Scorpions: Polskie kobiety są wspaniałe
"Jeśli zakładasz zespół, chcesz grać koncerty, na tym opierali się Scorpionsi przez te wszystkie lata i jest to jeden z powodów, dla których wciąż trzymamy się razem" - tłumaczy wokalista Klaus Meine z grupy Scorpions, która jest główną gwiazdą tegorocznej edycji Tauron Life Festival Oświęcim.
Na czele formacji z Hanoweru stoją wokalista Klaus Meine oraz gitarzyści Rudolf Schenker i Matthias Jabs. Sekcję rytmiczną tworzą Polak Paweł "Baby" Mąciwoda (basista w zespole występuje od 2004 r.) oraz szwedzki perkusista Mikkey Dee (wieloletni muzyk Motorhead oficjalnie zastąpił Jamesa Kottaka w połowie września 2016 roku).
Mająca na koncie ponad 100 mln sprzedanych płyt grupa Scorpions w sobotę 24 czerwca zagra na Stadionie MOSiR w Oświęcimiu w finale ósmej edycji Tauron Life Festival Oświęcim.
Przy każdej wizycie w Polsce muzycy wspominają pamiętny koncert w ramach Inwazji Mocy, kiedy to na lotnisku w Pobiedniku pod Krakowem pojawiło się ok. 700-800 tys. ludzi.
"Wcześniej gdy ktoś nas pytał o największy koncert, jaki kiedykolwiek zagraliśmy, zawsze z dumą wspominaliśmy o Rock in Rio, gdzie było 300 tysięcy ludzi. Potem przyjechaliśmy do Krakowa, który przebił wszystko" - opowiada Klaus Meine.
"Wiąże się z nim zabawna historia. Przed koncertem pojechaliśmy do podkrakowskiej fabryki firmy Bahlsen, produkującej słodycze. Zaprosili nas do siebie, bo oni też pochodzą z Hanoweru. Podczas spotkania pracownicy tej fabryki zaśpiewali dla nas bardzo piękną polską piosenkę. Na koncert jechaliśmy oddzielnymi samochodami - gdy tylko stawaliśmy w korku, kolega podbiegał do mojego auta i mówił: 'Klaus, musisz zaśpiewać tę piosenkę dziś na koncercie!' Ja mu na to: 'Daj spokój, jak mogę zaśpiewać piosenkę, którą usłyszałem pierwszy raz w życiu?!' Ktoś jednak podrzucił to nagranie na kasecie...
Gdy dotarliśmy na miejsce koncertu, zobaczyliśmy mnóstwo ludzi, ale nawet będąc na backstage'u nie mieliśmy pojęcia, jak ogromny to tłum. Zaśpiewałem chyba a capella fragment tej polskiej piosenki. Pamiętam też, że wszyscy razem z publicznością odśpiewaliśmy 'Happy Birthday' naszemu amerykańskiemu menedżerowi, Docowi McGhee. On nie mógł uwierzyć, gdy zobaczył nagranie wideo, że setki tysięcy ludzi śpiewają specjalnie dla niego. To był bardzo miły prezent urodzinowy".
Pod wrażeniem był też Matthias Jabs: "Dotarliśmy na miejsce po południu, wyglądało to na ogromne pole. Organizatorzy z radia powiedzieli nam, że spodziewają się stu, może dwustu tysięcy ludzi. Pomyśleliśmy: wow, to mnóstwo ludzi. Potem zaczęły się schodzić coraz większe tłumy, zabrakło miejsc parkingowych i gdy wróciliśmy tam ponownie z hotelu wyglądało to niewiarygodnie, ludzie parkowali wszędzie. Dzikie tłumy szły drogą w stronę, gdzie odbywały się koncerty. Gdy wyszliśmy na scenę było już ciemno i nie dało się zobaczyć, ile tak naprawdę ludzi jest na widowni. Dotarło to do nas dopiero, gdy zobaczyliśmy zdjęcia zrobione z policyjnego helikoptera opublikowane następnego dnia w gazecie - pisali, że było tam 700-800 tysięcy ludzi.
Teraz zagracie w Oświęcimiu.
Klaus Meine: - To miejsce ma niezwykłą historię. Dla niemieckiego zespołu granie w pobliżu Auschwitz to jest coś specjalnego. Nigdy tam nie byliśmy, choć graliśmy w Krakowie. Jeśli będzie taka szansa, myślę że powinniśmy odwiedzić to miejsce i oddać mu hołd. Mam nadzieję, że nam się to uda. To miejsce jest z pewnością w tragiczny sposób związane z historią Niemiec, Polski i całego świata.
- Granie tam koncertu jest bardzo poruszające, ale my jesteśmy tylko muzykami, choć jednocześnie mamy nadzieję, że nasza muzyka trafia do serc ludzi i w jakiś sposób przyczynia się do pokoju na świecie, szczególnie w tych czasach. To, co wydarzyło się w Auschwitz zupełnie nie mieści się w głowie. Działo się to jeszcze przed naszym urodzeniem, ale to bardzo ważne, byśmy opowiadali o tym kolejnym pokoleniom, aby ludzkość nie zapomniała, co zdarzyło się w tym miejscu i aby nigdy więcej się to nie powtórzyło.
Do przesłania festiwalu pasuje wasz przebój "Wind of Change".
KM: - Przez te wszystkie lata utwór "Wind of Change" pozostaje niezmiennie wyrazem nadziei. My wychowaliśmy się w czasach zimnej wojny pomiędzy Rosją a Ameryką, w sąsiedztwie Muru Berlińskiego. Od tamtej pory świat bardzo się zmienił, ale marzenia, które mieliśmy wtedy nie do końca się spełniły, dzisiejszy świat jest jeszcze bardziej skomplikowany. To, co obserwujemy w Syrii i innych miejscach, te wszystkie wojny dziejące się na świecie... Niedawno widziałem wielki plakat z napisem "Make love, not war" - mówiliśmy to już lata temu, już w czasach pokolenia Woodstock, i nadal jest to aktualne.
- Chcielibyśmy, by utwór "Wind of Change" był wołaniem o pokój na świecie. Bardzo ważne jest, by młode pokolenie nie zapominało o historii, wiem że w niemieckich szkołach organizuje się wycieczki do Auschwitz i innych podobnych miejsc, by młodzi ludzie mogli zobaczyć na własne oczy coś, w co trudno uwierzyć. To ma wielki wpływ na naszą przyszłość i kolejne pokolenia.
Jakiś czas temu deklarowaliście zakończenie kariery, ale zmieniliście zdanie. Dlaczego?
Matthias Jabs: - Gdy w 2010 roku ogłaszaliśmy pożegnalną trasę, mówiliśmy to poważnie. Ale już w trakcie tego tournée uświadomiliśmy sobie, że jest za wcześnie, by kończyć tę piękną karierę. Ani fani, ani promotorzy z całego świata nie mieli zamiaru nam na to pozwalać. Ciągle dostawaliśmy nowe oferty, aby rozszerzyć trasę na kolejne kraje, w których dawno nie graliśmy. Więc ciągnęliśmy to dalej. Potem nagraliśmy nowy album i za chwilę zaczynamy drugą część światowej trasy "Crazy World Tour".
Możecie opowiedzieć o swoich inspiracjach na początku kariery?
KM: - Inspirowały nas świetne brytyjskie zespoły, które pojawiły się na początku lat 60.: The Rolling Stones, The Beatles, The Kinks, The Who. Niedawno widziałem film dokumentalny, w którym Keith Richards opowiadał, jak spotkał Micka Jaggera i okazało się, że słuchają tej samej muzyki - Muddy Watersa, Chucka Berry’ego i innych amerykańskich artystów, którzy nie byli wówczas popularni w Anglii. My byliśmy następnym pokoleniem po Stonesach, które wzorowało się z kolei na brytyjskich zespołach. Oczywiście znaliśmy też Elvisa, Little Richarda i im podobnych gości, ale to brytyjskie zespoły zainspirowały nas, by chwycić za instrumenty i grać muzykę razem z przyjaciółmi.
- Nie myśleliśmy o żadnej karierze, tylko o tym, gdzie by tu zagrać w najbliższy weekend, w jaki sposób zdobyć lepszy sprzęt, odsłuchy, mikrofony, wzmacniacze i tak dalej. Jeśli już udało się zabukować koncert, to trzeba było jeszcze jakoś dostać się na miejsce. Czasami nasi przyjaciele użyczali nam samochodów do przewozu perkusji i innych gratów. A wtedy ktoś mówił: wiecie, nie czuję się dziś za dobrze, nie mogę zagrać koncertu. Daj spokój! Musisz zagrać, jedziemy 30 kilometrów za Hanower! Wtedy to była wielka rzecz.
- Pomagali nam przyjaciele, a wszystkie drobne oszczędności wkładaliśmy w zespół, by kupować lepszy sprzęt i rozwijać się. Jednocześnie zastanawialiśmy się, czy to co robimy ma sens, czy jesteśmy wystarczająco utalentowani. Nie mówiliśmy nawet po angielsku, a wszyscy nasi idole byli Anglikami lub Amerykanami i granie takiej muzyki miało sens tylko z angielskimi tekstami, nikt nawet nie brał pod uwagę, aby śpiewać po niemiecku. Takie próby pojawiły się dopiero później, na początku lat 70. My uważaliśmy, że do takiej muzyki musimy pisać angielskie teksty, jak każdy zespół graliśmy też dużo coverów.
- W Hanowerze było wtedy mnóstwo utalentowanych zespołów, wszyscy śpiewali po angielsku, niemal wyłącznie covery, które wszyscy znali. Nam zdarzało się grać nawet pięciogodzinne koncerty, z krótkimi przerwami w trakcie. To była dobra szkoła, tak jak dla Beatlesów granie w Hamburgu. Można było sprawdzić, czy jesteśmy dość dobrzy, czy nie potrzebujemy przypadkiem nowego perkusisty itd. To był początek szalonej jazdy, która trwa do dziś.
A jakie są zalety grania w zespole rockowym?
KM: - Wyjście na scenę jest szczytowym momentem. To jedna z największych zalet grania w zespole. Ekscytacja jaka się z tym wiąże, jest nie do opisania, to czuć w powietrzu. Patrzenie na fanów, możliwość zagrania dla nich, to coś wspaniałego. Jeśli wszystko działa, jak należy i jesteś w dobrej formie, możesz skupić się tylko na tym, żeby zagrać jak najlepszy koncert. Myślę, że to szczególna chwila dla każdego zespołu - i bardzo uzależniająca, nigdy nie masz tego dość. Jeśli zakładasz zespół, chcesz grać koncerty, na tym opierali się Scorpionsi przez te wszystkie lata i jest to jeden z powodów, dla których wciąż trzymamy się razem.
MJ: - Wciąż nie przestaje mnie zadziwiać, że jako jeden z niewielu zespołów gramy koncerty dosłownie na całym świecie. Nasza ostatnia płyta została wydana bodaj w 82 krajach równocześnie, a na trasie z okazji 50-lecia zespołu zagraliśmy w ponad 40 krajach - odwiedziliśmy Australię, Nową Kaledonię, Wietnam i resztę Azji, graliśmy w Rosji, Europie, w Ameryce, na Alasce i na Hawajach, na Wyspach Owczych, w Dubaju, Katarze, Egipcie i Izraelu. W dodatku wszędzie, gdzie pojedziemy, ludzie znają i kochają naszą muzykę, śpiewają razem z nami. To jest fantastyczne doświadczenie, trudno to nawet wytłumaczyć.
KM: - To jest numer dwa w hierarchii największych zalet grania w zespole. Numer jeden to oczywiście kobiety.
Podobno muzycy zakładają zespoły głównie po to, żeby móc podrywać dziewczyny. To prawda?
MJ: - Producent Keith Olsen z Los Angeles, który wyprodukował naszą płytę "Crazy World", grał kiedyś na wiolonczeli, ale doszedł do wniosku, że siedząc okrakiem nigdy nie wyrwie żadnej dziewczyny. Dlatego przerzucił się na gitarę.
KM: - Polskie kobiety są wspaniałe, to samo można powiedzieć o Rosjankach. Jeśli szukasz pięknych kobiet, przyjdź na koncert Scorpionsów, znajdziesz ich tam mnóstwo - wszędzie, a zwłaszcza w Polsce.
Z kobietami wiążą się też zakazane okładki waszych płyt.
KM: - Mieliśmy mnóstwo problemów z okładkami naszych płyt, szczególnie w Ameryce.
MJ: - Ameryka jest śmieszna pod tym względem. Na przykład okładka płyty "Lovedrive", na której kobieta i mężczyzna siedzą na tylnym siedzeniu mercedesa - nota bene należącego do Eltona Johna - została zakazana w Ameryce, bo widać tam nagą pierś, do której przyklejona jest guma do żucia. Na koncertach amerykańskiej trasy latem 1979 roku dziewczyny na widowni bez przerwy zadzierały bluzki i pokazywały nam cycki. No ale okładka płyty była zakazana.
W naszej rozmowie nie może zabraknąć tematu Pawła Mąciwody, który w zespole jest już ponad 10 lat.
MJ: - Paweł świetnie wpasował się w skład Scorpionsów. Dołączył do nas w 2003 roku, gdy nagrywaliśmy płytę "Unbreakable", dla niego to było coś zupełnie nowego. Teraz bardzo dobrze odnajduje się w naszej stylistyce. Pamiętam, gdy graliśmy w jego rodzinnym Krakowie podczas ostatniej trasy w marcu ubiegłego roku, na ekranach umieszczonych dookoła tej wielkiej areny, która wygląda jak UFO, wyświetlał się napis: "Witaj, Paweł!". Byłem wtedy z niego bardzo dumny i cieszyłem się, że możemy grać w jego rodzinnym mieście, w tej nowej, pięknej arenie. Myślę, że on też był bardzo dumny.
KM: - Koncert w Krakowie był cudowny - fantastyczna arena, znakomita publiczność. Z tego co pamiętam, gdy graliśmy "Wind of Change", na widowni pojawiła się ogromna polska flaga. Oglądaliśmy to potem na wideo i wyglądało to naprawdę spektakularnie. To pokazuje, jak mile witani jesteśmy przez polskich fanów, wiele to dla nas znaczy. To był naprawdę cudowny moment.
To właśnie w Krakowie odbył się wasz ostatni polski koncert. Jakie macie wspomnienia z tego miasta?
MJ: - Gdy byliśmy tam ostatnio w marcu, było dość chłodno, a przed koncertami bardzo uważamy, żeby się nie przeziębić, dlatego zimą unikamy zwiedzania. Ale byliśmy w tym mieście już kilka razy i wiemy, że ma przepiękną starówkę i wspaniałą atmosferę. Daje się odczuć, że to miasto pełne muzyków i artystów.
KM: - Następnym razem, gdy tam będziemy, poprosimy Pawła, żeby był naszym przewodnikiem i pokazał nam te wszystkie kluby muzyczne. Niestety, nigdy nie mamy wystarczająco dużo czasu - wpadamy, gramy koncert i następnego dnia już jesteśmy w drodze do innego miejsca. Ale to piękne miasto ze świetną atmosferą, jak wspomniał Matthias, bardzo artystyczne.
Zespół działa już ponad 50 lat, jak to się stało, że tak długo wytrzymaliście razem?
MJ: - Jestem w tym zespole już prawie 40 lat. Przez ten czas mieliśmy naprawdę bardzo mało problemów. Oczywiście zdarzają się napięcia, różnice artystyczne, ale to jest dobre. Gdybyśmy wszyscy mieli identyczny gust, nie byłoby żadnych dyskusji, ale też żadnego rozwoju. Mamy różne punkty widzenia, ale tę samą wizję i determinację, by tworzyć jak najlepszą muzykę, odnosić sukcesy, podróżować po całym świecie i grać dla wielkiej widowni. Myślę, że osiągnęliśmy te cele. Podróżowanie i granie dla fanów, którzy kochają twoją muzykę zasadniczo daje ci szczęście, nie ma powodu do kłótni, gdy wszystko dobrze się układa.
KM: - Pisanie piosenek jest zawsze rodzajem przyjacielskiej rywalizacji. I to jest bardzo dobre. Każdy ma jakieś swoje pomysły i muzyczne wizje, rywalizacja jest jak najbardziej wskazana. Żeby czyjś pomysł został wcielony w życie, wszyscy muszą go zaakceptować. Jeśli jest do niczego, to trudno. Nie codziennie pisze się przeboje, jesteś szczęściarzem, jeśli uda ci się to choćby raz w życiu. Ale to nie ma znaczenia, każdy chce wymyślać i realizować nowe pomysły. Kiedy kończy się to całe szaleństwo związane z trasą koncertową, wracasz do domu z głową pełną nowych wrażeń, które potem w studiu próbujesz zamienić w piosenki. To przyjemne uczucie poczuć na nowo ten przypływ kreatywności.
- Nigdy wcześniej nie mieliśmy tak długiej przerwy, jak teraz. Po długiej trasie koncertowej zdecydowaliśmy, że nie wejdziemy od razu do studia, by nagrać kolejną płytę. Mieliśmy naprawdę intensywny okres koncertowo-nagraniowy - od 2010 r. wydaliśmy chyba cztery albumy. Zdecydowaliśmy, że czas zrobić przerwę i poczekać na powrót kreatywności, gdy znowu będziemy mieć ochotę pisać nowe piosenki. W tym momencie jestem trochę zestresowany, nie jestem przyzwyczajony do tak długich przerw. Już nie możemy się doczekać powrotu na scenę w czerwcu, kiedy odwiedzimy m.in. Polskę, wypoczęci i naładowani energią.
- Po wyczerpującym tournée czujesz, że twój organizm potrzebuje odpoczynku, ale za chwilę znów zaczynasz tęsknić za swoją rockandrollową rodziną, chcesz ruszać w trasę i grać dla swoich fanów. Nikt z nas nie wie, jak długo jeszcze będziemy w stanie to robić, ale w tej chwili czujemy się bardzo dobrze, jesteśmy dumni, że gramy już dla trzeciego pokolenia i ciągle utrzymujemy się na światowym poziomie. To coś wspaniałego. Jak wspomniał Matthias, ludzie na całym świecie znają nasze piosenki, a największą przyjemność sprawia nam odzew ze strony naszych najmłodszych fanów, to nas bardzo motywuje do działania.
MJ: - Teraz mieliśmy chyba najdłuższą przerwę w działalności w ciągu ostatnich 35 lat - już zbliża się do końca, jak ten czas leci... Dzięki temu mogliśmy pobyć więcej z rodzinami, spotkać się z dawno niewidzianymi ludźmi, nie tylko z sąsiedztwa. Każdy z nas ma swoje życie, ale gdy parę tygodni temu spotkaliśmy się na planie filmowym, świetnie było spędzić razem choćby ten jeden dzień, w pełnym pięcioosobowym składzie. Już nie mogę się doczekać, gdy znów ruszymy razem w trasę - wiem, że znów spotkam się z moimi dobrymi przyjaciółmi.
Czego się możemy spodziewać na nowej trasie?
MJ: - Właściwie przez cały czas, gdy mieliśmy przerwę, trwały przygotowania do następnej trasy. Przygotowujemy nowy show, z nowym intro, mamy dobre pomysły, to będzie naprawdę spektakularne. Po dłuższej przerwie trzeba coś takiego zrobić, trzeba czymś zaskoczyć ludzi, którzy kolejny raz przychodzą na twój koncert.
Po raz pierwszy w Polsce w składzie Scorpions zagra Mikkey Dee.
KM: - Mikkey dołączył do nas w maju ub. roku, gdy graliśmy trasę po Ameryce. Nie był zadowolony, gdy kończąc tournée w grudniu powiedzieliśmy mu, że potrzebujemy teraz dłuższej przerwy. "Co?! Nie możecie teraz przestawać, jest fantastycznie, musimy jechać dalej! Jest tyle pozytywnej energii!" Odpowiedzieliśmy mu: "Mikkey, spokojnie, w 2017 roku znowu wyruszymy w trasę, ale teraz musimy wyluzować".
MJ: - On jest fantastycznym gościem. Nie tylko świetnie gra, ale wnosi dużo pozytywnej energii. Idealnie zgrali się z Pawłem, co jest ważne nie tylko na poziomie personalnym, ale też jeśli chodzi o brzmienie zespołu - jeśli basista i bębniarz dobrze się rozumieją, reszcie też gra się łatwiej. Jego rozpiera energia, może balować w klubie do szóstej rano, przespać się pół godziny i jechać na lotnisko, by lecieć na następny koncert. On nam daje dodatkową energię i kopa w tyłek. A jego gra na bębnach brzmi potężnie.
KM: - Mieliśmy szczęście, że do nas dołączył. Znaliśmy chłopaków z Motorhead od bardzo dawna, spotykaliśmy się wielokrotnie. Ale kiedy dołączył do naszego zespołu i zaczęliśmy spędzać z sobą więcej czasu, okazało się, że na szczęście jest między nami fantastyczna chemia. Ma świetną osobowość, poczucie humoru i zawsze dobrze wpływa na otoczenie. Jak powiedział Matthias, ma mnóstwo energii - jeśli chcesz iść się zabawić wieczorem, Mikkey nigdy nie odmówi. Z drugiej strony jest też rodzinnym człowiekiem, mieszka w Szwecji, czyli niedaleko nas. Jest nam z nim doskonale, świetna chemia i porozumienie na scenie, które dają nam dodatkowy zastrzyk energii.
Rozmawiał Krzysztof Czaja.