnym okresie byłem zaangażowany w tyle projektów i pisałem tak dużo muzyki. Niektóre płyty wychodziły moim zdaniem za późno, inne nie były do końca takie, jakbym chciał, żeby były. No i wszystkie musiałem jakoś promować w tym samym czasie. Pewnie niejeden sobie o mnie myślał: Co to za gość? Czy on nie ma nic innego do roboty poza ciągłym nagrywaniem tylu różnych rzeczy?.

Wydawało mi się, że dobrym pomysłem będzie wydawanie jednej płyty na jakiś czas. Nigdy mi się to jednak nie udawało i wszystko, nad czym pracowałem, zawsze ukazywało się w tym samym okresie. Wytwórnia chciała, abym grał koncerty i każde z tych wydawnictw promował poprzez liczne wywiady. Miałem już tego dosyć. Powziąłem decyzję, że muszę zrobić sobie długą przerwę, ponieważ doszedłem do wniosku, że chcę przez jakiś czas być po prostu człowiekiem i zająć się swoją rodziną oraz skoncentrować się na codziennych obowiązkach.

Miałem też przez pewien czas problemy ze słuchem, bo za wiele zajmowałem się miksowaniem różnych płyt. Zrobiłem sobie przerwę i teraz też zamierzam ją sobie zrobić. Ale pamiętaj, że to nie musi oznaczać, iż w ogóle nie będę nic robił, bo ja niemal cały czas coś piszę. Na pewno będę pogrywał sobie w domu na klawiszach i gitarach. Jednak nie muszę co chwila mieć jakiegoś wydawnictwa, gdy tylko przydarzy mi się napisanie dobrej piosenki. Przez jakiś czas będzie o mnie cicho. Tak pozostanie do wydania kolejnej płyty Nightingale oraz mojego innego projektu Second Sky, który jest bardziej w stylu Marillion.

Jednego z twoich ulubionych zespołów.

Wiesz zapewne, że wychowywałem się między innymi na rocku progresywnym. Jeśli weźmiesz death metal w jego najpiękniejszej postaci, na pewno zauważysz, że jest pewien pomost między tym gatunkiem, a muzyką progresywną. Biorąc pod uwagę to, co robił King Crimson, z pewnością można odnaleźć jego elementy w tym gatunku, a także na płytach takich artystów, jak Celtic Frost czy Voivod. Słuchasz tego i zastanawiasz się: Skąd to się wzięło? Muszę to zbadać.

Nie tak dawno zastanawiałem się nad tym, jak do cholery to się stało, że znalazłem się na scenie deathmetalowej. To było trochę jak z paleniem czy piciem alkoholu. Kiedy zaczynasz, robisz to po to, aby być w porządku, być cool. Być może to zabrzmi żałośnie, ale właśnie w taki sposób ja znalazłem się w death metalu. Byłem takim beznadziejnym kolesiem, który słuchał Genesis i tego typu zespołów, a wszyscy fajni goście, którzy mieli wszystkie fajne dziewczyny, słuchali Metalliki, Venom, generalnie ostrych zespołów.

Zacząłem się spotykać z kilkoma z tych gości i starałem się stać jednym z nich. Im więcej słuchałem ich muzyki, tym bardziej ona mi się podobała. Potem spodobało mi się też jej granie. Fajnie było grać thrash na perkusji. Oczywiście nie znałem wtedy tak dobrze kawałków Metalliki, ale starałem się grać tak szybko, jak tylko mogłem. I w końcu okazało się, że jest dla mnie za późno.

Kumple z mojego progresywnego zespołu Unicorn znienawidzili mnie. Pytali się: Co się, do k***y nędzy, z tobą stało?! Sądzili, że coś biorę i że jestem szalony skoro spodobał mi się thrash metal. Robili sobie ze mnie jaja na każdym kroku. Jednakże im bardziej oni mi docinali, ja tym bardziej lubiłem tę muzykę.

Bardzo dziwnie to się potoczyło. Dziś na przykład jest tak, iż pewnego dnia mogę pójść do sklepu muzycznego i kupić równocześnie nową płytę Richarda Marxa i album Death. Potem wrócę do domu, obu płyt będę słuchał i obie jednakowo mocno będę uwielbiał. Mogę walić głową do jednego kawałka i rozpłakać się przy innym.

To tylko świadczy o tym, że jesteś bardzo otwarty na różną muzykę.

Tak, bo ja po prostu kocham muzykę. Niektórzy lubią jedzenie, ja lubię muzykę. Cokolwiek pojawia się w muzyce nie odrzucam tego. Muzyka jest moją religią.

Sądzę, że na każdej płycie, którą kupujesz i słuchasz, starasz się znaleźć coś interesującego dla siebie, zarówno z punktu widzenia kompozytora, jak i muzyka, a potem próbujesz to jakoś zaadoptować to własnych utworów?

Tak właśnie jest. Nie mogę przestać lubić różnych rzeczy. Death metal był tylko taką ostrą przyprawą do tego, co ja staram się ugotować. Dziś już wiem, jak powinna wyglądać moja potrawa. Niektórzy ludzie do dziś uważają, iż nagrałem jedne z najlepszych płyt w historii death metalu, lecz jednocześnie w ogóle nie słyszeli muzyki, którą moim zdaniem ja robię najlepiej. Mnie najbardziej odpowiada mieszanie różnych rzeczy.

Uważam, że jestem niezłym kompozytorem deathmetalowym, ale o komponowaniu w ogóle muszę się jeszcze wiele nauczyć. Jest jeszcze tak wiele elementów, które muszę znacznie lepiej opanować, jak choćby melodyjne wokale. Wydaje mi się, że odnalazłem już jednak pewien kierunek. Na pewno nie chcę tworzyć muzyki opierając się na maszynach. Wszystkie te nowe gatunki typu drum n bass, jungle czy trip hop to dla mnie pomyłka. Nie cierpię tego.

Mój syn ma teraz 10 lat. W muzyce Linkin Park, której słucha, można znaleźć powiązania z muzyką z wczesnych lat 90. U nich można znaleźć elementy brzmieniowe znane z "Roots" Sepultury czy z Faith No More. Coś takiego jestem w stanie zaakceptować. Inne zespoły brzmią jak Cheap Trick na kwasie albo Bad Religion, gdy mają zły dzień. Zawsze znajdujesz jakieś odniesienia. Lecz te nowe gatunki, jak na przykład gówniany rap, są po prostu straszne, niczym zaraza. Coś takiego zabija muzykę.

Dopóki są na świecie tacy kompozytorzy jak ty, to chyba nie ma takiego zagrożenia?

Mam taką nadzieję.

Nie zmienia to faktu, że wielkie koncerny wydają masę kasy w promocję takiej muzyki, jak na przykład rap, na koncerty i na pewno jest ona obecna w mediach o wiele częściej od bardziej wartościowej twórczości.

Ja i ty jesteśmy za młodzi, by pamiętać disco z lat 70. Moment kiedy zaczynała się jego dominacja. Opowiadano mi jednak, że kiedy Peter Frampton sprzedał miliony egzemplarzy swojej płyty koncertowej ["Frampton Comes Alive" - red.] kompanie naftowe zdały sobie sprawę, że ten biznes może przynieść równie wielkie zyski jak ropa. Wykupiły więc wiele wytwórni i zaczęły się zastanawiać, jak można zrobić muzykę, która nic nie kosztuje. Trzeba było znaleźć odpowiedniego wokalistę, a resztę załatwić miały maszyny.

W tym coś jest, bo przecież rap polega na tym, że jest jakiś rapujący koleś, w podkładzie użyte są sample, a w teledyskach jest masa czarnych kolesi, którzy mówią Yeah, yeah i machają przy tym rękami, jest też sporo cycków i tyłków oraz samochodów. Wszystko wygląda tak samo. Ludzie jednak to kupili i jak widać metoda się sprawdziła. A pamiętaj o tym, iż obecnie wytwórnie płytowe desperacko poszukują czegoś, co się sprzedaje.

Zagadką pozostaje dla mnie to, że mimo tego są jeszcze artyści, którzy chcą nagrywać z orkiestrą czy chórem. Słychać to nawet na komercyjnych płytach, a przecież trzeba sobie zdawać sprawę, iż wyprodukowanie płyty z orkiestrą czy chórem kosztuje mnóstwo pieniędzy. Po co więc to się robi, zamiast postawić na rap? Ja mogę zrobić płytę rapową za darmo. Wystarczy, że użyję odpowiednio swojego komputera i pobawię się trochę mikrofonem. Trochę mnie to przeraża. Jeżeli wytwórnie płytowe pójdą w tym kierunku to już po nas. (śmiech) Tak jak wtedy, gdy grunge zabił melodyjnego rocka.

Ale jednak w Ameryce te melodyjno-rockowe zespoły mają się nie najgorzej. Wydają płyty i grają koncerty.

Pamiętaj jednak, że teraz wydają je małe wytwórnie. Sądzę jednak, że to się zmieni. Mam wrażenie, że jeśli ludzie mają jakiś poważny problem, jak Amerykanie mieli 11 września 2001, to tylko taka pozytywna muzyka najlepiej na nich działa. Nie słyszy się już tak wiele rapu, lecz więcej takich piosenek-hymnów.

Jeśli pomyślisz o utworach "Open Arms", "Faithfuly" czy nawet "Seperate Ways" Journey, to dochodzisz do wniosku, iż jest to coś wiecznego. Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś taka muzyka znów będzie tak popularna i sprzedawać się w wielkich nakładach. Tylko tak można muzycznie uratować ten świat. W przeciwnym wypadku zostanie nam tylko mroczna i ostra muzyka oraz ten łatwy to wyprodukowania gówniany rap. No i oczywiście boys- i girlsbandy. Innymi słowy zostaną przede wszystkim bezduszne produkty, przypominające nowe modele szamponu.

Tak może się stać dlatego, iż bossowie wielkich wytwórni mają przede wszystkim podejście biznesmenów i zawartość artystyczna danej płyty niespecjalnie ich obchodzi. Patrzą przede wszystkim na muzykę pod kątem sprzedaży, a nie pod kątem tego, czy artysta ma coś ciekawego do przekazania.

Tu też się zgadzamy. Obaj wiemy, że w latach 70. niektórzy wykonawcy musieli wydać cztery płyty, aby w ogóle zdobyć sobie zainteresowanie, jak np. Kiss. Dopiero ich płyta koncertowa okazała się przełomowa i dzięki jej sukcesowi mogli spłacić długi. Wtedy naprawdę zaczęła się ich wielka kariera. Dziś masz jedną, może dwie szanse. Jeśli twoja płyta nie znajdzie się w pierwszej dziesiątce "Billboardu" jest po tobie. Każdy więc teoretycznie powinien robić doskonały debiutancki album, lecz wiadomo, że wcale nie jest to taka prosta sprawa. Musisz się przede wszystkim przyzwyczaić do bycia w tej wielkie machinie. Ulubione płyty moich ulubionych zespołów były zwykle piątymi albo szóstymi albumami w ich dyskografiach. Na przykład Kansas, Marillion czy nawet Rush. I tak będzie też w moim przypadku. (śmiech)

Dan, teraz porozmawiajmy chwilę o Edge Of Sanity. W materiałach prasowych napisano, że przyszłość tego zespołu jest niepewna i że są plany zagrania pożegnalnego koncertu. Jak mam to rozumieć?

Rozmawialiśmy o pożegnalnym koncercie, ale tak naprawdę to, czy on się odbędzie, zależy jeszcze od trzech albo czterech gości. Jeden z nich jest w tej chwili w więzieniu, zaś znajomi powiedzieli mi, iż z nim jest coś psychicznie nie w porządku. Kiedyś wyszedł z więzienia i po 17 godzinach trafił tam ponownie.

Muszę przyznać, że jeśli miałby się odbyć koncert pożegnalny, chciałbym, aby było nas pięciu. Jeżeli to nie będzie możliwe, może zaczekamy do momentu, w którym będzie. W studiu to co innego, ale na scenie powinno być nas więcej. To ma być coś wyjątkowego. Różnica jest taka, jak między pisaniem do kogoś listu, a spotkaniem się z tym kimś. Ma być nas pięciu na scenie, mamy być szaleni i pijani jak kiedyś bywało. Gdyby to było niemożliwe, nie jestem zainteresowany.

W tej chwili nic pewnego ci nie mogę powiedzieć, ale rozmawialiśmy już na ten temat podczas nagrywania "Crimson II". Wszyscy byli za, ale nie jestem pewny, czy zdawali sobie sprawę, ile pracy trzeba włożyć w to, by wszystko zabrzmiało jak należy. Chyba nikt nie chciałby zobaczyć Edge Of Sanity, które brzmi beznadziejnie. To byłoby bez sensu.

Ale czy to oznacza, że już nigdy nie nagrasz nic więcej pod szyldem Edge Of Sanity?

Tak, to właśnie oznacza. Wiele myślałem o tym, że być może to głupota pozbywać się w sumie dobrego znaku firmowego, jakim jest ta nazwa. Z drugiej jednak strony muszę zmagać się z opiniami typu: Ten kawałek z nowej płyty w ogóle nie brzmi jak kawałek Edge Of Sanity. Ktoś ma pretensje, że wydałem płytę pod szyldem Edge Of Sanity.

Wymyślanie jakichś żałosnych wymówek, życie oparte na minionej sławie nie jest czymś, co mnie interesuje. Muszę jednak przyznać, że "Crimson II" jest taką grą, którą rozegrałem według reguł, które od dawna miałem w głowie. To nie było działanie według wskazówek szefów wytwórni. Gdy przyszło do pracy nad płytą pomyślałem, że teraz wychodzi tyle płyt, a to, co zrobiłem wcześniej na solowej płycie "Moontower" czy z Nightingale, zupełnie przepadło. Nigdzie ich nie było. Ludzie musieli pisać do mnie maile i prosili, bym je dla nich kupił.

Coś takiego działa bardzo demoralizująco. Po tym wszystkim powiedziałem sobie, iż tym razem zagram wszystkimi kartami, którymi dysponuję. Wykorzystam najlepszą nazwę, odpowiedniego gościa do zrobienia okładki, logo. Każdy haczyk muzyczny i artystyczny. Jednak ja wciąż czekam na wielki przełom w mojej karierze. "Crimson II" na szczęście nie został zignorowany, był recenzowany i można go kupić. Jednak Edge Of Sanity nie może się równać z zespołami typu Dimmu Borgir czy Opeth. One są poza zasięgiem. Edge Of Sanity byłby wielkim zespołem deathmetalowym, gdyby wydawał płyty we właściwym czasie. Tak robili Death, Obituary. Dziś są zespoły, które pojawiły się w podobny sposób jak my. In Flames na przykład kiedyś był niczym. Pamiętam jak przysyłali mi swoje demówki. Dziś ci goście grają trasę ze Slayer. (śmiech) Dziś Edge Of Sanity nic nie znaczy w zestawieniu z In Flames. Jednak ta nazwa to wszystko co miałem i mogłem wykorzystać, jeśli w ogóle chciałem zostać zauważony.

Nie chodzi wcale o sprzedawanie wielu płyt. Chodziło tylko o upewnienie się, że moja płyta jest dostępna w sklepach. Pewnie nie zdajesz sobie sprawy, jak ciężko jest sprzedać płytę. Trzeba zrobić wszystko, by koleś w jakimś lokalnym sklepie muzycznym miał świadomość tego, iż dana płyta zejdzie mu z półki. Iż dzięki temu będzie mógł sobie pójść na kolację. Byłem tak dumny z muzyki na "Crimson II", że zależało mi na tym, aby z komercyjnego punktu widzenia była to najbardziej dostępna z moich płyt. Nie mam złudzeń, że znajdę się na pierwszej stronie katalogu Nuclear Blast, bo nawet Bathory nie może na to liczyć. Wciąż czekam na mój wielki boom. Dotarło jednak do mnie, że nazwa Edge Of Sanity nie jest aż tak wielka, jak wydawało mi się, że jest. No i jest wiele zespołów, które znacznie nas wyprzedziły.

Wspomniałeś, że tym razem zagrałeś wszystkimi kartami, jakimi dysponowałeś. Mówiłeś też o wielkim wpływie jaki miała na ciebie muzyka progresywna. Porównując oba albumy "Crimson" łatwo jest mi zauważyć, że na "Crimson II" jest znacznie więcej elementów progresywnych niż na pierwszej części. Chociażby te przestrzenne klawisze. Czy na tym właśnie ci zależało? Albo innymi słowy, to od początku w twoim zamyśle miał być tak zróżnicowany album?

To co słyszysz na "Crimson II" jest doskonałą ilustracją tego kim się stałem. Kim w tej chwili jestem. Kiedy siedziałem sobie w moim pokoju i mówiłem sobie, że zrobię deathmetalowy album, brałem gitarę, którą odpowiednio ustawiałem brzmieniowo, ale death metal przyprawiałem tym, co jest wewnątrz mnie, a tym, co ktoś chciałby w nim usłyszeć. To z tego powodu właśnie masz tu tyle tych przestrzennych klawiszy. Masz tu elementy rodem z Genesis i Marillion, lecz u podstawy są rzężące gitary i growling. Nigdy jednak nie usłyszałbyś u mnie jakichś gównianych industrialnych loopów, bo ja zawsze starałem dodawać się do muzyki Edge Of Sanity siebie. Przecież dzięki temu ten zespół stał się sławny.

Może trochę uczyniłem tę muzykę nieco lżejszą, aby oddziaływała również na ludzi, którzy ledwo co przekroczyli 20 lat. Słyszałem też, że matki i ojcowie słuchają Edge Of Sanity. To też jest różnica jaka dzieli "Crimson" i "Crimson II". Dokonałem danifikacji muzyki. Ona obraca się w obu światach, w których i ja jestem obecny. Słuchają jej ci, którzy lubią rocka progresywnego, jak i miłośnicy death metalu.

I tak uważam, że jest tu pewien problem, bo zwolennicy symfonicznego rocka powiedzą, że jest to trochę za ostre dla nich, zaś dla tych, co kochają death metal jest z kolei za lekkie. Jest też procent, choć niewielki, ludzi, którym podobają się oba te składniki. Tak, jak ja lubią trochę ostrości i trochę ciężkości. Nie przeszkadza im to, iż mają to na jednej płycie. Ja potrafię słuchać i Morbid Angel i Abby. W mojej kolekcji płyt znajdziesz tę mieszankę lekkości i ciężkości. Ja z kolei lubię to mieć na przykład w jednej piosence.

Powiedziałeś, że twoja muzyka działa na dzieci i na rodziców. To chyba jest twój wielki artystyczny sukces, bo potrafisz przyciągnąć do swojej muzyki wiele różnych pokoleń?

I coś takiego bardzo miło jest mi słyszeć. Wiesz, mam przyjaciół w Ameryce, którzy powiedzieli mi, że poszli do sklepu, zobaczyli okładkę jednej z płyt Edge Of Sanity i spodobała im się, ale był tam jeszcze koleś, który powiedział im, że to brutalny death metal i na pewno im się to nie spodoba. Jednak posłuchali tego i spodobało im się. Pomimo tego, że nie cierpią death metalu. Nie cierpią na przykład Dismember czy Entombed, ale uwielbiają Edge Of Sanity. Poznałem ojca Jonasa z Katatonii na weselu Mikaela Akerfeldta z Opeth i on powiedział: Podoba mi się twoja muzyka. Jest inna od tego całego gówna, którego słuchał Jonas. A ten facet ma jakieś 50 lat. Mam wrażenie, że od momentu swego powstania Edge Of Sanity działał zarówno na wielu młodych, jak i na wielu starszych odbiorców. Ja sam byłem i jestem taką krzyżówką. Jedną nogą byłem w AOR, a drugą w brutalnej muzyce.

Wszystkie teksty na płytę napisał Clive Nolan znany na przykład z Arena. Jak to było, czy to ty zwróciłeś się do niego z taką propozycją, czy też on przesłał ci to, co miał napisane, abyś to ocenił i ewentualnie wykorzystał?

Z tym jest taka sprawa, że początkowo wszystkie teksty na "Crimson II" napisał koleś z Izraela. Właściwie tak się zaczęło moje myślenie o tej płycie. Pewnego dnia otrzymałem emaila od niego, w którym napisał, że kocha moją muzykę i tak dalej, po czym dodał: Napisałem kontynuację 'Crimson'. Pomyślałem sobie: O cholera, to mnie koleś zażył. (śmiech) Ale zacząłem w końcu czytać te teksty. I wtedy jakoś tak zacząłem się zastanawiać, jakby one pasowały do płyty "Crimson II".

