AC/DC: Bardzo głośny fajerwerk
Jarek Szubrycht
AC/DC przyjeżdżają do Polski raz na 20 lat. Może stawiają na jakość, nie na ilość? Bo chyba nie sposób znaleźć fana Australijczyków, który z czwartkowego koncertu na warszawskim Bemowie wychodziłby niezadowolony.
Miało padać. Gęsta czapa chmur przez całe popołudnie gromadziła się nad terenem koncertu i gdy na scenę weszła grupa Dżem, zaczęło kropić. Przez chwilę myślałem nawet, że ich gorzki blues pasuje do tej dżdżystej aury, ale Dżemowi udało się rozpędzić chmury - i bez deszczu też było dobrze. Prawdę mówiąc, grupa sprawdziła się w roli suportu AC/DC znacznie lepiej, niż można byłoby się spodziewać. Chyba tylko TSA byliby tu bardziej na miejscu...
AC/DC uderzyli punktualnie o 21. Uderzyli - to za mało powiedziane. Zaczęło się od serii eksplozji na scenie, zapłonęły ognie, a z głośników popłynął hałas. Nie byłem chyba nigdy na koncercie pod gołym niebem, na którym byłoby tak głośno - do teraz czuję gwizd w uszach, choć stałem w dużej odległości od sceny...
Ale to rock'n'roll, musi być głośno! Na początek "Rock N' Roll Train", a później im dalej, tym lepiej - "Back In Black", "Dirty Deeds Done Dirt Cheap", "Thunderstruck", "Black Ice", "Hells Bells", "Shoot to Thrill", "You Shook Me All Night Long", "T.N.T."... Kto jak kto, ale zespół z takim dorobkiem nie może mieć problemu z doborem repertuaru na dwugodzinny koncert. Znalazło się też miejsce na bluesowe, na poły improwizowane zamyślenie i długie, jazgotliwe solo Angusa. To niesamowite, ile ten facet ma energii! Mundurek zrzucił z siebie już po kilku piosenkach, bo jak mniemam krępował mu ruchy - ale do końca występu wszędzie go było pełno. Miotał się po scenie, wyciskał ze swojej gitary riff za riffem, wiercił nam dziury w brzuchu solówkami i jeszcze dopingował do głośnej reakcji. Takiej energii, choćby połowy z tego, nie ma chyba żaden z młodych zespołów rockowych. No, może Jack White ze swoimi projektami idzie w dobrym kierunku, ale wciąż daleko mu do siwowłosych mistrzów.
AC/DC w Warszawie, 27 maja 2010
Zobacz zdjęcie z koncertu legendy hard rocka na stołecznym lotnisku Bemowo!
Głównym elementem scenografii była ogromna czarna lokomotywa oraz zdobiące boczne krańce korony sceny czerwone, rogate kaszkietówki. Podczas "Whole Lotta Rosie" nad muzykami pojawiła się oczywiście Rosie - wielka na kilka pięter, dmuchana lala, która rozmiarami swojego plastikowego biustu musiała wprawić niejedną celebrytkę z VIP-owskich trybun w zakłopotanie. A skoro już o trybunach mowa - fajne wrażenie robiły z daleka setki świecących rogów, które ludzie nakładali sobie na głowy. Zwykle na koncertach, publiczność rozświetlają zapalniczki i ekrany telefonów komórkowych, wyciągane podczas ckliwej ballady, ale w tym przypadku Bemowo migotało na czerwono przez bite dwie godziny.
Po solówce Angusa chwila przerwy i regulaminowe bisy - "Highway To Hell" (pewnie dla tych, co mieli daleko do domu) i "For Those About To Rock (We Salute You)", w czasie którego, zgodnie z tradycją, rozległo się pukanie z armat. Miałem napisać "huk armat", ale to byłoby nieprawdą - potężne brzmienie zespołu wszystko zagłuszało.
Kiedy AC/DC zeszli ze sceny, w niebo nad Warszawą wystrzeliły fajerwerki. Zupełnie niepotrzebna ekstrawagancja. Cały ten koncert był przecież jednym wielkim fajerwerkiem.
Jarek Szubrycht, Warszawa