"Kurtki nafaszerowane naszywkami"
Zespoły metalowe można podzielić na te modne i te, które modnymi być nie chcą. Do drugiej z tych kategorii bez wątpienia należałoby zaliczyć niemiecki Desaster, który wbrew panującym trendom i dominującej postawie wydawniczego konformizmu, konsekwentnie robi swoje, nie ogląda się na boki. Może właśnie dlatego, black / thrashmetalowcy z Koblenz, choć grają już razem 17 lat, nie trafiają zbyt często na pierwsze strony metalowych magazynów. Szkoda, bo o autentyzm na scenie metalowej coraz trudniej. Jak podkreślają sami muzycy, obce jest im pojęcie muzyki dla mas i zapewne nie zmieni tego podpisany niedawno kontrakt z legendarną wytwórnią Metal Blade, dla której przygotowali swoje najnowsze, ohydne dzieło, album "Angelwhore". Tuż przed premierą piątej płyty Desaster, wypuszczonej na rynek 22 sierpnia, z Tormentorem, perkusistą grupy, rozmawiał Bartosz Donarski.
Od czasu wydania poprzedniego albumu "Divine Blasphemies" minęły już prawie trzy lata. Dlaczego przygotowanie "Angelwhore" trwało aż tak długo?
Mieliśmy w tym czasie sporo roboty. Pojechaliśmy do Brazylii, gdzie nagraliśmy album koncertowy, graliśmy też mnóstwo weekendowych, pojedynczych koncertów, sporo festiwali. Dopiero później doszliśmy do wniosku, że nadszedł już czas na zabranie się za nową płytę.
Nowy album jest naprawdę konkretną dawką dźwiękowego brudu, wprost wymarzoną dla fanów Desaster. Czasami zastanawiam się, kiedy wyczerpią się w was pokłady tej naturalnej złości. Co właściwie napędza was do pisania tak nienawistnej muzyki?
(Śmiech) Wiesz, od kiedy słucham tej muzyki, zawsze chciałem grać w zespole metalowym. Wspaniale jest móc przekazać tę agresję i złość poprzez muzykę. To granie idealnie pasuje do wyrażania takich właśnie uczuć. Dlatego to robimy.
Można powiedzieć, że jest to wasz wentyl bezpieczeństwa.
Dokładnie. Nie ma nic lepszego niż siedzenie za zestawem perkusyjnym i granie tak piekielnie szybko, jak tylko można.
W porównaniu chociażby z "Divine Blasphemies", nowa płyta brzmi jeszcze bardziej surowo i wulgarnie. Czy było to działanie zamierzone?
Tak. Każdy album jest również zapisem atmosfery panującej w zespole w danym okresie czasu. Moim zdaniem "Divine Blasphemies" była płytą brutalniejszą i szybszą, podczas gdy "Angelwhore" jest mieszanką wszystkich trzech ostatnich longplayów. Co do brzmienia, tym razem weszliśmy do studia i od razu powiedzieliśmy producentowi, że chcemy, aby było ono jak najdalsze od panujących obecnie trendów. Wiesz, my nie lubimy grać muzyki dla mas.
Słowem, nadal kroczycie własną drogą.
Racja. Niektórzy ludzie myśleli, że po podpisaniu kontraktu z Metal Blade, staniemy się jakimś komercyjnym gó****. Jak słychać, ten album jest dosadną odpowiedzią na tego typu spekulacje.
"Angelwhore" rejestrowaliście jednak z Wallym Walldorfem, tym samym człowiekiem, który odpowiadał za produkcję "Divine Blasphemies".
To prawda. W jego studiu nagrywaliśmy też większość mniejszych materiałów, jak 7- i 10-calówki oraz utwory na płytę "Ten Years Of Total Desaster". Tak naprawdę, nie wiem, dlaczego wybraliśmy właśnie to studio. Moim zdaniem, dobra muzyka nie ma nic wspólnego z dopieszczonym brzmieniem. Poza tym, studio to mieści się w Koblenz, naszym rodzinnym mieście.
Producent jest wokalistą starego niemieckiego zespołu punkowego i doskonale rozumie, na czym polega urok brudnego brzmienia. My nie lubimy przeprodukowanych albumów. Uważam, że odczucia są o wiele lepsze, jeśli uzyska się naprawdę surowe i brudne dźwięki.
Powszechnie uważani jesteście za zespół black / thrashmetalowy. Choć jest w tym dużo racji, w ramach własnego grania proponujecie o wiele więcej niż przeciętna grupa, obracająca się właśnie w tych stylistykach. Więcej tożsamości zyskujecie, chociażby dzięki pojawiającym się melodiom i znacznie większej brutalności.
Myślę, że przez te wszystkie lata dorobiliśmy się, jak powiedziałeś, własnej tożsamości. Gdy bierzesz pod uwagę black metal, do głowy przychodzą ci gównie szybkość i blasty. My nie do końca lubimy tak grać. Chcemy, aby w tym, co robimy, można było odnaleźć różne wpływy. Oczywiście nadal lubujemy się w thrashmetalowym przekazie, ale nie stronimy też od szybszych partii czy średniowiecznych melodii. Wszystko to jest brzmieniem Desaster.
Od reszty zespołów odróżnia was też, wręcz maniakalno-zwierzęcy wokal, czego dobrym przykładem jest także "Angelwhore". Istotne jest również to, że Sataniac śpiewa naprawdę różnorodnie.
Już na "Divine Blasphemies" Sataniac zaczął poszukiwać własnego sposobu śpiewania. Była to pierwsza płyta zespołu z jego udziałem. W studiu wydzierał się bez przerwy. Fajnie, że postarał się wydobywać z siebie różne dźwięki, zmieniać barwy. Dziś jest na najlepszej drodze do znalezienia własnego stylu.
W jego głosie jest mnóstwo złości. Może przez wejście do studia, jakoś szczególnie i celowo go denerwujecie? A może sam się wkurza?
(Śmiech) Nie ukrywam, ten koleś jest szalony. W warstwie muzycznej staramy się wydobyć jak najwięcej agresji i nienawiści. On robi to samo z własnym głosem. Jeśli muzyka jest właśnie taka, wokal nie może być inny.
Kiedy odchodził od nas poprzedni wokalista [Okkulto - przyp. red.], mówił nam, że nie będzie już tak samo, jak w starym Desaster. Oczywiście miał rację, bo są to dwaj zupełnie inni wokaliści. Stary wokalista śpiewał bardziej w wysokich rejestrach, a nowy brzmi brutalniej i mroczniej. Takie jest moje zdanie.
Jak powszechnie wiadomo, Desaster kultywuje szlachetne old-schoolowe zasady z krańcowym zaangażowaniem. Chciałem cię jednak zapytać, czy nie widzisz dziś w tej sferze niczego niepokojącego. Chodzi mi o to, że, pod pewnym względami, młodzież robi z tego modę, a to - jak sądze - gryzie się ze starymi metalowymi ideałami.
Lubię sporo nowych thrashmetalowych zespołów. W końcu każdy może robić to, na co ma ochotę. Niemniej, dosłowne kopiowanie starych zespołów nie jest rzeczą właściwą. Trzeba też kombinować po swojemu. Osobiście wciąż moimi faworytami są stary thrash i death metal, ale lubię też posłuchać zespołów blackmetalowych, grindowych, no i oczywiście heavy metalu. Scena jest dziś bardziej otwarta. Jeśli słuchasz różnych rodzajów tej muzyki, wciąż jest ona dla ciebie czymś interesującym. W moim gramofonie cały czas kręci się masa zespołów.
Myślałem bardziej o dzieciakach, słuchających dziś metalu.
Rozumiem. Nie mam z tym większego problemu. Bardzo lubię mieć przed sceną tłum fanów, ubranych w kurtki nafaszerowane naszywkami (śmiech). Jeśli tylko w twojej krwi płynie metal, zapraszamy.
Ale zgodzisz się chyba z tym, że dla pewnej części fanów, strojenie się w gwoździe i lśniącą czarną skórę, pozbawione jest często prawdziwego klimatu i uczuć. Po prostu poza.
No tak, ale ta scena, choć coraz większa i tak nie jest tak duża, jak to było np. z boomem na death metal w początkach lat 90.
Wiem, że wszyscy w Desaster jesteście zatwardziałymi miłośnikami płyt winylowych. Co jest w tym nośniku tak wyjątkowego, że tak bardzo je kochacie?
Właśnie teraz jest u mnie w domu kilku przyjaciół ze Szwecji i przed momentem słuchaliśmy nowej płyty szwedzkiego Nominon. Jeden z nich ma ten album tylko na płycie CD, a ja zaproponowałem, abyśmy posłuchali go na winylu. Od razu stwierdził, że brzmi to o wiele lepiej.
W brzmieniu winyli jest coś szczególnego, coś cieplejszego. Może trochę chropowatego, ale te trzaski bardzo dobrze pasują do metalu. Winyle pachną inaczej. To zawsze duży skarb dla kolekcjonera.
Wspomniałeś wcześniej o kontrakcie z Metal Blade Records. Co zadecydowało o tym kroku?
Bardzo chcieliśmy pograć poza granicami Niemiec. Aż się do tego palimy. Pomyśleliśmy, że mając za sobą większą wytwórnię, promotorzy z różnych krajów zwrócą na nasz zespół większą uwagę. Wcześniej graliśmy praktycznie tylko w Niemczech, Holandii i Belgii. Nie interesuje nas sprzedaż płyt czy zarabianie na tym. Chcemy tylko grać koncerty. Ot i cała historia.
Myślę, że Metal Blade to dla Desaster bardzo dobre rozwiązanie. Raz, że firma jest znana, dwa nie jest tak duża, jak giganci typu Nuclear Blast czy Century Media. Dzięki temu może poświęcić wam więcej uwagi.
Nigdy nie myśleliśmy o przejściu do aż tak dużej wytwórni, jak Century Media czy ta druga. Nie sprzedamy naszych dusz. Kilka lat temu, o ile pamiętam Nuclear Blast, przesłał nam kontrakt, po tym, jak dla zabawy powiedzieliśmy im, że jeśli chcą możemy go przejrzeć.
Umowa polegała na tym, że zespół dostarcza im tylko muzykę, a wszystkie inne kwestie są w rękach wytwórni. To nie jest układ dla nas. Taki zespół, jak Desaster potrzebuje wolności, dlatego nie było to możliwe (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.