Gojirra kontra Stodoła

Łukasz Dunaj

Słynna Godzilla (właściwa japońska wymowa to właśnie Gojira) mierzyła się w swojej filmowej karierze m.in. z King-Kongiem, Mothrą (też znamy taki zespół) czy swoim alter ego Mechagodzillą. Wczoraj rozbiła w pył stołeczny klub Stodoła.

Joe Duplantier (Gojira) w akcji - fot. Bartosz Donarski
Joe Duplantier (Gojira) w akcji - fot. Bartosz DonarskiINTERIA.PL

Dobrze poinformowani czy też bywali na Zachodzie, ostrzegali mnie, że pierwsze zetknięcie z Francuzami w wersji "live" będzie bolało. I faktycznie, Gojira na żywo to doświadczenie o wyjątkowej intensywności doznań. Nie tylko słuchowych, ponieważ kwartet dopieścił również wizualny aspekt swoich koncertów. Nie dość więc, że brzmienie powalało selektywnością i głośnością, to doskonałe światła i sugestywne slajdy dopełniały dzieła zniszczenia.

Zanim jednak scenę w posiadanie objęli Trójkolorowi, swoje sety zaprezentowały Masachist i Lost Soul. Dla tych pierwszych był to absolutny debiut sceniczny, ale doświadczony skład - m.in. Sauron vel Pig (eks-Decapitated), Trufel (Azarath, eks-Yattering) czy Daray (Dimmu Borgir, eks-Vader - gwarantował deathmetalowe rzemiosło wysokiej próby. Lost Soul z kolei zagrali wręcz po profesorsku, przeplatając utwory ze znakomitej "Immerse In Infinity" rzeczami starszymi, w rodzaju "Christian Meat" - zapowiedziane jako "Gdzie jest krzyż?" - czy zupełnie już leciwymi, jak "Eternal Darkness" datowane na 1992 rok! Wrocławianie panoszyli się na scenie przez około 50 minut udowadniając, że są obecnie w niezwykle mocnej formie. Pokręciłbym jedynie wąsem na zbyt okrutnie "ztriggerowane" bębny (ktoś słyszał werbel?) i mocno dyskusyjną konferansjerkę lidera Jacka Greckiego, ale to ostatnie stanowi również o swoistym uroku koncertów tej ekipy.

Kiedy na scenę wyszła Gojira, z całym szacunkiem dla rodzimych supportów, nastała jednak zupełnie nowa jakość. Wrażenie było piorunujące. I to na każdej możliwej płaszczyźnie ekspresji.

Francuzi wyróżniali się oprócz zegarmistrzowskiej precyzji, znakomitym ruchem scenicznym. Ze szczególnym wskazaniem na basistę Jeana-Michela, który chyba nie raz oglądał w akcji Dillinger Escape Plan. Mogła się także podobać efektowna, siłowa gra perkusisty Mario Duplantiera, który katował swój zestaw z autentyczną pasją. Inspiracja postacią Zwierzaka z Muppetów oczywista...

Początek koncertu mógł wprawić w lekką konsternację, ponieważ oparty był na utworach z niedawno wznowionej, debiutanckiej płyty "Terra Incognita", ale już od trzeciego w kolejności, momentalnie rozpoznanego "Backbone", na sali zapanował amok. I panował w najlepsze aż do zagranego, jako drugi bis "Oroborus". Wcześniej ze znakomitym przyjęciem spotkał się m.in. intrygujący "A Sight To Behold" z vocoderową partią wokalną drugiego z braci Duplantier. Największy młyn towarzyszył jednak "Flying Whales", podczas którego podjudzany przez wokalistę tłum ("Słyszałem, że jesteście najlepszą publiką w Europie... Zaraz sprawdzimy, czy to prawda") uformował imponujący circle pit, z którego żywy mógł nie wyjść nikt, ale jednak się udało.

Nie zabrakło kończącego podstawową część setu "Vacuity", który promował ostatni album "The Way Of All Flesh". Nie oszczędzono nam również sola perkusyjnego, które jednak mimo dużej klasy bębniarza, zbytnią inwencją nie grzeszyło.

To jednak tylko drobny kamyczek do ogródka, ponieważ w ujęciu całościowym, koncert Francuzów jest zjawiskiem z kategorii "trzeba to poczuć", bo usłyszeć, to chyba za mało.

Lider Gojiry przekazał również życzenia powrotu do zdrowia Nergalowi ("to wyjątkowo mocny skurczybyk i na pewno z tego wyjdzie"), zapewniając ze sceny, że trzymają kciuki za lidera Behemotha i dedykując mu "The Heaviest Matter Of The Universe".

Żartobliwym akcentem tego wyjątkowo udanego wieczoru mogło być jedynie... stanowisko z merchandisem. Oprócz typowych bzdetów typu smycze i naszywki (żadnych koszulek?!), można było zakupić zniszczone blachy perkusyjne, z abstrakcyjnymi bohomazami Monsieur Duplantiera. Jakoś nie dostrzegłem amatorów tych specyficznych pamiątek. Dzisiaj poprawiny z Gojirą w roli głównej, w krakowskim Loch Ness. Musicie tam być. Metalowy koncert roku? Na pewno bardzo mocny kandydat do tego miana.

Łukasz Dunaj, Warszawa

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas