Rutyniarze kontra wariaci

Placebo i Snoop Dogg byli gwiazdami drugiego i ostatniego dnia tegorocznej edycji festiwalu Coke Live, ale to londyński zespół Crystal Fighters zdetonował scenę w Krakowie.

Wokalista Crystal Fighters w akcji - fot. Michał Dzikowski
Wokalista Crystal Fighters w akcji - fot. Michał DzikowskiINTERIA.PL

Odwołujący się do baskijskiej kultury Crystal Fighters mimo rzęsistego deszczu zorganizowali na terenie festiwalu plażę. Niby padało, a jakby świeciło słońce. Niby mokro w butach, ale nie, to przecież piasek, wszędzie piasek.

Był to koncert ze wszech miar szalony. Zwariowanym wariatem jest bez dwóch zdań frontman Sebastian Pringle, z którym mieliśmy przyjemność porozmawiać przed koncertem. Każda część jego ciała żyje własnym życiem, ale wszystkie razem trzymają rytm wybijany przez txalapartę - drewniany baskijski instrument (wielkie cymbały, obrazowo rzecz ujmując). Szamańsko pląsający po scenie Pringle jest totalnie nieprzewidywalny, czego nie można powiedzieć choćby o weteranach, których Crystal Fighters poprzedzali.

Fani Snoop Dogga i Placebo potrzebowali ledwie dwóch piosenek, by zachłysnąć się tym wylewającym się ze sceny żywiołem. Nie dało się nie tańczyć i nie podskakiwać.

To, co wyprawiają członkowie formacji, znacząco rozciąga definicję eklektyzmu. Wyobraźcie sobie takie coś: mocny rave'owy bit, gitarę wyjętą z najmocniejszych numerów Faith No More, a do tego folkowe, akustyczne pobrzdękiwanie. Wszystko w jednej kompozycji. Tak na żywo potrafią brzmieć Crystal Fighters, a to ledwie jeden z 15 możliwych wariantów, bo są jeszcze piosenki bardziej dance'owe czy popowe. Ale niech was nie zmyli sielankowy hit "Plage". Owszem, jest kluczowym momentem ich koncertów, ale w żadnym wypadku definiującym, ani też reprezentatywnym dla całości.

Razem z szamanem Sebastianem w odprawianiu tych frapujących rytuałów uczestniczą pozostali muzycy, których żywioł po prostu rozsadza scenę.

Ale dość tych zachwytów, bo przecież kilkanaście tysięcy ludzi przyszło na lotnisko Muzeum Lotnictwa przede wszystkim dla gwiazd.

Fani Snoop Dogga obawiali się czy "reinkarnowany" dopiero co artysta nie zdecyduje się całej godziny poświęcić na reggae. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca, zamiast tego czekało nas sporo hiphopowych atrakcji.

Snoop ubrany w jamajską czapkę i okulary w rasta barwach przywiózł ze sobą plejadę kalifornijskich legend - Daza Dillingera, Kurupta (Tha Dogg Pound), Soopafly'a i RBX'a. I z ich wsparciem zabrał nas w podróż przez swój bogaty repertuar, serwując 80 minut samych hitów.

Były numery stare, z nieśmiertelnego "Doggystyle", jak i nowe, w tym kontrowersyjne klubowe poczynania czy przebój z Katy Perry. Nie zabrakło "Young, Wild & Free", które dopiero co słyszeliśmy na Open'erze w wykonaniu Wiza Khalify. "Drop It Like It's Hot", "Beautiful", "Sexual Eruption" "That's That" - oj, można by jeszcze dalej wymieniać...

Snoop Dogg na Coke Live 2012

fot. Michał Dzikowski

Snoop Dogg (a ostatnio Snoop Lion) był gwiazdą drugiego dnia festiwalu Coke Live 2012 w KrakowieINTERIA.PL
Snoop ubrany w jamajską czapkę i okulary w rasta barwach przywiózł ze sobą plejadę kalifornijskich legend - Daza Dillingera, Kurupta (Tha Dogg Pound), Soopafly'a i RBX'a. I z ich wsparciem zabrał nas w podróż przez swój bogaty repertuar, serwując 80 minut samych hitów
Były numery stare, z nieśmiertelnego "Doggystyle", jak i nowe, w tym kontrowersyjne klubowe poczynania czy przebój z Katy PerryINTERIA.PL
Snoop pozdrowił ze sceny naszą rodaczkę, Izę Lach, z którą ostatnio współpracujeINTERIA.PL
Scena główna podczas koncertu Snoop DoggaINTERIA.PL
Po krakowskim koncercie Snoop zostanie w Polsce nieco dłużej. Raper ma podobno kręcić w Łodzi teledyskINTERIA.PL

Usłyszeliśmy oczywiście też reggae'owy singiel z nadchodzącego w październiku "Reincarnated" Snoop Liona, czyli "La La La", przy którym w publice dostrzec można było wielki "lwi" transparent (zresztą rozmowy o nowej odsłonie Calvina Broadusa słyszalne były w Krakowie na każdym kroku, na ulicy czy w komunikacji miejskiej).

Jeśli dodamy do tego szalejące na scenie tancerki i biegające z wielki jointami psie maskotki to otrzymujemy bilans koncertu, który nie rozczarował chyba nikogo. A na sam koniec, by uspokoić tych, którzy obawiali się, że "pogrzebanie Snoop Dogga i narodzenie się Snoop Liona" oznacza koniec występów rapowych, legendarny hiphopowiec dodał, że wróci do nas, kiedy tylko będziemy chcieli.

Sporo wyrachowania, szczypta zblazowania i pełen profesjonalizm - tak w największym skrócie można podsumować koncert Placebo.

Z kilometra widać, że Brytyjczycy to niepopełniający błędów rutyniarze. Wiedzą doskonale, jak publiczność reaguje na poszczególne utwory i odezwy. Potrafią to wykorzystać, potrafią jeszcze czerpać z tego przyjemność, ale już bez młodzieńczej pasji (najwięcej werwy oczywiście u najmłodszego - wytatuowanego perkusisty Steve'a Forresta). Brian Molko wygląda na nieco zmęczonego życiem, natomiast jego barwa pozostaje niepowtarzalna. Ba, z wiekiem zyskuje dodatkowej głębi, przez co słuchanie go jest czystą przyjemnością.

Po koncercie Placebo w Krakowie trudno nam się jednak oprzeć wrażeniu, że Brytyjczycy są mocni przede wszystkim swoimi przebojami, a nie tym, co dają od siebie na scenie. Niemniej nazwać ich koncert nieudanym byłoby nieuzasadnionym narażaniem się na gniew fanów, którzy - podkreślmy to - bawili się na Placebo znakomicie.

Po Placebo wystąpił jeszcze na scenie namiotowej kanadyjski skład Azari & III, zamykając tegoroczną edycję krakowskiego Coke Live. Uczestnicy znów niemiłosiernie byli nękani przez pogodę (deszcz i chłód), co na pewno przeszkodziło w pełni cieszyć się koncertami. Ale tym większe uznanie budzą ci artyści, którym udało się na chwilę wygonić ze świadomości widzów marznięcie i moknięcie na rzecz wspólnego bawienia się w rytm muzyki.

Z Krakowa Michał Michalak i Mateusz Natali

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas