"Do bólu można się przyzwyczaić"
O amerykańskiej grupie Slipknot wiele już zostało powiedziane i wiele napisane, a niesamowitym koncertem w Katowicach, który odbył się 1 lutego 2002 roku, twórcy "Iowa" udowodnili, że to wszystko prawda. Że mało kto może konkurować teraz z nimi pod względem brutalności, ciężaru i niesamowitego show. Tuż przed wejściem na scenę Spodka Joey'a, głównego perkusistę zespołu, zaczepił Jarosław Szubrycht.
Przed koncertem spotkaliście się z fanami w katowickim Empiku. Jak było?
Wspaniale! To był nasz pierwszy kontakt z polskimi fanami i okazało się, że są naprawdę walnięci. Żeby się do nas dostać zadeptali ochronę, wybili szybę w sklepie, o mało nie połamali stołu, przy którym siedzieliśmy. To było niesamowite i bardzo cieszymy się, że doszło do tego spotkania. Zespół tak ekstremalny jak Slipknot musi mieć ekstremalnych fanów!
Właśnie, jak to możliwe, że zespół grający muzykę tak ciężką i agresywną, wydawany przez niezależną wytwórnię, sprzedaje dziś więcej płyt niż niejeden wykonawca pop?
Walimy prawdę prosto w oczy i gó**o nas obchodzą konsekwencje - oto cała tajemnica. Poza tym gramy tak dużo koncertów, jak to tylko możliwe, docieramy do najdziwniejszych miejsc. Traktujemy to jako pewnego rodzaju misję - zagrać dla jak największej ilości dzieciaków, zagrać wszędzie! Nie bez wpływu na naszą popularność jest też fakt, że takiego zespołu wcześniej po prostu nie było. Dziewięciu muzyków - wokalista, basista, dwóch gitarzystów, trzech perkusistów, DJ i facet od samplerów - każdy w masce, w kombinezonie. Jesteśmy jedyni spośród miliona, niepowtarzalni!
Skłamałbym jednak, gdybym nie przyznał, że tak wielki sukces zaprosił nas wszystkich. Naszym celem i największym marzeniem zarazem było znalezienie wydawcy i dotarcie z płytą do kogokolwiek. Bylibyśmy szczęśliwi, gdybyśmy nawet sprzedawali 30 tysięcy płyt i grali koncerty dla 200 osób, ale okazało się, że w pierwszym tygodniu po premierze "Slipknot" rozszedł się w nakładzie przekraczającym 50 tysięcy egzemplarzy i wylądował na pierwszym miejscu amerykańskiego zestawienia niezależnych płyt. Od tamtej pory było już tylko lepiej i to wszystko zdążyło wymknąć się nam spod kontroli. Ale wciąż twardo stąpamy po ziemi i jesteśmy skromnymi, trzeźwo myślącymi ludźmi. Dostaliśmy pewien dar, który bardzo szanujemy. Nie damy się sławie i tym podobnym gównom, bo daleko na tym nie zajedziemy.
Co popularność Slipknot zmieniła w twoim życiu?
Jeździmy po całym świecie, stykamy się z różnymi ludźmi, różnymi kulturami i wiele się uczymy. Daleki jestem od zachłyśnięcia się sławą. Myślę raczej o tym, jak bardzo muszę być skromny i jak ciężko muszę pracować, by się w tym biznesie utrzymać na powierzchni. Zbyt wiele widziałem zespołów, które traciły wszystko przez własną głupotę.
Fotografujecie się tylko w maskach, na scenę wchodzicie w maskach i mało kto zna wasze prawdziwe twarze. Nie zdarza się, że ktoś próbuje się pod was podszywać i na przykład podrywać wasze fanki?
Zdarza się i to bardzo często! Kilku takich kolesi dostało porządnie po ryju, ale nie jesteśmy w stanie nad tym zapanować. Cwaniaczków, którzy z jakichś powodów udają nas, nie uważam za naszych prawdziwych fanów. Nienawidzę tego! Chociaż pode mnie akurat trudno się podszyć, bo mało jest ludzi równie niskich i chudych jak ja. (śmiech) Wiesz, w jakimś sensie schlebia nam to, że ktoś zadaje sobie tyle trudu, by za nas uchodzić, ale wolałbym, żeby coś takiego nie zdarzało się.
Interesuje mnie techniczny aspekt noszenia masek. Musi być wam piekielnie gorąco!
Stary, nawet nie wyobrażasz sobie jak! Ale wysoka temperatura i ból się nie liczą, można się do tego przyzwyczaić. To nasza muzyka założyła nam maski, jakkolwiek dziwacznie to nie brzmi. Graliśmy próby, komponowaliśmy pierwsze numery Slipknot i pewnego dnia ktoś przyniósł maskę. Na następnej próbie już dwóch grało w maskach, potem trzech, aż w końcu schowaliśmy się za nimi wszyscy. Ubieraliśmy je na próbach, więc tym bardziej zakładaliśmy je na koncerty i do zdjęć. Jednym się to podoba, innych to wk**wia, ale przynajmniej robimy coś inaczej niż wszyscy.
Wszyscy mówią teraz o Slipknot, wszyscy o was piszą, roztrząsają każde słowo powiedziane w wywiadzie, analizują teksty. Często słyszycie o sobie rzeczy po prostu głupie?
Cały czas! Ludzie obrzucają nas taką ilością gó**a, wymyślają takie niestworzone plotki, że zwariowałbym, gdybym próbował to wszystko spamiętać. Od dawna nie zwracamy na to najmniejszej uwagi. Najwięcej bzdur wymyślają schowane za ekranem komputera gnojki z Internetu, ale nie dbam o to. Nie mam nawet komputera, więc rzadko to czytam.
Dziś możecie pozwolić sobie na mieszkanie gdziekolwiek chcecie, a wy kurczowo trzymacie się rodzimej Iowy. Dlaczego?
Tam jest moje miejsce. Tam się wychowałem, znam wszystkie drogi i nie mam ochoty na uczenie się dróg w jakimś innym miejscu. (śmiech) A tak poważnie, to nawet nie wiem, gdzie mógłbym się przenieść? Do Los Angeles? Do Nowego Jorku? Nie lubię ludzi tam mieszkających i nie chciałbym stać się taki sam, jak oni.
W latach 70. i 80. zespoły rockowe śpiewały o hucznych imprezach i długonogich dziewczętach zaliczanych pęczkami na tylnym siedzeniu samochodu. Dzisiaj wszyscy wywlekają na wierzch jakieś traumy z dzieciństwa, najgorsze koszmary. Skąd wzięła się ta zmiana tematyki?
Myślę, że wszystko zaczęło się kiedy Nirvana nagrała utwór "Smells Like Teen Spirit". Grunge miał sprawić, że muzyka stanie się bardziej otwarta, a sprawił, że jest jeszcze bardziej zamknięta. Nirvana była niezłym zespołem, ale cały ten ruch, który zapoczątkowała, przyprawiał mnie o mdłości. Zawsze byłem metalowcem, fanem brutalnego death metalu i nie mogłem słuchać tych wszystkich gó**ianych kapel. Bogu niech będą dzięki, że nikt w Ameryce już tak nie gra! (śmiech) Kolejny przełom nastąpił wraz z debiutem Korn, który przewrócił całą muzyczną scenę do góry nogami. To właśnie sukces Korn sprawił, że mogliśmy znaleźć się w radiu i na listach przebojów, że otwarły się przed nami drzwi, które wcześniej były zamknięte. Jesteśmy ciężsi i bardziej brutalni niż Korn, ale dużo im zawdzięczamy.
Jesteś dumny z tego, że Slipknot zaszedł tak wysoko, ale na wszelki wypadek singlem promującym "Iowa" jest "Left Behind", najłagodniejszy i najsłabszy numer z płyty.
No tak, ale nie wszystko zależy od zespołu. Od razu, po pierwszym przesłuchaniu płyty, przedstawiciele wytwórni zapowiedzieli, że "Left Behind" musi być pierwszym singlem i nie było odwołania. To stary numer i dlatego nie jest tak ciężki jak pozostałe utwory na nowej płycie. Ale kiedy porównasz go z "Wait And Bleed", promującym nasz debiut, łatwo dostrzeżesz, że jest znacznie cięższy. Następnym singlem będzie "My Plague" i bardzo się cieszę. Bo wiesz, ja w tym zespole zawsze staram się przechylić szalę na korzyść jak najcięższego gó**a...
Słyszałem o tym. Masz jakieś kontakty ze sceną stricte metalową?
Pewnie! Dopiero co graliśmy w Szwecji. Do naszej garderoby wpadli kolesie z Hypocrisy, Immortal, Dark Funeral i Entombed, i w ciągu paru sekund wypili całą naszą wódkę. (śmiech) Nic nie kłamię! Zajęło im to nie więcej niż 30 sekund, po czym zapytali, czy nie mamy jeszcze... Pytamy ich: Co wy, wódki na oczy nie widzieliście?!, a oni na to: My nie widzieliśmy? Przecież to Absolut, to się robi w Szwecji!. K**wa, co za goście! (śmiech)
Dziękuję za wywiad.