Reklama

"Jestem poważna"

Tracy Chapman, amerykańska wokalistka i kompozytorka, urodziła się w 1964 roku w Cleveland, w stanie Ohio. Wielką popularność zdobyła w drugiej połowie lat 80., za sprawą niezwykle niskiego głosu i przebojów "Fast Car" i "Talkin' Bout A Revolution". Jej debiutancki album "Tracy Chapman" (1988), w USA znalazł ponad 4 miliony nabywców! W 2002 roku, po 2-letniej przerwie, ukazała się szósta płyta w jej dorobku, "Let It Rain". Jak zwykle zawiera wiele nastrojowych nagrań, szalenie emocjonalnych, może nawet miłosnych, choć prościej zaaranżowanych. Z tej okazji Tracy Chapman opowiada o nagrywaniu płyty, inspiracjach i współpracy z producentem Johnem Parishem.

Ile czasu zajmuje ci skomponowanie i nagranie albumu?

Bardzo ciężko powiedzieć, nie ma jakiegoś konkretnego, ustalonego czasu. Każdy projekt, albo nawet każdy utwór, jest inny. Czas, jaki przeznaczam na komponowanie piosenek, różni się w poszczególnych przypadkach. Niektóre utwory piszę w ciągu jednego dnia, skomponowanie innych zajmuje mi miesiące, są też takie, które piszę przez rok... Nad piosenkami, które znajdują się na ostatnim albumie, pracowałam w domu i trochę czasu to zajęło. Napisanie piosenek, nagranie wersji demo, ich aranżacja i nagrywanie płyty, zajęły nam niecałe trzy miesiące.

Reklama

Na współproducenta albumu wybrałaś Johna Parisha. Dlaczego?

Postanowiłam pracować z producentem, który jednocześnie jest muzykiem i takiego zaczęłam szukać. Pytałam wielu znajomych muzyków, jak im się współpracowało z pewnymi ludźmi... Jeżeli chodzi o Johna, to dotarłam do niego w dosyć zabawny sposób. Mam mnóstwo płyt i podczas przesłuchiwania ostatniego wydawnictwa PJ Harvey pomyślałam: Bardzo mi się podoba brzmienie tej płyty, tego konkretnego utworu. Świetnie słychać perkusję.Jakiś czas później, może kilka miesięcy później, ktoś polecił mi pewnego producenta, który jednocześnie jest muzykiem. Dowiedziałam się, że pracował także nad nagraniami PJ Harvey - okazało się, że to John Parish.

Jednocześnie jeden z moich przyjaciół, wiem to długa historia (śmiech), dał mi do posłuchania płytę grupy Sparklehorse i Marka Linkusa. Bardzo mi się spodobała, a John Parish maczał w niej palce.

Niemalże w tym samym czasie szukałam muzyków, którzy mogliby stworzyć mój zespół, chciałam zebrać w San Francisco grupę muzyków. Okazało się, że gitarzysta Joe Gore, którego znalazłam, współpracował z Johnem Parishem podczas nagrywania albumu grupy Eels, a z drugiej strony grał on także na gitarze na jednym z albumów PJ Harvey. Nagle okazało się, że pojawia się tu szereg silnych powiązań pomiędzy osobami pochodzącymi z zupełnie różnych stron.

Byłam już co prawda bliska współpracy z innym producentem, ale nie mogliśmy dopasować grafików, więc pomyślałam o Johnie. Zadzwoniłam, przyleciał, spędziliśmy wspólnie dzień, a potem wszystko poszło bardzo dobrze. Okazało się, że mamy wiele wspólnych ulubionych nagrań. Wytłumaczyłam mu, w jaki sposób chciałabym pracować nad albumem, a on odniósł się do tego w bardzo entuzjastyczny sposób.

Czy zgadzasz się z twierdzeniem, że gitara akustyczna jest kręgosłupem twoich piosenek?

Zazwyczaj komponuję przy użyciu gitary, choć na nowej płycie jest jeden utwór, który skomponowałam na banjo. Przy kilku używałam też dulcimera, ale te akurat piosenki nie zmieściły się na płycie. Generalnie używam instrumentów strunowych, zwłaszcza gitary.

Wygląda na to, że masz całkiem niezłą kolekcję instrumentów strunowych - czy jesteś ich kolekcjonerką?

Trudno to nazwać kolekcją. To są narzędzia mojej pracy, nie zbieram ich jako eksponatów. Są to raczej piękne dzieła sztuki, za pomocą których tworzę przyjemną, mam nadzieję, muzykę. To wspaniałe, że mogę ich wszystkich używać - przez lata zgromadziłam sporo różnego rodzaju instrumentów. Ta gitara dobro, którą słychać na płycie, podobnie jak mandolina i większość pozostałych instrumentów, jest moją własnością. Również różne bębny... Zgromadziliśmy to wszystko w jednym pokoju, w studiu nagrań. Jeśli coś, czego użyliśmy, nie brzmiało tak dobrze, jak się tego spodziewaliśmy, wchodziliśmy do tego pokoju, rozglądaliśmy się i wybieraliśmy jakiś inny instrument.

Jak wygląda twój proces twórczy?

Jeśli coś mnie poruszy i mam pod ręką gitarę, coś do pisania i magnetofon, jest szansa, że jakiś pomysł przerodzi się w piosenkę. Nigdy nie siadam z zamiarem napisania jakiejś konkretnej piosenki, na przykład na zamówienie. Czasami mnie to trochę przeraża, bo nigdy nie wiem, czy jeszcze kiedyś coś napiszę. Nie mam nad tym kontroli. Najlepiej komponuje mi się rano lub późnym wieczorem - być może dlatego, że wtedy najmniej rzeczy mnie rozprasza, możliwe też, że wówczas jestem mniej skrępowana, trochę zmęczona i osłabiona - i dzięki temu w mojej głowie otwierają się nowe horyzonty.

Twoja ostatnia płyta jest bardzo spójna pod względem tekstów - czy pisałaś je w jakiś szczególny sposób?

Część piosenek z tej płyty napisałam w sposób trochę podobny do tego, jaki stosowałam zaczynając pisać piosenki, gdy byłam jeszcze dzieckiem, gdy miałam osiem, dziewięć, dziesięć lat. W tym czasie pozwalałam sobie na spontaniczność, zapisywałam wszystko, co mi przyszło do głowy, nie zastanawiając się, czy ma to sens. Nie wstydziłam się niczego, myślałam tylko o sobie. Nie miałam wtedy kontraktu, publiczności, ani nawet miejsca, gdzie mogłabym występować. Grałam te piosenki mojej siostrze i przyjaciółkom.

Czy mogłabyś powiedzieć, co było inspiracją do powstania piosenki "Say Hallelujah"?

Nigdy nie mam pewności, co zainspirowało mnie do napisania konkretnego utworu. Wydaje mi się, że w przypadku tej piosenki było to coś złego, smutnego. Wspomnienie jednego z pogrzebów w mojej rodzinie. Pojawiają się myśli o piekle i o śpiewaniu smutnych pieśni, co często zresztą przemienia się w imprezę. Będąc dzieckiem wydaje ci się to mocno dziwaczne. Kiedy jesteś małym, nie potrafisz jeszcze ogarnąć pełnej palety ludzkich uczuć, przez jakie się przechodzi w momentach, które w ogromny sposób zmieniają twoje życie, jak np. śmierć kogoś bliskiego. Tego rodzaju myśli przechodziły mi przez głowę i znalazło to odbicie w tym utworze. Śmierć jest czymś, czego nie możesz pokonać, a jednocześnie jest tylko częścią pewnego cyklu życia. Tak jak powinniśmy odnosić się do życia, które przeminęło z szacunkiem, tak samo powinniśmy je celebrować i cieszyć się z tego, jakie ono było. To chyba najweselsza piosenka, jaką mogłam napisać o śmierci.

Opowiedz coś o "In The Dark".

To utwór o walce, jaka według moich wyobrażeń zachodzi wewnątrz niektórych osób. Wydaje mi się, że ja też przez to przechodzę. Chodzi o to, że chciałbyś być mądry, bezpieczny, a jednocześnie chciałbyś uniknąć korupcji, dalej chciałbyś być niewinny itd. Chciałbyś mieć jedno i drugie. Według mnie jest to niemożliwe.

Czy mogłabyś opowiedzieć o piosence "You’re The One"?

Napisałam tę piosenkę w swoje urodziny. Gdy obudziłam się rano, nie wstałam od razu z łóżka - przyszedł mi do głowy pomysł, złapałam stojącą przy łóżku gitarę i napisałam piosenkę.

Jak wiele znaczy dla ciebie album "Let It Rain", w porównaniu z całością twojej pracy?

Bardzo lubię ten album. Bardzo lubię wszystkie moje albumy, ale ten znaczy dla mnie szczególnie dużo. Może jest to związane ze sposobem, w jaki go nagrywaliśmy. To coś, z czego większość słuchaczy nie będzie sobie zdawać sprawy, ale włożyliśmy w niego ogromną ilość pracy. To był wspaniały okres. Naprawdę polubiłam ludzi, z którymi pracowałam. To nie tak, że nie lubię tych, z którymi pracowałam wcześniej, ale w tym przypadku było pomiędzy nimi mnóstwo powiązań. Każdy znał kogoś innego z przeszłości. Bardzo podobało mi się, że dzięki temu byliśmy małą, zgraną społecznością.

Masz reputację bardzo poważnej osoby - czy to prawda?

Rzeczywiście jestem poważna - można to wywnioskować, kiedy słucha się moich piosenek. Ale czasami potrafię się śmiać - śmiech w małych dawkach jest OK, służy zdrowiu.

Na koncertach wyglądasz natomiast na osobę, która bardzo dobrze się bawi...

Lubię występować na żywo, ale nie lubię jeździć w trasy, opuszczać domu na dłuższy czas - to jest chyba najbardziej przykry aspekt tej pracy. Bardzo trudno utrzymać równowagę pomiędzy pracą a życiem prywatnym.

Jak porównałabyś dzisiejszą Tracy Chapman z tą młodą dziewczyną, która śpiewała utwór "Fast Car" na koncercie dla Nelsona Mandeli?

Jest starsza, ma parę siwych włosów, wie trochę więcej na temat muzycznego biznesu... Był czas, kiedy nie chciałam być artystką, która coś nagrywa, a nawet występuje na żywo. Myślałam, że jedyną rzeczą, jaką będę robić, będzie tworzenie muzyki, pisanie piosenek.

Z pewnością w jakiś sposób się zmieniłam. Myślę, że dziś jestem szczęśliwsza - doszłam do tego stopniowo przez te wszystkie lata. Mam teraz mniej zmartwień, dobrze się odżywiam, mam świetnych przyjaciół i robię to, co naprawdę kocham - czego więcej mogłabym chcieć?

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: w stanie Ohio | nagranie | piosenki | chapman
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy