OFF Festival: Finał dosłownie z wielką pompą
Tak intensywnej ulewy nie było nawet na tegorocznym, deszczowym przecież Open'erze. Z powodu niedzielnego (7 sierpnia) oberwania chmury, organizatorzy zostali zmuszeni do przesunięcia koncertu Abradaba.
Pogoda potrafi być przekleństwem festiwali i tylko już od wykonawców zależy, czy są w stanie odciągnąć myśli publiczności od lejących się z nieba strugów deszczu. W niedzielę w Katowicach stało się tak nie tylko za sprawą znakomitych koncertów (występ Deus urasta do miana wydarzenia festiwalu), ale też osobowości frontmanów, którzy potrafili zaintrygować dowcipem i zdolnościami konferansjerskimi czy scenicznym zachowaniem.
O tym, jak wygadany jest Jarek Janiszewski z Bielizny wie każdy, kto choć przez moment miał okazję obcować z trójmiejskim performerem. Artysta wraz z zespołem wykonał na OFF-ie materiał z debiutanckiej płyty "Taniec lekkich goryli", który poprzetykał błyskotliwymi zapowiedziami utworów. Niektóre z nich były na granicy dobrego smaku (porównanie dziewczyn do "drżącego starego psa w schronisku, który dawno nie...") i politycznej poprawności (określenie islamskich ekstremistów mianem "chałaciarze" i "ścierwa"), ale w większości przypadków wokalista Bielizny potrafił osiągnąć cel i wywołać gromki śmiech widowni. Tak było w przypadku, gdy powiedział, że organizator nakazujący Bieliźnie zakończyć koncert ma złą godzinę na zegarku, bo ten jest "bułgarski", a tym samym zespół ma jeszcze czas na jedną piosenkę. Piosenkę, którą pomimo sprzeciwów Bielizna zagrała.
Inną formę scenicznej ekspresji zaoferował Angus Andrew z Liars. Wysoki i szczupły jak szczudło wokalista na scenie pokazał wszystkie figury, które kiedyś uczyniły z amerykańskiej formacji prawdziwą atrakcję koncertową. Choć dziś Liars daleko do szczytowej formy, to jednak Andrew potrafił zaaferować niespożytą energią, ekscentrycznym tańcem, a nawet kuriozalnie wyglądającą symulacją gry na wyimaginowanej gitarze. Nie ma żadnych wątpliwości, że lider Liars to nietuzinkowa osobowość sceny alternatywnej. Forma jego zespołu to już jednak zupełnie inna historia.
Natomiast Tom Barman ze wspomnianego wcześniej belgijskiego Deus to typ rockmana, który jednym akordem gitary potrafi zdominować całą scenę i usunąć w cień wybitnych przecież instrumentalnie kolegów z zespołu. Zresztą wokalista potrafił dyrygować pozostałymi członkami Deus, ale też w odpowiednich momentach eksponować ich, sam usuwając się na drugi plan. Ten pierwszy i tak zdominowała muzyka, wykonana przez cały Deus w sposób naprawdę porywający. Zresztą najlepszą ocenę koncertowi wystawiła publiczność, która na scenie głównej tak wybornie bawiła się chyba jedynie podczas występu Primal Scream.
Największym ekscentrykiem tym towarzystwie był jednak John Lydon, który tym razem zawitał do Polski pod szyldem Public Image Limited. Wokalista, swego czasu uosobienie bunty i antyestablishmentu, na scenie zachowuje się jak ludowy trybun, który stara się modulacją głosu, mimiką i wyrazistą gestykulacją przekonać do własnych racji. Czy to się Lydonowi udało? Na to pytanie nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Taki zresztą w zamierzeniu miał być PiL, choć dziś artystyczna niejednoznaczność zespołu niekoniecznie jest jego atutem.
Finał tegorocznego OFF Festivalu zapadnie na długo w pamięć jednak nie tylko ze względu na potężną ulewę czy występy najbardziej rozpoznawalnych wykonawców, ale też z racji takich muzycznych niespodzianek, jak na przykład koncert wymykającej się zaszufladkowaniu w gablotce z napisem black metal formacji Liturgy, noise'owe eksperymenty brooklyńskiej Oneidy czy pochodzącemu z Kinszasy kolektywowi Konono No 1, do którego muzyki tańczono przed przepełnionym namiotem, nie robiąc sobie nic z zacinającego deszczu. Bardzo to wyjątkowe zakończenie imprezy, którą ze względu na zróżnicowany i zbudowany z wyobraźnią line up, można zdecydowanie nazwać unikatową.
Artur Wróblewski, Katowice