"Lubię to co robię"
Zespół Houk to jedno z najciekawszych zjawisk na polskim rynku muzycznym. Przełomem w jego karierze okazało się wydanie w 1994 roku albumu "Transmission Into Your Heart". Zawsze wierny swojemu stylowi, Houk nadał muzyce przełomu lat 60. i 70. brzmieniowy kształt charakterystyczny dla lat 90. Na rynku ukazał się właśnie kolejny album grupy "Extra Pan". Z tej okazji z Darkiem Malejonkiem, wokalistą i liderem grupy, romawiał Konrad Sikora
Od wydania ostatniej płyty Houka minęło sporo czasu. Jakie zmiany zaszły w tym czasie w zespole?
Przede wszystkim zmieniła się sekcja rytmiczna. Chomik został menedżerem Kayah, a basista wyjechał na stypendium do Niemiec. Ze znalezieniem nowego nie mieliśmy problemu. Gorzej, jeśli chodzi o perkusistę. Nagle okazało się, że zgłosił się do nas Ślimak. Bardzo dobrze wpasował się do zespołu i idealnie się zgraliśmy. Cały materiał na nowy album został nagrany w tym składzie.
Jak powstawał ten materiał?
Bardzo różnie. Niektóre z tych piosenek mają już kilka lat. Graliśmy je na koncertach. Jest jednak pewne novum jeśli chodzi o powstawanie materiału na płytę Houka. Po raz pierwszy była to praca zespołowa. Ktoś przychodził z jakimś pomysłem i go wspólnie obrabialiśmy. Wcześniej ja byłem autorem większości materiału i później razem tylko go doszlifowywaliśmy. Tym razem jednak dałem chłopkom większą swobodę i myślę, że to się sprawdziło.
Jesteś też producentem tej płyty. Jak czujesz się w tej roli?
To nie jest dla mnie nowość. Produkowałem większość płyt Houka. Bardzo lubię to robić. Nie jest to prosta sprawa, bo zawsze istnieje ryzyko, że coś może nie wyjść. Może jednak właśnie dlatego to mi się tak podoba. Dzięki temu można stworzyć naprawdę coś fajnego. Jest to wyzwanie, bo oprócz pracowania nad pomysłami i pisaniem piosenek, trzeba jeszcze cały czas przed oczami mieć całość, jaką stanowi ten album. Wszystko musi do siebie pasować. To nie jest proste i ciągle się tego uczę.
Jak to się stało, że nagraliście „Children Of The Revolution” z repertuaru angielskiej grupy T. Rex?
Ten numer graliśmy z Houkiem od dawna. Zawsze jednak wykonywaliśmy go w ostrej, czadowej wersji. Tym razem po prostu wpadłem na pomysł, aby zagrać go w wersji reggae i tak się stało.
Każdy album Houka jest przyjmowany przez fanów z dużym zainteresowaniem. Jak myślisz, dlaczego tak jest?
Dlatego, że jest to muzyka, której ludzie chcą słuchać. Houk nigdy nie ulegał modom i nie zmieniał co chwilę swojego stylu. Nie mówię, że nie słucham innych rzeczy i że nic nowego mnie nie inspiruje, bo tak nie jest. Sęk w tym, że wszystkie nowe rzeczy w jakiś tam sposób czerpią ze starszych utworów i koło się zamyka. Dlatego ludzie znajdują w naszej muzyce coś, co ich przyciąga.
Czy to, że udzielasz się jednocześnie w kilku zespołach, ma wpływ na to, co dzieje się w Houku?
Mam większe doświadczenie. Umiem się dzielić sobą. Jednak kiedy coś robię, to poświęcam się całkowicie jednemu projektowi. Muzyka jest dla mnie zabawą – robię to, co lubię i lubię to, co robię. To jest mój największy sukces i jestem z tego bardzo zadowolony. Wszystko co robię, jakoś się ze sobą zazębia i na pewno łączy te rzeczy jakiś wspólny element. Myślę jednak, że każdy z tych projektów pozostaje w dużym stopniu odmienny od pozostałych.
Czy jest dla ciebie zaskoczeniem ogromny sukces Arki Noego?
Tak, to jest ogromny sukces. Człowiek sieje cały czas, robi i nagle coś z tego ma. To był taki mały, skromny projekt dla nas samych. Nikt tego nie chciał wydać, dlatego Lica zrobił to we własnej firmie. A teraz nagle w prasie pojawiają się już analizy sukcesu, jaki odniósł ten zespół. To jest dla nas bardzo ciekawe, bo szczerze mówiąc możemy się o sobie dowiedzieć wiele ciekawych rzeczy, a może i w końcu sami poznamy prawdę na temat sukcesu Arki. Dzieci nie chcą być już traktowane infantylnie. Jakieś smęcenie i traktowanie dzieci jako przygłupów już się nie sprawdza. Ta płyta jest poważna pod względem muzycznym. Ten mały słuchacz jest dla nas partnerem. Nie szukaliśmy jakichś niezrozumiałych rozwiązań, ale chcieliśmy napisać bardzo dobrą i profesjonalną muzykę. Bardzo cieszę się, że tak się stało. Na nasze koncerty przychodzą całe rodziny. Widać, że ludziom brakuje takiej muzyki, piosenek, które mówiłyby o takich zwykłych codziennych sprawach. Dzięki temu te dzieci otrzymują coś, czego na co dzień nie mają w domu – miłość, radość i przyjaźń.
Twój najlepszy i najgorszy moment w karierze?
Najgorszy okres w mojej karierze był na przełomie i lat 80 i 90. Wtedy nasza gospodarka się zmieniła, a podejście do muzyki i artystów pozostało takie samo. Wiele zespołów nie wytrzymało tej próby i odpadło. Nam się udało to przetrwać. Jest to więc z drugiej strony także mój największy życiowy sukces. Z innych spraw, które mnie ostatnio cieszą, mogę wymienić sukces, jaki odniósł u nas zespół Buena Vista Social Club. Oni udowodnili, że nigdy nie jest za późno na sukces. Jeżeli ktoś szczerze i oddanie gra swoją muzykę, to kiedyś w końcu spotka go uznanie. Taka szczerość w muzyce jest rzadka i rzadko jest doceniana. Mówię to już jako słuchacz. Martwi mnie, że istnieje wiele dobrych młodych zespołów, które mają swój start okropnie utrudniony. Z tym trzeba coś zrobić.
Co myślisz o reaktywacji Jarocina?
Wskrzeszanie trupa. Nie można było już chyba tego gorzej zrobić. W tym samym dniu w naszym kraju odbywały się inne darmowe i - nie boję się powiedzieć - znacznie lepsze imprezy. Wystarczy chyba wspomnieć występ Chumbawamby w Olsztynie na Inwazji Mocy. To było samobójstwo, dlatego porażka Jarocina w tym roku mnie zupełnie nie dziwi. Ktoś zupełnie tego nie przemyślał.
A widzisz sens przywracania dawnej formuły Jarocina?
Nie. To nadal będzie odgrzewanie kotleta. Trzeba coś innego wymyślić. Upadł Jarocin, upadło Marlboro Rock-In. Trzeba zrobić następny krok. Jarocin spełnił swoją rolę bardzo dobrze i nie ma sensu tego zmieniać na siłę.
Dziękuję za rozmowę