W końcu minęło już kilka lat od pierwszej części i dziś jestem troszkę bardziej bystry. (śmiech). Odpisałem mu po jakimś czasie, żeby dokończył teksty i wysłał mi już gotową historię. Minęło kilka lat i zacząłem do jego tekstów układać wokale na "Crimson II". Wtedy uświadomiłem sobie, że to jednak nie są teksty do muzyki. To była bardziej książka. Jednak Edge Of Sanity zawsze opierał się przede wszystkim na chwytliwych tekstach. Była w nich określona symetria. Tu jednak nie było tej symetrii. Pomyślałem w końcu, że to nie da się zrobić, że zabrałoby mi lata dostosowanie jego tekstów do mojej muzyki.

Moja żona zna dobrze Clive'a Nolana i ona zasugerowała mi, że może właśnie on byłby zainteresowany napisaniem tekstów dla mnie. Akurat w tamtym czasie nie robił niczego konkretnego. Siedział w domu i się nudził. Moja żona skontaktowała się z nim i poprosiła go, aby przysłał pierwszy tekst. Po 24 godzinach dostaliśmy jego odpowiedź i wszystko pasowało doskonale. To były tekst idealny do płyty. Nie powiedziałem mu jaka będzie muzyka. On po prostu usiadł i napisał, co miał w głowie. Dopasowanie tego tekstu do muzyki zajęło mi może dwie godziny. Musiałem więc zakomunikować gościowi z Izraela smutną wiadomość, że wybrałem inną osobę ze względu na dobro projektu. Clive pisał przez kilka dni jak szaleniec. Należą mu się ode mnie wielkie wyrazy uznania. Cudownie jest mieć tak wspaniałe teksty i to napisane przez Anglika.

"Crison II" jest dedykowany Chuckowi Schuldinerowi i Lillänga. Kim był Chuck, wiadomo. A kim lub czym jest Lillänga?

Lillänga to dom. Letni dom mojej rodziny, który wybudowano w tym samym roku, w którym się urodziłem, czyli w 1973. Połowę wszystkich wakacji w moim życiu spędziłem właśnie tam. Wiesz, w moim rodzinnym mieście mieszkaliśmy w takim zwykłym otoczeniu, wokół bloki, asfaltowe ulice, zero lasów. Gdy tam jechaliśmy, doświadczaliśmy oazy szwedzkiego krajobrazu. Było tam czysto, pełno jezior. Po prostu cudownie.

Wyjeżdżałem tam jakoś w połowie czerwca i nie musiałem wracać do połowy sierpnia. Można tam było robić niemal wszystko, zaprosić kumpli, pójść sobie na ryby. Dla mnie to było niczym sanktuarium, miejsce, w którym doświadczałem rozwoju duchowego.

Gdy już byłem starszy, jeździłem tam i pisałem wiele utworów. Na przykład sporo kawałków Unicorn tam powstało. Także Edge Of Sanity. Niestety, musieliśmy sprzedać ten dom, bo moi rodzice są już za starzy, aby się o niego troszczyć. Żadne z nas nie miało na to wystarczająco dużo czasu, bo każdy ma już swój własny dom. Po sprzedaży, właściciele zburzyli go i na jego miejscu powstał nowy dom. Nie widziałem go i nie sądzę, że chciałbym się tam znaleźć. Podejrzewam, że załamałbym się i rozpłakał.

Dostaliśmy pieniądze ze sprzedaży tego domu w tym samym czasie, kiedy spotykałem się z muzykami, z którymi miałem pracować nad "Crimson II". Pisanie tej płyty wiązało się z wieloma wspomnieniami, z nostalgią. Dotarło do mnie, że już nigdy tam nie pojadę. Kiedyś będę znowu chciał gdzieś pojechać, aby napisać teksty i nie będzie już gdzie pojechać.

Dan, wszyscy wiedzą, że byłeś uwikłany w niezliczoną ilość projektów. Ostatnio jednak mój kolega miał to szczęście, że dorwał album projektu Maceration, a dziś nie jest to łatwe. W książeczce figurujesz jako Dy Disyrah. Pamiętasz jak doszło do tego, że nagrałeś tę płytę z Jacobem Hansenem?

Razem z Jacobem kiedyś rozmawialiśmy o Edge Of Sanity i chyba mu się podobało. Mam wrażenie, że na gruncie zawodowym, jako muzycy rozumieliśmy się doskonale. Nie udało im się znaleźć odpowiedniego wokalisty dla Maceration, więc zadzwonili do mnie i zapytali, czy nie miałbym ochoty z nimi zaśpiewać. Poleciałem więc do nich i spędziłem sześć albo siedem godzin nad wokalami po czym wróciłem do domu. (śmiech) Wiem, że całe lata zajęło im dokończenie tej płyty, bo wytwórnia ich oszukała. Taśma-matka została zabezpieczona, bo nikt za nią nie zapłacił. W końcu wykupiła ją inna wytwórnia i płyta w końcu się ukazała. A ja jestem wymieniony jako Dy Disyrah, ponieważ nie chciałem, by moja wytwórnia dowiedziała się o moim udziale.

Wspomniałeś, że teraz zamierzasz odpocząć. Ten odpoczynek potrwa pewnie kilka tygodni bądź miesięcy. Jaka jednak muzyka chodzi ci teraz po głowie? Coś dla Unicorn, Second Sky, Nightingale, może Bloodbath...?

W zasadzie jest to misz-masz tego wszystkiego. Unicorn w zasadzie już nie ma, ale przekształcił się w Second Sky. Powstanie chyba właśnie płyta Second Sky, bo niedawno spotkałem się z jednym z muzyków. Nowa płyta Nightingale już się pisze. Codziennie jakiś tam fragmencik powstaje. Nagramy ją chyba latem i być może w studiu Abyss.

A jeśli chodzi o Bloodbath to straciliśmy Michalea Akerfeldta. Music For Nations nie życzy sobie, aby brał on w tym udział. Mike jest dla nich zbyt ważny. Boją się potęgi Bloodbath. (śmiech) Tak więc musimy znaleźć nowego wokalistę. Zresztą chyba już go znaleźliśmy, ale na razie nie mogę ujawnić, kto nim jest. To wielka postać na scenie undergroundowej. Zobaczymy. Może jemu też wytwórnia płytowa nie pozwoli na nagrywanie z nami. Wydaje mi się, że jest możliwe, abyśmy nagrali nowy Bloodbath w kwietniu lub w maju 2004.

Nie chcę jednak niczego obiecywać, ponieważ różne rzeczy mogą się zdarzyć. Nie wiem nawet, czy będę wtedy żył. (śmiech) Na pewno podejdę do wszystkiego z większym luzem, żeby mieć pewność, iż nie przesadzam. W końcu ludzie mogą mieć ciebie dość. Ja nazywam to syndromem Neala Morse'a. On wydał chyba miliard płyt do tej pory. Lubię jego twórczość, ale on już po prostu zrobił tego za dużo.

"Alive Again" Nightingale uważam za świetną płytę i chciałbym bardzo, by kolejna była równie dobra.

Można zrobić jeszcze coś lepszego?

Nie wiem, ale się dowiem. (śmiech) Ja i mój brat zrobimy z pewnością wszystko, co w naszej mocy, aby taka była. Chyba można zrobić jeszcze coś lepszego. Zależy mi jednak przede wszystkim na tym, abym nagrał płytę, z której będę dumny. Dziś już wiem, że tak naprawdę nie wiadomo, co sprawia, iż wychodzi ci świetna płyta. Gdy nagrywaliśmy "Alive Again" wiele się działo w życiu każdego z nas. Teraz chcemy zrobić płytę, na której znajdą się akcenty z lat 70. Może też z lat 80. To będzie coś zupełnie innego. Trudno będzie powiedzieć, że płyta jest lepsza od poprzedniej. Na pewno będzie inna.

Dziękuję ci bardzo za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: wytwórnie | koncerty | wytwórnia | metal | teksty | śmiech | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy