Plażing i listening. Pierwszy weekend z H&M Loves Music w Warszawie
Krzysztof Nowak
Wszechobecne leżaki, słupki rtęci wskazujące, że krótki rękaw jest jak najbardziej wskazany, no i przede wszystkim ona – zacumowana u brzegów Wisły scena, która z honorami przyjęła niemal tuzin konkretnych artystów z różnych muzycznych bajek. Tak w skrócie można opisać pierwszy czerwcowy weekend z cyklem H&M Loves Music w stolicy naszego kraju.
Pomost 511 sam w sobie jest gwarancją dobrej imprezy - wiedzą o tym wszyscy bywalcy nadwiślańskich klubów usytuowanych w Warszawie. Co jednak dzieje się, gdy klimat sprawdzonej miejscówki zostaje solidnie dopompowany cyklem weekendowych wydarzeń pod szyldem marki, która rozumie, że siła tkwi w różnorodności gatunków? Odpowiedź na to pytanie przyniosły dwa premierowe eventy firmy H&M, która zawitała na Mazowsze z rozpoznawalną na całym świecie inicjatywą muzyczną.
Chciałoby się powiedzieć krótko: było bardzo dobrze. To jednak nieco spłaszczałoby klimat, jaki wytworzył się w piątek i sobotę. Pierwszy dzień był bowiem zupełnie inny niż drugi, lecz mimo tego obraz, jaki pozostawiła po sobie ta odsłona, był nader spójny.
Kiedy wszyscy ci, którzy nie zrobili sobie dłuższego urlopu, dotarli na przygotowane uprzednio leżaki, musieli poczuć się odrobinę nieswojo. Oto przed ich oczami ukazywała się pływająca scena, która była z jednej strony blisko (dźwięki docierały do uszu bez zarzutu), a z drugiej - bardzo daleko (bo nijak nie dało się na nią dostać). Także zachowanie zgromadzonej publiki było inne, niż można było się tego spodziewać. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że każdy, kto choć na chwilę zawiesił oko na line-up'ie, szykował się na solidne tupanie nóżką i mało delikatne przepychanki w celu znalezienia jak najlepszego miejsca do zabawy. A tu niespodzianka, bo nic takiego nie miało miejsca! Gdybym zgadywał przyczyny, to niemal od razu powiedziałbym, że ludzie wymęczeni ślęczeniem nad robotą szukali wytchnienia i po prostu posłuchania dobrej muzyki. Jeśli to nimi kierowało, to z pewnością się nie zawiedli.
Ci poszukujący wygody zamawiali piwo i zasiadali na plaży, by w spokoju delektować się sztosami serwowanymi przez DJ'ów, zaś inni - może jeszcze nie do końca zorientowani w tym, co ma się dziać - wybierali kamienne schody i własny prowiant, z dystansu nasłuchując kawałków, które z każdej strony atakowały ich słuch. "Atakowały" to zresztą bardzo dobre słowo, gdyż trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że ten odcinek Wisły jest wręcz najeżony lokalami walczącymi o klienta. Zaproponowani przez H&M artyści stanęli jednak na wysokości zadania i skutecznie przyciągali do siebie dzięki dobrze skrojonej selekcji utworów. Nawet jeśli gramofony zostały odrobinę zdominowane przez rap, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Amerykańska klasyka chętnie wchodziła we współpracę z trapem i szeroko pojętymi nowymi brzmieniami, a i co ciekawszych kompozycji z innych gatunków nie brakowało. Warm up udał się więc w stu procentach, a kolejny dzień zapowiadał się jeszcze lepiej.
Wypoczęty, zrelaksowany i z uśmiechem na twarzy. Taki był statystyczny odbiorca w czasie drugiej imprezy w ramach tego weekendu. Nie dziwi to nic a nic; o randze gigu niech świadczy fakt, iż pomimo wyczekiwanego od wielu miesięcy finału Ligi Mistrzów w pobliżu sceny zameldował się niemalże komplet publiczności. Połączenie było iście kosmiczne: w niedługim odstępie czasu swoje występy mieli dać chociażby Robin S. ze swoim sztandarowym "Show Me Love" oraz duet Exboyfriends, który od dawna robił na stołecznym brzegu rzeki rzeczy, które funkcjonują w świadomości zbiorowej jako pikantne legendy. Teraz nie było mowy o biernym słuchaniu. Tumany kurzu - z rzadka, bo z rzadka, ale jednak - unosiły się w półmroku, bruk przyjmował kolejne ciosy od widzów spragnionych pobujania się, a wyśpiewywanie kolejnych hitów stało się przyjemną regułą.
Zobacz klip "Show Me Love":
Amerykańska wokalistka, krążąca przez całą swoją karierę wokół kilku gatunków, nie sprawiała ani przez moment wrażenia zblazowanej gwiazdki, która przybyła do dalekiego kraju odbębnić robotę, zwinąć cieszącą wzrok sumkę i jak najszybciej wrócić do hotelu. Na barce nie była szalejącym wulkanem emocji, lecz nadrabiała pasją i mocnym, przekonującym głosem, który bez trudu zjednywał sobie orędowników. Raptem w czterdzieści minut z górką udowodniła nam i sobie, że jej twórczość nie powinna być sprowadzana wyłącznie do roli dobrego materiału remiksowego, który po odpowiedniej obróbce z powodzeniem będzie bombardował kluby hiszpańskiego Lloret de Mar i innych kurortów.
Starsze, dobrze znane kawałki sprawdziły się zresztą także później. Kiedy już swoje zrobiły elektroniczne tony, z głośników popłynęły absolutne klasyki zza - nomen omen - wielkiej wody. "I Wanna Dance With Somebody" Whitney Houston, "Thriller" Michaela Jacksona i inne utwory z metką "must-listen" sponsorowały ostatnie godziny przy Pomoście, który w przyszłym tygodniu robi sobie krótki odpoczynek, by powrócić z podwójną siłą. Barka płynie zaś w pobliże Tematu Rzeka, w którym widzimy się już za tydzień.