Reklama

"Nigdy nie ufaj artyście"

- Nigdy nie ufaj artyście. Artyści to utalentowani kłamcy i kłamstwem zarabiają na życie - mówi lider grupy U2 w książce "Bono o Bono" autorstwa francuskiego dziennikarza Michki Assayas.

W naszym konkursie możecie zdobyć egzemplarze książki "Bono o Bono". Szczegóły znajdziecie tutaj.

Na stronach INTERIA.PL przedstawiamy obszerne fragmenty tej pozycji:

Trudno powiedzieć, że tego dnia podziwialiśmy zachód słońca, bo oświetlenie pokoju pozostało niezmienione od chwili mojego przyjazdu - pisze Mihika Assayas. - Nastrój był tak wyciszony, że równie dobrze mogliśmy zacząć rozwiązywać łamigłówki przy kominku. Jeśli jest jakieś słowo, którego się nadużywa, komponując muzykę lub pisząc o sztuce, tym słowem jest "natchnienie". Ze względu na to, że muzyka U2 ma duchowe podteksty, bardzo często jest określana jako "natchniona" albo "inspirująca".

Reklama

Sam wielokrotnie ulegałem magii tych słów i zastanawiałem się, co Bono sądzi na ten temat po tylu latach. Czy zgadza się z tym, czy też jest gotów podważyć legendę? Mimo wszystko był gotów rozprawić się z mitem gwiazdy.

Nigdy nie wierzyłem w kontakty z duchami, ale zawsze uważałem, może naiwnie, że niektórzy muzycy słyszą głosy.

Tak, ale musisz uważać, kogo słuchasz. To tyle, jeżeli chodzi o mnie. [śmiech] Ale wiesz co? Masz rację, świat domaga się opisania, dlatego malarze, poeci, dziennikarze, twórcy pornografii, scenarzyści seriali celowo lub przypadkiem wypełniają polecenia z góry lub z dołu, opisując świat, w którym żyją.

Sugerujesz, że niektóre twoje pomysły bywają tandetne i nieprzemyślane?

Tak. Bardzo często najbardziej sugestywna muzyka jest najmniej poważna, i to właśnie nie podoba się intelektualistom. Pomyśl o muzyce lat siedemdziesiątych. Utwory, których słucha się do dziś, to przede wszystkim pop, dance i disco, a gatunki wtedy uważane za ambitne, jak fusion, rock progresywny i tak dalej, wykonywane przez tak zwanych wielkich artystów, bardzo źle się zestarzały. Masz rację, Michka. Dusza zawsze znajdzie swój sposób ekspresji, ale Bóg niekoniecznie wybierze tych, których się spodziewasz.

Skąd się bierze twoja muzyka? Najpierw słyszysz melodię?

Tak. Czasami do głowy przychodzą mi różne melodie, ale nie mam pojęcia, skąd się biorą.

Ze słowami?

Czasem melodie, a czasem słowa... [wstaje i przynosi z biurka malutką karteczkę samoprzylepną]

Co to za karteczka? Czy coś właśnie zanotowałeś?

Chciałem znaleźć jakiś aktualny przykład. Zanotowałem to zeszłej nocy, ? propos niczego. [czyta] "Jeśli masz twarde serce, to nawet lepiej / Możesz je złamać raz lub dwa / Po tym wykrwawi się do cna i możesz zamienić je w sopel lodu..." Sam nie wiem. [wyraz powątpiewania na twarzy]

Niezłe...

Tak... Ale nie jestem pewien, czy to był sen, czy też podsłuchałem czyjąś rozmowę. [śmiech]

Rozumiem cię...

Z tobą jest podobnie?

Tak, przeżyłem coś takiego. Czasem w mojej głowie pojawiają się obrazy o wiele piękniejsze od tych, które kiedykolwiek widziałem w rzeczywistości.

Ale nie potrafisz ich z siebie wydobyć.

Nie, bo nie jestem malarzem, i to mnie bardzo irytuje.

W ten sam sposób odbieram melodie.

Tak, ale melodie słyszysz i możesz je później odtworzyć.

Czasem nie mogę ich z siebie wydobyć. Słowa można zapisać, ale melodie są trudniejsze, bo rozmywają się w akordach.

Masz przecież Edge'a i zespół.

Dobra, ale zanim im to przekażę, pomysł może się ulotnić. [miesza herbatę] Dziwne... od wielu lat tego nie robiłem.

Czego?

Nie słodziłem herbaty. Nie piję z cukrem. Rozmawiamy o przeszłości - i od razu wracam do przyzwyczajeń sprzed lat. Na czym skończyliśmy? A tak... melodie, mam do nich ucho. To tak jakbyś wpadł na doskonały pomysł... Doskonały pomysł ma wiele wspólnego ze świetną melodią: jest oczywisty, jasny i natychmiast zapada w pamięć. Może być filozoficzny, handlowy albo polityczny, jak Drop the Debt [Kampania na rzecz darowania długów krajom Trzeciego Świata - przyp. tłum.]. Jak ci wcześniej mówiłem, uważam się za sprzedawcę melodii i pomysłów. Ze strony matki pochodzę z długiej linii handlarzy.

Tym samym zajmowali się dość dawno moi krewni ze strony ojca. Handlowali ubraniami.

Zabawne. Handel szmatami, prawda? To typowo żydowska działka. Żydzi... doskonali kupcy. Kiedyś mi powiedziano, że rodzina ze strony matki mogła mieć żydowskie korzenie. Rankin to przecież żydowskie nazwisko. Ktoś z rodziny odkrył sporo ciekawych rzeczy, badając pochodzenie nazwiska.

Muszę ci coś wyznać. Kiedy zobaczyłem twoje zdjęcie sprzed lat, uderzyło mnie, jak bardzo byłeś wtedy podobny do mojego ojca.

Wszyscy członkowie rodziny ze strony matki mieli wyraz twarzy kierowcy taksówki z Tel Awiwu.

Te ciemne włosy... i coś jeszcze. Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, miałem wrażenie, że już cię wcześniej spotkałem. Było w tobie coś znajomego...

Pewnie wsiadłeś do taksówki, którą jeździł ktoś z mojej rodziny.

Z kolei ktoś z mojej rodziny sprzedał ci buty. Czy wierzysz w coś takiego jak wspomnienia przekazywane pomiędzy pokoleniami bez udziału świadomości?

Być może te wspomnienia zapisują się w genach. Po ojcu lub dziadku dziedziczysz skłonności do kaszlu albo bóle krzyża, zatem na tej samej zasadzie możesz dziedziczyć preferencje kulturowe lub zainteresowania. Chociaż jeszcze nie zacząłem studiować kabały. Zaczytuję się w Biblii... i przejawiam powszechnie znane skłonności mesjanistyczne. [śmiech] To prawda, że interesuje mnie prawie wszystko, co żydowskie. Byłbym dumny, gdyby się okazało, że jestem Żydem. Pochlebiałoby mi to.

Jakieś prawdopodobieństwo istnieje.

Nie wiem, ale wrodzony romantyzm pozwala mi przypuszczać, że to prawda.

Jak daleko w przeszłość potrafisz prześledzić przodków twojej matki?

Po prostu pojawili się w pewnej chwili.

Jak poznali się twoi rodzice?

Wychowywali się na tej samej ulicy.

W północnej części Dublina?

Tak, w dzielnicy robotniczej o nazwie Cowtown, na Cowper Street. Handlowano tam bydłem. Chłopi je przyprowadzali, a dublińczycy z miasta przychodzili popatrzeć na targ. Zadzierali nosy, wybrzydzali na smród krów i ich odchodów, szydząc z wieśniaków, jak ich nazywali, bo uważali się za lepszych.

Gdzie najpierw pracował twój ojciec?

Przerwał naukę, kiedy miał czternaście lat. Christian Brothers, którzy go uczyli, błagali moją babkę, żeby pozwoliła mu się kształcić dalej, bo był najlepszym uczniem, jakiego mieli od wielu lat, ale ona od razu posłała go do pracy w administracji państwowej - bezpiecznej, z emeryturą. Na tej posadzie dotrwał aż do końca kariery zawodowej. W życiu kierował się lękiem przed tym, co mogło się wydarzyć lub nie udać. To on leżał u podstaw wszystkiego, co robił. A lęk, jak wiesz, stanowi przeciwieństwo wiary.

Jestem pewien, że ten zaszczepił go w nim jego ojciec, dotknięty gruźlicą, największą zmorą lat trzydziestych. Gruźlica była wtedy w Irlandii powodem do wstydu, bo cierpieli na nią biedacy. Zachorował też dziadek, jak wielu innych ludzi w tamtych czasach. Jednym z objawów był spadek wagi ciała. Nikt nie chciał się przyznać, że choruje, więc żeby to sprawdzić, ważono ich w zakładach pracy.

Jak opowiadał mi ojciec, dziadek wkładał sobie do butów płytki ołowiu, żeby spadek wagi nie zdradził, że umiera na gruźlicę, dzięki czemu mógł dalej pracować. To chyba jeden z najbardziej haniebnych obrazów ciemnej przeszłości nie tylko Dublina, ale wielu innych miast w Europie. Myślę jednak, że jego awersja do ryzyka wzięła się z tego, iż sam wychowywał się w niebezpiecznych czasach.

Pochodził z dużej rodziny?

Miał starszego brata, dwóch młodszych oraz siostrę. Tommy, Leslie, Charlie i Evelyn - najwspanialsi ludzie, jakich znam. Grywali w krykieta i słuchali opery. Robotnicy, którzy przełamali stereotyp pochodzenia.

Pewnie pomagał rodzeństwu.

Tak. To prawda, z tym że on był katolikiem, a matka protestantką... a może Żydówką [śmiech]. Wtedy to była poważna sprawa, bo tak naprawdę nie powinni byli się pobrać.

Musieli się w tej sytuacji ukrywać?

Nie. Ale w niektórych kręgach obgadywano ich, a w innych ich związek w ogóle nie został uznany.

Przecież dzielnica, w której mieszkaliście, była katolicka, dlaczego więc mieszkała tam rodzina twojej matki?

Nie wiem. Mała protestancka wspólnota tkwiła w środku katolickiej. Ale ani matka, ani ojciec nie traktowali religii ze szczególną powagą i całe zamieszanie wokół swojego małżeństwa uważali za absurd. W niedzielę matka zabierała nas do kościoła, ale ojciec czekał na zewnątrz. Muszę przyznać, że po rodzicach zostało mi przekonanie, iż wyznanie często wchodzi w drogę Bogu.

Czy żyją jeszcze jacyś wujkowie lub ciotki ze strony matki?

Tak. Wszystkie siostry i bracia matki. I trzech braci ojca.

Opiekowali się tobą po śmierci matki?

Owszem. W szczególności dwie ciotki: Ruth, która była bardzo bliska matce, oraz Barbara, bliska mojemu ojcu.

Czy dali ci to ciepło i wsparcie, którego...

[przerywa] Nie, tak naprawdę wcale się na to nie otworzyłem. Byłem koszmarnym nastolatkiem, a Barbara była romantyczką, czytała książki. Często wstawiała się za mną u ojca. Z kolei Ruth była najbardziej praktyczna wśród Rankinów i stąpała twardo po ziemi.

Broniły cię, kiedy ojciec był zbyt surowy?

Wszyscy uważali, że ojciec jest dla mnie zbyt surowy, co do tego wszyscy się zgadzali. A ja sam nie wiem, czy wystarczająco surowy. [śmiech] Ponieważ myślę, że ludzie powinni być wymagający w stosunku do siebie, nie sądzisz? Tak naprawdę żyjemy w klimacie samouwielbienia. Samouwielbienia, ale też nienawiści do samych siebie.

Myślę, że masz rację - to dwie strony medalu. Ludzie mają obsesję na swoim punkcie: wszystko ma w nich początek i na nich się kończy. To dość narcystyczne podejście.

Moim zdaniem, odrobina narcyzmu jest konieczna, czasem trzeba popatrzeć na swoje odbicie w wodzie. Trzeba umieć dostrzec siebie w tłumie. Dla pisarzy to doskonały pretekst do odgrywania samolubnych drani. A ty? Nie masz w sobie nic z narcyza i raczej nie masz bzika na swoim punkcie.

Czasem mi tego brakuje!

Ale piszesz. Dlaczego to robisz?

Hm, dlatego że nie potrafię wyrażać się w inny sposób. Często mam wrażenie, że słowa, które wypowiadam, nie są właściwe. Nie mogę ich uwolnić, dopóki nie jestem stuprocentowo pewien.

Może tak trzeba.

Zapewne, ale czasem służy to za wymówkę...

O tak.

... żeby się nie przykładać.

To prawda. Często spotyka się takie wymówki. Trzeba mieć odwagę, żeby popełniać błędy. Myślę, że lęk przed porażką bardzo blokuje. Nigdy go nie odczuwałem. Czy to nie wariactwo?

To rzeczywiście szalone, ale jednocześnie na tym polega sekret. Nigdy nie bałeś się wyjść na głupka czy śmiesznie wyglądać, ale też nigdy nie wątpiłeś, że ci się uda. Zaczytywałem się kiedyś w książce twojego przyjaciela Nialla Stokesa Into the Heart: The Stories Behind Every U2 Song. Zacytował tekst jednej z twoich piosenek, której, muszę przyznać, nie pamiętałem, brzmiała jakoś tak: Obraz szarości, Dorian Gray ["The Ocean", album "Boy"; gra słów: gray - szary - ang. (przyp. tłum.)].

O tak, to fantastyczny kawałek!

"Czułem się jak gwiazda".

"Czułem, że świat daleko zajdzie, jeżeli usłyszy to, co mówię". To może ironiczny kawałek, z odrobiną humoru, ale chodzi o samą myśl, że ma się coś do powiedzenia.

Chciałem, żebyś odniósł sukces, bo się o to założyłem, ale nigdy nie przypuszczałem, że zajdziesz aż tak daleko. Myślałem, że U2 zostanie kultową grupą - jak te z lat osiemdziesiątych, o których czytałeś w "New Musical Express", tak dumne z akceptacji rówieśników.

Nigdy mnie to nie interesowało. Muzyka, którą grasz jako mieszkaniec getta, brzmi inaczej niż ta, którą gra ktoś, kto chce do niego wejść. [śmiech] To zupełnie inne brzmienie, bez względu na to, czy getto jest środowiskiem intelektualnym, czy też miejscem, z którego pochodzisz.

Posłuchaj, Bono, wywodzisz się z Dublina, najbardziej prowincjonalnego ze wszystkich miast. Oczywiście, mówiliście po angielsku, ale nikt z Dublina nie wypłynął na szersze wody.

Philip Lynott z Thin Lizzy. Jedyny Murzyn w Irlandii... i dołącza do zespołu rockowego! [śmiech] Coś podobnego!

Fakt, był ważną postacią w latach siedemdziesiątych, ale czy tylko na nim się wzorowałeś?

Zainspirował mnie Bob Geldof. On też pochodzi z Dublina.

To prawda, tak samo Boomtown Rats. Daleko zaszli. To z ich powodu pomyślałeś, że i tobie może się udać?

W ich przypadku masz rację o tyle, że nie mieszkali na stałe w Dublinie, lecz się z niego wyprowadzili. Zarówno Phil Lynott, jak i Bob Geldof przenieśli się do Londynu, a Bob wręcz go podbił. Wiele się od niego nauczyłem - zwłaszcza przekonania, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Dziwne, ale nie zaraził mnie działalnością społeczną. Co więcej, często się sprzeczaliśmy w tej kwestii. Przekonywał mnie, że rock'n'roll nie powinien zbyt daleko odchodzić od spraw seksu i dobrej zabawy. Rewolucję zostaw politykom! Dopóki nie przejrzał na oczy, powtarzał: "To tylko rock'n'roll i to lubię". Musieliśmy sami znaleźć własną drogę. To prawda, w końcu zostaliśmy w Dublinie, przeciwstawiając się całemu światu. Nie chcieliśmy utożsamiać się z żadną estradą.

Zawsze miałem was za niewiniątka, którymi na pewno nie byliście. Młodzi, wywodzący się z cichego zakątka, chcieli podbić cyniczny świat swoją otwartością i udało im się. Być może u podstaw tego wyobrażenia leży moje romantyczne francuskie przekonanie, że piękno polega na tym, by wykonać elegancki gest i zniknąć. [śmiech Bono] Ale nie doceniłem waszych apetytów.

Tak, powodował nami nienasycony głód. Pamiętam, jak Adam powiedział mi - jakoś przy okazji wydania Rattle and Hum: "Popatrz, udało nam się, już nie musimy się tak bardzo starać". Razem z Ali zadawaliśmy sobie to samo pytanie: "Czy możemy już sobie odpuścić?". Wtedy powiedziałem: "Jasne, że możemy, ale lada chwila przestaniemy cokolwiek znaczyć. Zyskać znaczenie jest o wiele trudniej, niż osiągnąć sukces". Jeśli oceniasz naszą pozycję według domu, na jaki nas stać, to używasz niewłaściwej miary.

Dla mnie miarą sukcesu jest to, jak precyzyjnie potrafię oddać melodię, którą słyszę w głowie, a jeśli chodzi o zespół, w jakim stopniu udaje nam się realizować nasz potencjał. To coś zupełnie innego. Byłem niezadowolony, kiedy zorientowałem się, jak daleko jesteśmy od miejsca, w którym moglibyśmy się znaleźć. Teraz jesteśmy trochę bliżej.

Można nas porównać do boksera, któremu zabrakło ze sześć cali do trafienia przeciwnika prawym sierpowym. Przeważnie właśnie tak się czuliśmy jako zespół. Bardzo rzadko, dlatego że działaliśmy szybko, jakaś wewnętrzna siła pozwalała nam osiągnąć jeden czy drugi z naszych celów, ale zwykle zamiary były ambitniejsze niż rzeczywiste osiągnięcia.

W latach osiemdziesiątych na pewno mieliście wrażenie, że takie zespoły jak Echo i Bunnymen lub Teardrop Explodes są bardziej na fali i że prasa brytyjska będzie im sprzyjać bardziej niż U2. Czy kiedyś odczuliście, że są już za wami? Czy to ze względu na Amerykę?

Zespoły, które wymieniłeś, to świetne kapele, ale stanęły wobec problemu popularności w swoim kraju. My nigdy nie byliśmy zespołem brytyjskim. Zaakceptowaliśmy Wielką Brytanię, ale ona nie zaakceptowała nas. Tak naprawdę Irlandczycy bardzo różnią się od Anglików.

Podziwiam angielski dystans i rygor, jednak my byliśmy zbyt wylewni, emocjonalni i za bardzo bezpośredni. Byliśmy gorący, gdy oni byli chłodni. Właśnie wtedy wymyśliliśmy określenie dla niektórych zespołów, nie Bunnymen ani Teardrop Explodes, ale tych paradujących po King's Road w Londynie, odstrzelonych jak przystało na rockowe kapele, ale mających tak niewiele do powiedzenia: "Wszystko tylko nie To". My odwrotnie, nie mieliśmy "Nic oprócz Tego". I na tym polegała różnica. Niektóre zespoły mogły zawładnąć sceną, ale wtedy były inne czasy. Media i cała atmosfera nie sprzyjały podbojowi świata, jak dawniej w przypadku Beatlesów, Stonesów czy nawet Sex Pistols.

Teraz nie wolno im było przyznać się do swoich ambicji. Trochę jak rewolucja kulturalna za czasów Mao. Prasa muzyczna nie pozwalała nikomu się wychylić. Zaraz dostałby w twarz tortem. Pomyślałem: "Pieprzę ich, proszę bardzo. Będę klaunem, rzucajcie", bo miałem taką definicję sztuki: wkładasz ręce pod skórę, łamiesz mostek, otwierasz klatkę piersiową. Jeżeli naprawdę chcesz tworzyć, to tylko tak. Jesteś gotów? Bo w przeciwnym razie rock'n'roll sprowadza się tylko do pary butów i uczesania, jakiegoś gorzkiego egzystencjalizmu albo słodkiego rozpadu. Krew - to była jedna z moich pierwszych prób zdefiniowania sztuki. Prosto z literatury irlandzkiej, z De Profundis Oscara Wilde'a, od Brendana Behana, który podczas wystawiania jego sztuki wyszedł na scenę i zawołał do wszystkich: "Walcie się!". Irlandczycy noszą w sobie ból rozdartych serc.

Nie tylko Irlandczycy. Słynny stał się cytat Louisa Ferdinada Céline'a, autora "Podróży do kresu nocy": "Kiedy piszesz, odkrywaj prawdę".

Rock'n' roll bywa czasem zupełnie inny. Wielokrotnie zakrywa swoje prawdziwe oblicze, nakłada różne maski.

Jako outsider, widzę w tym dużą sprzeczność. Jak godzisz swoją szczerość i bezpośredniość z koniecznością wkładania maski showmana?

Nigdy nie ufaj artyście. Artyści to utalentowani kłamcy i kłamstwem zarabiają na życie. W pewnym sensie ty też jesteś aktorem, z tym że pisarz nie kłamie. Pozwól, że zacytuję Biblię: "Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli".

Jako dziecko zapamiętałem, co mój nauczyciel mówił o wielkim irlandzkim poecie Williamie Butlerze Yeatsie. W swojej karierze literackiej przeżył okres wypalenia - nie mógł pisać. Podniosłem rękę do góry i zapytałem: "Dlaczego nie napisał o tym?". - "Nie bądź głupi. Opuść rękę i przestań być taki bezczelny". Ale ja wcale nie chciałem się wymądrzać. Żyłem zgodnie z dewizą: "Prawda cię wyzwoli".

Jak nie mam nic do powiedzenia, to właśnie tak zaczynam pierwszą zwrotkę piosenki. Faktycznie, nasz drugim album (October) jest o tym, że nie mam nic do powiedzenia: ... "Chcę zaśpiewać... Chcę wstać, ale nie potrafię / Chcę coś powiedzieć, ale tylko przy tobie jestem pełnym człowiekiem". Zawsze postrzegałem to jako swego rodzaju sztuczkę. I może tym to właśnie jest: sztuczką. Umiem pisać, bo pisząc, nie potrafię być nieszczery. Jako wykonawcy nie zawsze mi się to udaje. Wiesz, co pozwala mi zachować szczerość na scenie? Te pieprzone wysokie tony, które muszę zaśpiewać.

Bo jako człowiek tak naprawdę nie potrafię śpiewać - to poza moim zasięgiem. Właśnie to sprawia, że jestem uczciwy na scenie. Gdybym potrafił występować bez tej protezy, pewnie bym tak robił. A tak przy okazji - wiesz, ile mnie kosztuje wyjazd w trasę i wejście w te piosenki co wieczór? Chyba wolałbym nie udawać.

Stawiasz się bliżej tradycji gospel, stylu "nawiedzonego kaznodziei". Rock'n'roll wywodzi się właśnie z takiego źródła, od szalonych kaznodziejów.

To prawda.

Sugerujesz, że nie potrafisz zdobyć się na czyste błazeństwo i dlatego stałeś się nawiedzonym prorokiem?

Czy to nie zastanawiające, że U2, podobnie jak wiele innych ludzi rocka - włącznie z Elvisem, znalazło się dokładnie w tym samym miejscu? To coś w bluesie i gospel to w jednej ręce anoda, w drugiej katoda, a taniec Elvisa to naprawdę śmiertelne rażenie prądem.

Wróćmy do lat osiemdziesiątych. Czy przeżywałeś zwątpienie: że to się nie uda, zespół nie osiągnie sukcesu i że będziesz musiał znaleźć sobie jakieś normalne zajęcie, zarabiając na chleb jako poważna osoba?

Chyba tak było przed "PopMart" (tournée z lat 1997-1998). Mniej więcej w tym czasie.

Dosyć późno.

Tak, bo ryzykowaliśmy bankructwem. "Zoo TV" kosztowało zbyt wiele, jakieś ćwierć miliona dolarów dziennie. Jeśli więc frekwencja na koncertach spadłaby o dziesięć procent, to byśmy zbankrutowali, a przy tym poziomie kosztów straty byłyby nie do odrobienia. Ćwierć miliona dolarów dziennie to sporo kasy. Znaleźliśmy już dobrych ludzi, którzy są gotowi z nami zaryzykować, ale wtedy mieliśmy niezłego stracha. Pamiętam, jak mówiłem Ali o możliwych konsekwencjach porażki. Nie obawiała się niczego: "Czy stałoby się coś złego, gdybyśmy sprzedali dom i kupili mniejszy, pozbyli się przy okazji tego drugiego, którego nie potrzebujemy, i zaczęli prowadzić normalne życie jak nasi przyjaciele? Co w tym złego? To wciąż nasi przyjaciele.

Mielibyśmy dokąd wracać, bez żadnego wstydu. A oni westchnęliby z ulgą: "Bogu niech będą dzięki"". [śmiech] Nie robiło jej to różnicy, mnie też nie. "The Rolling Stone" opisał trasę jako objawienie - istnego Sierżanta Pieprza występów na żywo. To był przełom.

Bawiliśmy się świetnie, a na koniec zarobiliśmy parę funciaków. Trochę. Tak jest lepiej; nie chcę, żeby ktoś mnie wziął za zrzędę albo chama, ale lepiej jest być na wozie niż pod wozem. Jeden jedyny raz pomyślałem o porażce, nigdy wcześniej nie miałem takich obaw.

Bądź szczery, czy naprawdę nigdy wcześniej nie brałeś pod uwagę takiej możliwości?

Nie pamiętam. Denerwowałem się, byłem zły, że nie jesteśmy w stanie osiągnąć tego, co chcielibyśmy. To pamiętam. Ale nie przypominam sobie obaw, że się nam nie uda, zawsze myślałem na odwrót. I kiedy zaczęło nam iść, wszystko stało się dość oczywiste. [śmiech]

Nigdy nie wątpiliśmy w cel, obawialiśmy się tylko o materiał, o nasze umiejętności, które miały nas do celu doprowadzić. Nawet jeżeli nam ich brakowało, pozostawała wiara, bo zawsze mogliśmy wejść na scenę i zagrać tak, że wszyscy dostawali gęsiej skórki bez względu na to, czy na widowni było pięć, czy pięćset osób. Ryzykowaliśmy, bo równie dobrze mogło stać się inaczej. Ale raz za razem się udawało, dzięki czemu z każdym następnym występem czuliśmy się bardziej pewni siebie. Coś w stylu Joy Division.

Widzisz, istnieje przepaść między zazdrością a pożądaniem. Zazdrość jest wtedy, kiedy pragniesz tego, co nie twoje. Pragnienie jest inne. Masz z nim do czynienia wtedy, kiedy chcesz czegoś, co ci się należy, i nie przestajesz chcieć, mimo że to jeszcze nie jest twoje, ale to nie zazdrość. Kiedy pragnienie zmienia się w zazdrość, to co innego, nawet z punktu widzenia fana. Podziwia kogoś, kim nigdy nie zostanie, lub kogoś, kim ma szansę się stać. A każdy ma szansę zostać Bono i U2.

To prawda w odniesieniu do wczesnych lat osiemdziesiątych. Ale teraz chyba nie jesteście tak postrzegani przez piętnasto- czy nawet dwudziestolatków. Dla nich U2 to wielki zespół, który sprzedał ponad sto milionów płyt, a jego występy to gigantyczne widowiska.

Tak, lecz kiedy zgaszą światło i słuchają nas wieczorem w słuchawkach, nie wydaje mi się, żeby chodziło im o wzniosłe ideały, ale raczej o znajome brzmienie.

Tak, ale kiedy słuchają waszej muzyki, raczej nie przyjdzie im do głowy, że będą w stanie was doścignąć.

To rzeczywiście mniej prawdopodobne. Coraz lepiej radzimy sobie z zachowaniem w stylu gwiazd rocka, ale nie jestem pewien, czy akurat z tego powinniśmy być dumni. Może ucierpiała na tym szczerość, ale to dla naszego własnego bezpieczeństwa. Dzięki temu zachowaliśmy wiarygodność jako muzycy. OK, teraz jest MTV, ludzie! Wszędzie kamery! Poradzimy sobie! Ale nie jesteśmy w pełni wiarygodni jako gwiazdy rocka.

Dziwne, bo wydaje mi się, że ciężko pracowaliście nad swoim wizerunkiem. Niektórzy zaczęli od efekciarstwa, jak Prince, a wam na tym nie zależało. Wprost przeciwnie, chcieliście być antyefektowni. I po kilku latach przyszły zmiany.

Po dziesięciu latach...

Na pewnym etapie fanatyczna walka "my" kontra "system" straciła aktualność.

Stała się anachroniczna.

Wydaje się, że wtedy wróciliście do szkoły - nie po to, żeby znaleźć głębsze korzenie własnej muzyki jak w przypadku "Rattle and Hum", ale po naukę, jak być gwiazdami rocka.

Trafiony - zatopiony. Właśnie o to chodziło w "Zoo TV". Tożsamość gwiazdy rocka, jaką sobie wtedy skleciłem, była znakiem rozpoznawczym. Nosiłem kurtkę w stylu Elvisa Presleya, skórzane spodnie Jima Morrisona, jajcarskie okulary przeciwsłoneczne Lou Reeda, buty Jerry Lee Lewisa, naśladowałem charakterystyczny utykający krok Gene'a Vincenta. Pytasz o gadżety rock'n'rollowca? Oto one.

Jak na pchlim targu.

[śmiech] Jak na pchlim targu! Powtarzam, nadal uważam, że nie jesteśmy wiarygodni jako gwiazdy rock'n'rolla, chociaż coraz lepiej nam idzie. I powiem ci, skąd to wiem - bo wszędzie chodzę i jeżdżę bez ochrony. Nigdy nie była mi potrzebna. Kiedy spotykam się z fanami, potrafię sam o siebie zadbać. Lubię czuć ludzi blisko siebie i uchodzę za bardzo kontaktowego. Ludzie mnie zagadują, podchodzą do mnie - nie traktują mnie tak, jak traktowali innych współczesnych muzyków lub tych, na których się wzorowałem. Nie odczuwają żadnych barier w kontaktach ze mną, bo wiedzą, że chociaż trochę się zmieniłem przez te dziesięć lat, w środku pozostałem taki sam. I oni to czują. Nawet w Nowym Jorku na ulicy witają mnie: "Jak się masz?".

Trąbią klaksonem, podchodzą do mnie - ot tak. Nie obawiają się mnie. Może zawiodłem jako gwiazda rock'n'rolla? [śmiech] Czasem spotykam jakiegoś zwariowanego wielbiciela, który traktuje mnie jak gwiazdę. Ale nie zwracam na niego uwagi. I przechodzę obok. Ludzie, którzy znają naszą muzykę, znają też nas. Wiedzą, kim jesteśmy. Swoje przeszli, znają nas lepiej niż najlepszy przyjaciel, bo w ten sposób nie śpiewa się nawet dla najlepszych przyjaciół.

Pewnie niektórzy ludzie uznają cię za parodystę. Czy to prawda?

Parodystą jestem częściej, niż chciałbym się do tego przyznać, ale pozwól, że opowiem ci zabawną historię. Nie zdradzę szczegółów, ale powiedzmy, że nagrywam ze znanym wykonawcą innego gatunku muzyki. Przyjeżdża do Dublina i nie może się dostać do żadnego dużego studia. W końcu trafia do skromniejszego, w centrum miasta. Zdążył dojść do wniosku, że Irlandia to Trzeci Świat. Jest trochę podenerwowany i tylko pojawienie się wielkiej gwiazdy może temu zaradzić.

Na to wszystko podjeżdżam w umówione miejsce samochodem. Zwykłym. Poprosiłem, żeby zarezerwowano dla mnie miejsce do parkowania, bo zawsze mam z tym kłopoty. Jeden z ochroniarzy patrzy na mnie i widzi jakiegoś idiotę, który próbuje się wcisnąć na miejsce do parkowania wielkiej gwiazdy.

Podchodzi więc do mnie i informuje: "Przykro mi, ale to miejsce jest zajęte". Ja na to: "W porządku, to ja". [śmiech] Ochroniarz: "Przykro mi, ale nie może pan tu zaparkować". Zupełnie jak w krainie gigantów! Więc mówię: "Hej, to ja, ten piosenkarz". Nie przyszło im do głowy, że ktoś mojego pokroju może przyjechać bez eskorty ochroniarzy uzbrojonych w krótkofalówki i inne gadżety. I tak jest zawsze. Idziemy na imprezę w Beverly Hills zwyczajnie jak na spacer, a wszyscy dziwią się, dlaczego nie podjeżdżamy w limuzynach z pełną ochroną. Naprawdę jestem dumny z mojego stylu życia, którego nigdy się nie wyzbyłem. Naprawdę, nie załapujemy się na radar gwiazdorstwa.

Masz tupet. Podejrzewam, że to nieprawda.

Przeważnie nasze życie nie jest wystarczająco barwne, żeby zasługiwało na relacje prasowe. Myślę, że nawet paparazzi nauczyli się szanować naszą prywatność, bo jak wiadomo, najlepszy sposób na ściągnięcie ich uwagi to uciekać przed nimi lub wdawać się z nimi w przepychanki. Było kilka nieciekawych sytuacji, ale zwykle po prostu mówię: "Patrzcie, tu jestem. Chcecie fotografować, proszę bardzo!".

Czasem zdarza mi się pójść z nimi na drinka. Nikt im nie stawia, a oni przecież jakoś muszą zarabiać na chleb. Polubiłem wielu z nich. I czuję, że ogólnie ludzie szanują moją prywatność.

Czego zatem obawiają się ci inni muzycy, o których wspomniałeś?

Hm, mój przyjaciel Michael Hutchence zwykł mówić: "W tym biznesie pieprzy się artystów, ale najgorzej robią to oni sami". Jest taka choroba z objawami w stylu: "Nikt mnie nie fotografuje. Nie istnieję, jeżeli nikt nie chce ode mnie autografu, więc pewnie mój ostatni album był do kitu". Podświadomie chcemy, żeby zwracano na nas uwagę. Jestem pewien, że sam jej bardzo potrzebuję, lecz myślę, że mam jej dość w trakcie występów i nie potrzebuję w życiu prywatnym. Chociaż może niekoniecznie... bo popatrz, co teraz robię. Rozmawiam z tobą niby przez przypadek, bo przecież książka zostanie opublikowana, albo podaję rękę jakiemuś prezydentowi, o czym zaraz doniosą światowe media.

(...)

W tym biznesie dużą rolę odgrywa hierarchia. Stolik, jaki dostajesz w restauracji, zdradza, na jakim etapie kariery się znalazłeś. Wiele razy zdarzyło mi się przyjść do restauracji albo do klubu, a tu się okazuje, że ktoś źle zapisał rezerwację i trzeba było czekać albo iść gdzie indziej. Właśnie wtedy, kiedy jesteś speszony całą sytuacją i musisz wyjść, żeby poszukać miejsca w innej knajpie, dopadają cię paparazzi i robią zdjęcie. Takie rzeczy rozwiązuje ochrona albo straż przednia, która wpada wcześniej do lokalu, żeby zająć miejsce, ale to nie w moim stylu. Pewnie czasami artyście przydaje się świta. Nie chcę jednak stracić kontaktu ze zwykłymi ludźmi z ulicy... Nie mówię, że nie doceniam życia w luksusowym apartamencie na ostatnim piętrze, ale nie gardzę też ulicą.

Jestem dumny, że w obu miejscach czuję się jak u siebie w domu. Odpowiada mi życie wyższych i niższych sfer. Nie umiem się tylko odnaleźć pośrodku, między jednym a drugim.

Czyli nie widzisz w swoim zachowaniu pogoni za sławą?

Nie, nie widzę.

To kim ty jesteś, do diabła?

Bazgrzę, palę cygara, piję wino, czytam Biblię i występuję w zespole. Taki sobie pozer [śmiech]... który lubi malować to, czego nie widzi. Mąż, ojciec, przyjaciel biednych, czasem też bogatych. Społecznik, wędrowny handlarz pomysłów. Szachista, gwiazda rocka na pół etatu, śpiewak operowy najgłośniejszego zespołu folkowego na świecie. I co ty na to?

Hm... tym razem się wywinąłeś, ale to już ostatni raz.

Fragment książki "Bono o Bono". Książkę wydało wydawnictwo Znak.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ufa | matka | przyjaciel | muzycy | artyści | muzyka | rock'n'roll | książki | świat | ojciec | U2 | rock | śmiech | Bono
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy